{"vars":{{"pageTitle":"Polska absolutnie nie ma swojej Doliny Krzemowej. Wciąż potrzebuje zapalnika, głośno wypowiedzianej decyzji [WYWIAD]","pagePostType":"post","pagePostType2":"single-post","pageCategory":["news","wywiady"],"pageAttributes":["biznes","e-commerce","fintech","ipo","main","pfr","pfr-ventures","start-upy","startup","startup-poland","venture-capital"],"pagePostAuthor":"Katarzyna Mokrzycka","pagePostDate":"26 października 2020","pagePostDateYear":"2020","pagePostDateMonth":"10","pagePostDateDay":"26","postCountOnPage":1,"postCountTotal":1,"postID":68548}} }
300Gospodarka.pl

Polska absolutnie nie ma swojej Doliny Krzemowej. Wciąż potrzebuje zapalnika, głośno wypowiedzianej decyzji [WYWIAD]

Z półtora tysiąca polskich start-upów prawie 40 proc. negatywnie ocenia wpływ pandemii, ale niemal drugie tyle ocenia ją pozytywnie, jako okres szans i rozwoju. Nie zaprzestano rozmów w sprawie nowych inwestycji w start-upy. Z drugiej strony wybijała się reakcja inwestorów, którzy nalegali, aby zwalniać ludzi, nawet jeśli start-up miał niezłe wyniki finansowe – mówi Tomasz Snażyk, prezes fundacji Startup Poland.

 

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Jak pierwsza fala pandemii wpłynęła na start-upy w Polsce?

Tomasz Snażyk, Startup Poland: Nie ma jednoznacznej, mocnej odpowiedzi. No może poza taką, że duża część z nich nie załamała rąk, tylko potrafiła przekuć pandemię w szansę. Zapytaliśmy o to  niemal 1500 start-upów i właśnie analizujemy dane, które do nas spłynęły. Na razie widać, że percepcja wpływu pandemii jest bardzo podzielona. 39 proc. start-upów ocenia ją negatywnie, ale 34 proc. pozytywnie. Na skrajnych biegunach: 14 proc. ocenia jej wpływ jako bardzo negatywny, a 11 proc. jako bardzo pozytywny. Aż 27 proc. uznało, że pandemia nie ma na nich wpływu.

Kto miał łatwiej? Które start-upy miały okazję wykorzystać ten okres do rozwoju?

Łatwiej mają na pewno ci, którzy oferują wszelkiego rodzaju ułatwienia związane z zakupami, w różnej formie. Pod koniec listopada zaprezentujemy dane w naszym raporcie, wtedy będziemy mogli wyciągać dużo bardziej zaawansowane wnioski.

A ja byłam przekonana, że pan wskaże tych, którzy zaangażowali się w produkcję przyłbic czy respiratorów.

To prawda, że druk 3D rzeczywiście gwałtownie powrócił na scenę, chociaż możliwości znane były od dawna. To jest jednak sektor hardware – potrzeba dużo pieniędzy, żeby produkować drukarki 3D. Wybuch pandemii spowodował zakłócenia w tradycyjnym łańcuchu dostaw, więc ludzie zaczęli drukować to, co było najbardziej potrzebne. To jest jednak dziedzina kapitałochłonna. W e-commerce zaś już na starcie dobry pomysł może przynieść zyski przy bardzo niskich nakładach.

Czy mówiąc o start-upach w e-commerce ma pan na myśli fintechy, które mają jakiś pomysł na przykład na płatności elektroniczne?

Nie tylko. Chodzi o bardziej realną gospodarkę – rano zamówiono, po południu dostarczono. Wszystko to, co w czasie lockdownu pomagało nam w niewychodzeniu z domu, zwłaszcza towary spożywcze czy chemia domowa. Oczywiście, proste i bezpieczne płatności czy np. płatności odroczone też mają swoje dni wzrostu.

Najbardziej charakterystyczne zjawisko, które zaobserwował pan w czasie pierwszej fali to…

Dwa zjawiska. Z jednej strony nie zaprzestano rozmów w sprawie nowych inwestycji w start-upy. Z drugiej zaś wybijała się reakcja niektórych inwestorów, którzy nalegali, aby zwalniać ludzi, nawet jeśli start-up miał niezłe wyniki finansowe.

Nawet jeżeli start-up w tym okresie wykazywał się dużą aktywnością, miał zamówienia itd.?

Niestety tak. Obawiali się, że sytuacja będzie się pogarszać.

Czyli o połowę mniej ludzi musiało wykonać dwa razy więcej pracy?

Może nie o połowę, ale o 25 proc.

Dlaczego inwestorzy doradzali zwalnianie ludzi, skoro była dla nich praca?

Już wtedy spodziewali się drugiej fali, w którą teraz wchodzimy i nie mieli pojęcia, co ona przyniesie. A wynagrodzenia ludzi to zwykle największy koszt firmy. Szacowali ryzyko, szykowali się na tsunami.

Dolny Śląsk – polska Dolina Krzemowa. Tak napisano w raporcie, który fundacja Startup Poland wydała w zeszłym roku, zanim się pan w niej pojawił. Dlaczego akurat tam?

Statystyka, jak przypuszczam. Bardzo dużo startupów, które brały udział w zeszłorocznym badaniu, było właśnie z Wrocławia i okolic. Trzeba też dodać, że jest tam sporo firm z bardzo dużymi sukcesami.

Niektórzy mówią, że współcześni mieszkańcy Dolnego Śląska m.in. poprzez historię pochodzenia i bliskość Zachodu mają inklinacje do innowacji. Coś w tym jest. Choć nie wiem, czy akurat porównywałbym ten region do Doliny.

Wskazałby pan dziś inaczej? Jaki to byłby region, gdyby miał pan wybrać polską Dolinę Krzemową, jeśli w ogóle możemy mówić o takim miejscu, zjawisku?

No właśnie absolutnie nie ma czegoś takiego jak Dolina Krzemowa w Polsce, bo żeby mogła zaistnieć, musiałby istnieć technologiczny klaster, czyli nie tylko mnogość firm, ale ścisła między nimi kooperacja, wymiana myśli i kadr. Dobrym przykładem jest Dolina Lotnicza, czyli Mielec i Rzeszów.

Dolina Lotnicza to jedyny od lat przykład wymieniany, gdy mowa o klastrach w Polsce. Jest zbudowana przez Amerykanów i pod amerykańską produkcję. Nie pojawiło się ani jedno rozwiązanie, które byłoby przeciwwagą dla Doliny Lotniczej. Polacy nie potrafią współpracować?

Potrafią i kiedyś będą. Proszę pamiętać, że Amerykanie współpracę klastrową zaczęli budować już w latach 60. Mieli na to znacznie więcej czasu.

A my? Jesteśmy już gotowi? Gdzie by pan umiejscowił naszą nową Dolinę Innowacji?

Katowice. Zaraz powiem, dlaczego, ale najpierw muszę zaznaczyć, że wciąż brakuje do tego zapalnika. To musi być głośno wypowiedziana decyzja po stronie rządu – i lokalnego, i centralnego.

A dlaczego Katowice? Dobra uczelnia – politechnika, niedaleko w Krakowie AGH, lokalny fundusz venture capital TDJ Pitango, metropolia, ogromny rynek pracy, który czekają ogromne zmiany w związku z transformacją energetyczną.


Polecamy: Warszawskie startupy warte uwagi. „To miasto jest jak Berlin w latach 90”


Czy zapalnikiem, o którym pan mówi, mogłoby być hasło do transformacji energetycznej?

Takim zapalnikiem bardziej mogłoby być konkretne rozwiązanie, konkretny produkt, który należy dostarczyć, na który wyczekuje przemysł, państwo, koncerny lub konsumenci.

Transformacja energetyczna to jest konkretny „produkt”, który trzeba dostarczyć, chociaż nie jest to produkt w rozumieniu wynalazku. Wiadomo, że przez 20 lat będziemy zamykać kopalnie, że będziemy budować elektrownie oparte o odnawialne źródła energii, przenosić ludzi do pracy w innych sektorach. To nie jest wystarczająco silny powód?

Jest, ale żeby to się udało, muszą stanąć obok siebie uczelnia, prywatny biznes, decyzyjny przedstawiciel rządu i samorządu i organizacje pozarządowe. Do tego potrzebny jest prowodyr, lider, osoba z imienia i nazwiska, która pociągnie cały projekt. Odpowiedzialność nie może się rozmywać, ale też nie należy liczyć, że ten człowiek dokona cudu w rok. To musi być długoterminowa strategia.

Kto powinien być prowodyrem?

To powinien być ktoś z rządu, kto ma środki sprawcze po swojej stronie: urząd skarbowy, wojewodę, starostę itd. Te wszystkie miejsca, które najbardziej utrudniają prowadzenie biznesu, a które jednocześnie mogą go wesprzeć.

Czyli nie chodzi o to, żeby dali pieniądze, tylko żeby nie przeszkadzali?

Pieniędzy na rynku jest bardzo dużo. I przez najbliższe 10-15 lat będzie ich bardzo dużo.

A jednak w raporcie, który przywołałam wcześniej napisano, że zaledwie 32 proc. start-upów jest dopuszczonych przez fundusze venture capital do etapu negocjowania. Tylko 10 proc. startupów, które już pozyskały zainteresowanie funduszu, zebrało więcej niż 2,5 mln euro finansowania, 75 proc. startupów mniej niż 1 milion euro. Czy mało startupów dostaje dofinansowanie, bo mało startupów się o nie stara, czy mało startupów spełnia warunki, żeby inwestor chciał je dofinansować?

Są ludzie, którzy nigdy nie dostaną dobrego finansowania.

Bo mają zły pomysł?

Raczej dlatego, że mają zespół nie taki, jak trzeba.

Nie rokują na przyszłość?

Dokładnie tak. Albo na przykład ktoś prowadzi cztery biznesy na raz.

Czyli nie poświęca się żadnemu w pełni.

Właśnie. A nawet najfajniejszy pomysł ktoś musi prowadzić na co dzień – ludzie z funduszu tego nie zrobią. Wciąż polski rynek odrabia tę lekcję.

Ile startupów w Polsce dostało do tej pory dofinansowanie funduszu?

Zależy o jakim okresie mówimy. Jeśli cofniemy się do, powiedzmy, 2013 r. – wtedy ja zacząłem swoją przygodę ze start-upami – to myślę, że można to już liczyć w tysiącach.

Mówi pan, że na rynku jest bardzo dużo pieniędzy. To znaczy, że wzrosło zainteresowanie funduszy inwestycyjnych polskimi startupami?

Po pierwsze, mamy sporo pieniędzy z Polskiego Funduszu Rozwoju, a w ramach tych środków pojawiają się tam także inwestorzy prywatni, którzy mają bardzo dobry przelicznik zwrotu z inwestycji.

Druga rzecz to giełda – będzie szła w górę i będzie parę ciekawych IPO. Moim zdaniem wejście Allegro rozpocznie wysyp podobnych IPO. Do inwestowania w start-upy skłaniają też bardzo niskie stopy procentowe – trzymanie kapitału w banku po prostu się nie opłaca. Nawet ryzykowne przedsięwzięcia dają bardzo duże możliwości zwrotu.

Dlaczego Allegro otworzy wysyp IPO?

Zadziała jak magnes. To jest duży e-commerce, który pokaże, że giełda przenosi korzyść. Ludzie zwrócą się w stronę giełdy. Mamy największą firmę na GPW, która jest dojrzałym biznesem internetowym. Pobudza to wyobraźnię innych właścicieli firm, zbudowanych w erze internetu, jak i rozgrzewa inwestorów do kolejnych inwestycji.

Jak często polskie start-upy przechodzą do kolejnej fazy rozwoju spółki, pozostając w rękach tego samego właściciela czy właścicieli, a jak często poprzez sprzedaż kolejnym inwestorom?

Niemal zawsze to ten drugi wariant. To nie jest ten rodzaj biznesu, gdzie sam wymyśliłem, sam założyłem, sam prowadziłem całe życie, żeby oddać wnukom. Start-up to projekt, który w założeniu, żeby się rozwijać, musi przechodzić przez kolejne szczeble inwestowania i własności.

Także na świecie jest bardzo mało startupów, których założyciel lub założyciele są cały czas w zarządzie. Bill Gates, który praktycznie od samego początku założenia Microsoftu przez wiele lat był szefem firmy jest wyjątkiem, który tylko potwierdza tę regułę. A nawet w jego przypadku było to możliwe tylko dlatego, że miał świetną współpracę z funduszem inwestycyjnym, który go wspierał

Czy marsz białoruskich informatyków może realnie wzmocnić polską innowacyjność i branżę start-upów technologicznych? W ramach programu Poland Business Harbour wystawiono około 800 wiz dla specjalistów IT z Białorusi. Oni nie będą bierni, prawda?

To szansa dla nich i dla nas. To są bardzo ambitni, zdeterminowani ludzie, którzy nie mają gdzie wracać i dobrze postrzegają Polskę i Polaków. Ogromne zdolności i użyteczność tej grupy zawodowej zostały już raz udowodnione – w Izraelu, po fali emigracji z upadającego Związku Radzieckiego. To dobrze wykształceni ludzie z niesamowitą inspiracją do tego, żeby czegoś dokonać. Przyjeżdżają tutaj mając pod pachą laptopa i muszą tak naprawdę zdobyć wszystko od zera. Będą ryzykantami i będą nakręcać rozwój.

Czy pandemia to okazja dla start-upów? To dobry moment, żeby zakładać nową firmę, nie bacząc na to, że są ograniczenia?

”The only easy day was yesterday”. Nie wiemy, co będzie po pandemii. Dlatego odpowiedź brzmi: tak. Jest trudniej, ale kryzys to także okazja. Są pieniądze, trzeba próbować. Zwłaszcza, że otworzyło się wiele okien.

Praca zdalna na masową skalę udowodniła, że można do zlecenia zatrudnić człowieka na drugim końcu Polski, nie trzeba go znać osobiście. Zmieniło się zarządzanie zespołami, danymi, zmieniły się potrzeby, więc tych miejsc i rzeczy, które można wykorzystać, jest znacznie więcej niż jeszcze rok temu.

Praca zdalna – największy start-up XXI wieku. Z drugiej strony mamy jednak zdalną edukację. Nie obawia się pan, że straci na tym nasz słynny polski, znany też poza krajem, „kapitał ludzki” edukowany on-line? 

Generalnie – nie, ale to, czego będzie bardzo brakowało i co da negatywne skutki, to brak networkingu. Bez networkingu nie ma dużego biznesu ani małego biznesu, start-upów i innowacji. Jeżeli nie poznajemy nowych ludzi, niemal nie mamy gdzie ani jak sprawdzić umiejętności miękkich, które często są niedoceniane, a tak naprawdę są nieocenione.

Nie uważam, że studenci uczeni on-line będą gorsi, oni będą mieli po prostu inne umiejętności. Ale brak umiejętności pracy w zespole kiedyś się odbije czkawką. To nie jest tak, że firmę zawsze zakładam z kolegą z piaskownicy.

Jaka jest pana sugestia?

Nie ma tu większej filozofii – młodzi ludzie muszą po prostu o wiele więcej pracować sami. Muszą szybciej dojrzeć, szybciej będą musieli  stać się bardziej samodzielni. Kwestia tego, jak będą wyglądały zajęcia, jest dla mnie wtórna. Ważne jest to, czy rzeczywiście ludziom będzie się chciało.

Oto 10 polskich startupów, które zebrały największe finansowanie. To już globalni gracze