{"vars":{{"pageTitle":"Jak powstawał pierwszy rząd w wolnej Polsce. "Dziś też bym wskazał Balcerowicza" [WYWIAD]","pagePostType":"post","pagePostType2":"single-post","pageCategory":["news","wywiady"],"pageAttributes":["bezrobocie","hiperinflacja","jan-krzysztof-bielecki","leszek-balcerowicz","main","najnowsze","polska-gospodarka","prywatyzacja","tadeusz-mazowiecki","transformacja-gospodarcza","waldemar-kuczynski","wybory-4-czerwca"],"pagePostAuthor":"Katarzyna Mokrzycka","pagePostDate":"3 czerwca 2024","pagePostDateYear":"2024","pagePostDateMonth":"06","pagePostDateDay":"03","postCountOnPage":1,"postCountTotal":1,"postID":711621}} }
300Gospodarka.pl

Jak powstawał pierwszy rząd w wolnej Polsce. „Dziś też bym wskazał Balcerowicza” [WYWIAD]

„Nie było w roku ‘89 łatwego sposobu odejścia od gospodarki typu peerelowskiego. Oceny polskiej transformacji nie wolno robić w oderwaniu – trzeba na nią patrzeć poprzez wydarzenia dziejące się od Łaby po Władywostok. Cały ten obszar był objęty gigantycznym kryzysem ekonomicznym. Rynek RWPG zniknął z tygodnia na tydzień. Z tego zawału polska gospodarka wyszła najszybciej” – mówi ekonomista Waldemar Kuczyński, doradca premiera Tadeusza Mazowieckiego i minister przekształceń własnościowych w jego rządzie. 

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Czy pana zdaniem, panie ministrze, dzisiejsze podziały polityczne są większe i bardziej groźne niż te w latach 90-tych? Po wyborach 4 czerwca 1989 roku wcale nie zniknęła ze sceny politycznej grupa przez dekady trzymająca władzę, a przez wiele kolejnych lat rządy tworzone przez wcześniejszą opozycję zmieniały się bardzo często, trwały nieustające dyskusje i spory.

Waldemar Kuczyński: Bardzo trudno jest krótko odpowiedzieć na to pytanie. Po 1989 roku ja wyróżniam dwa okresy w naszej polityce. Pierwszy okres to jest odchodzenie od komunizmu. I, oczywiście, to nie dokonało się jednego dnia, czwartego czerwca – to trwało, bo to musiało potrwać. Do 2004 roku dominujący był podział na dawną opozycję, nurt związany z Solidarnością i siły polityczne wywodzące się z PZPR-u.

Mamy rok 2004, jesteśmy u progu wyborów, dochodzi do wspólnego ataku Platformy Obywatelskiej i istniejącego już Prawa i Sprawiedliwości przeciwko SLD. Pod wpływem intrygi zorganizowanej przez Platformę Obywatelską Włodzimierz Cimoszewicz rezygnuje z kandydowania na stanowisko prezydenta. I w tym momencie Jarosław Kaczyński de facto zrywa sojusz z Platformą Obywatelską, ponieważ ma świadomość, że SLD jest skończone i że jego droga do władzy wiedzie już tylko poprzez konfrontację z Platformą. PiS rysuje nowy podział – na Polskę solidarną i liberalną, na Polskę AK i postkomuny. Platforma Obywatelska staje się wrogiem.

I od tego momentu zaczyna się zupełnie nowy okres w historii Polski. To, co do roku 2005 było mniej lub bardziej udanym sporem, dyskusjami, czasami kłótniami, ale w ramach wspólnego uznawania tworzonej od 89 roku podstawy ustrojowej, przekształca się w fundament domowej wojny, w której negowane są wartości konstytucyjne.

Ten twardy współczesny podział Polski i Polaków między PiS i PO jest w swoim przebiegu i w skutkach bardziej radykalny niż koegzystowanie byłych represjonowanych opozycjonistów z postkomunistami w latach 90-tych?

Absolutnie tak. Postkomuniści – ja ich nie lubię tak nazywać, ten nurt wywodzący się genetycznie z PZPR – to była formacja najwierniejsza Polsce demokratycznej po roku 89. Spór toczył się na gruncie nowego porządku ustrojowego. Nikt nie atakował podstaw tego ustroju, czyli był to w miarę normalny spór demokratyczny, czasami bardzo ostry, gwałtowny, ale dopuszczalny.

Po ’89 mieliśmy wspólny cel tworzenia demokratycznego państwa opartego o rozwiązania osiągnięte w ramach wspólnoty łacińskiej, europejskiej, euroatlantyckiej. Co do tego nie było konfliktów. Nikt nie kwestionował ani tego, że media powinny być niezależne od władzy, ani tego, że trójpodział władzy powinien być respektowany, ani tego, że powinny istnieć blokady działania władzy państwowej, uniemożliwiające jej samowolę.

W 2005 roku zmienia się to gruntownie, bo ustrój kraju budowany od wyborów ‘89 został uznany za wrogi głównej sile, która zdobyła władzę. Jarosław Kaczyński wypowiedział wojnę nie takiej czy innej polityce rządu, tylko Trzeciej Rzeczpospolitej. Wypowiedział wojnę podstawom ustrojowym państwa, z zamiarem zbudowania na gruzach IV Rzeczpospolitej.

I było to stokrotnie bardziej groźne niż spory z lat 90-tych, bo spór polityczny został przekształcony w wojnę polityczną. Skończył się okres debaty politycznej i zaczęła się wojna o ustrój, która rozrywa społeczeństwo.

Mówi pan, że w latach 90-tych wszystkim uczestnikom sceny politycznej przyświecał jeden cel. Czy ten cel nie zmieniał się jednak w związku z częstymi roszadami politycznymi w tamtym okresie? Czy każda, dość częsta, zmiana rządu, polityków u władzy, nie oznaczała też zmian w modelu polskiej transformacji? Ostateczny efekt przekształceń polskiej gospodarki był skutkiem precyzyjnej operacji czy też trochę dziełem przypadku?

Wie pani, ja się nie bardzo zgadzam z opinią, że rządy zmieniały się, nie wiem, z dnia na dzień.

Może nie z dnia na dzień, jednak średnia urzędowania pierwszych siedmiu gabinetów, aż do rządu Jerzego Buzka, który powstał w październiku ’97, oscyluje wokół zaledwie roku.

Jeśli nie liczyć krótkiego okresu po roku 1918, po raz pierwszy budowaliśmy państwo demokratyczne. To oczywiste, że pojawiły się także konwulsje tej trudnej budowy. Ale przez cały czas, do roku 2005, nikt nie kwestionował wprowadzania podstawowych zasad takiego demokratycznego państwa. Nikt nie kwestionował tego, że gospodarka powinna być oparta głównie na własności prywatnej i że podstawą funkcjonowania gospodarki powinien być rynek. Różnice były co do zakresu ingerencji w mechanizmy rynkowe, ale o tym się po prostu dyskutowało. Czasem burzliwie i gwałtownie, czasem dochodziło do wymuszonych zmian, ale nawet wtedy nikt nie podważał, że miejsce Polski jest w Unii Europejskiej, w kooperacji z nią, a nie na wojnie z nią. Wszystkie główne składowe demokratycznego ustroju zostały zakwestionowane w roku 2005.

W ‘89 brał pan czynny udział w tworzeniu pierwszego solidarnościowego rządu Tadeusza Mazowieckiego. Z pana dzienników wynika, że wcale nie było łatwo zebrać ludzi, którzy chcieli się podjąć transformacji gospodarczej. Czy pan był zadowolony z tego pierwszego składu? To był rząd spełnionych marzeń czy kompromisu?

Dla mnie to było najlepsze z możliwych wówczas rozwiązań, chociaż pewno dalekie od ideału. Z tym, że ja nie miałem wtedy jakiegoś wielkiego, sprecyzowanego ideału.

Ideału rządu?

Ideału państwa. Chciałem jednego – przywrócić Polsce prawo stanowienia narodu o swoim losie. Oczekiwałem po prostu, że powstanie państwo, które będzie jak Francja, gdzie żyłem wtedy od ośmiu lat. Dlatego ten skład to było dla mnie rozwiązanie najlepsze.

Jeśli chodzi o gospodarkę, to kierunek zmian był znany od samego początku. Tadeusz Mazowiecki określił cele w przemówieniu 24 sierpnia, gdy Sejm powierzył mu zadanie stworzenia rządu. Ja napisałem część gospodarczą tego wystąpienia. Powiedzieliśmy wówczas, że sięgniemy po formy gospodarcze znane i wypróbowane, że odrzucamy koncepcje trzecich dróg. Głównym celem było pokonanie inflacji, a struktura gospodarki miała zostać przekształcona na rynkową. Cel był więc jasny i pod ten cel byli szukani odpowiedni ludzie.

Do roli szefa ekipy gospodarczej testowano trójkę osób. Pierwszym, naturalnym do pewnego stopnia kandydatem był prof. Witold Trzeciakowski, szef zespołu ekonomicznego strony solidarnościowej przy Okrągłym Stole.

To był świetny ekonomista, ale ja miałem świadomość, że do tej roli i tego kierunku nie pasuje. Na szczęście nie zgodził się. Zaproponowałem więc Mazowieckiemu rozmowę z Cezarym Józefiakiem, profesorem z uniwersytetu ekonomicznego z Łodzi, który był – dziś byśmy tak to nazwali – balcerowiczowskim typem ekonomisty. Cezary Józefiak pasował do tej polityki, którą zamierzaliśmy robić, ale także się nie zgodził, uważając, że może sobie z tym nie poradzić.

Operacja, która musiała być przeprowadzona, wymagała nie tylko odpowiedniej wiedzy, ale przede wszystkim ogromnej woli i determinacji, żeby to zrobić. We Francji przez kilka lat studiowałem doświadczenia krajów Ameryki Łacińskiej, które, tak jak Polska, walczyły z inflacją i wprowadzały programy podobne do tego, który my musieliśmy wprowadzić. Widziałem, że tam o sukcesie decydowały trzy rzeczy. Po pierwsze, wiedza szefa ekipy gospodarczej, po drugie jego determinacja i po trzecie ścisłe współdziałanie z nim szefa rządu. Jeśli te trzy rzeczy były spełnione, to ta operacja się udawała, jeśli nie – załamywała się i trzeba było ją ponawiać w znacznie trudniejszych warunkach.

To pan rekomendował Leszka Balcerowicza premierowi Mazowieckiemu. 1 września 1989 roku, po dużym wahaniu, jak wynika z pana zapisków, Balcerowicz zgodził się wejść do rządu i objąć decydujące stanowiska gospodarcze. Gdyby miał pan to przeprowadzić jeszcze raz, czy dziś też by pan go wskazał, wybrał i namawiał?

Bezwzględnie tak. Co więcej, wtedy mogłem mieć w związku z nim jakieś znaki zapytania, dzisiaj nie miałbym żadnych.

Żadnych wątpliwości, biorąc pod uwagę, że dziś dla krytyków transformacji to prof. Balcerowicz jest twarzą przemian brutalnych dla społeczeństwa?

Często powtarza się bzdury, jakby to plan Balcerowicza stworzył bezrobocie. A plan Balcerowicza po prostu ujawnił bezrobocie, które było ukryte w zakładach pracy mających realizować socjalistyczną zasadę pełnego zatrudnienia. W PRL-u nie było pełnego zatrudnienia – w peerelu, było pełne zaetatyzowanie. Żeby realizować socjalistyczne bzdury PRL musiał ludzi na siłę upychać w fabrykach. Nierzadko w tym celu budował te fabryki, często będące szmelcem od samego powstania. W każdym zakładzie była co najmniej jedna trzecia załogi za dużo.

Czy premier Mazowiecki znał wcześniej Leszka Balcerowicza?

Nie, nie wiedział zupełnie, kim on jest. Przy pierwszym spotkaniu Balcerowicz zrobił na Mazowieckim bardzo dobre wrażenie. Tadeusz nie był ekonomistą, ale był człowiekiem z dużym wyczuciem realizmu i szybko zrozumiał, że innej drogi nie ma. Że ta, którą przedstawił mu Balcerowicz, jest właściwa. Potem były między nimi różne konflikty, ale pierwsze spotkanie było idealne.

Późniejsze konflikty wynikały z radykalizmu Leszka Balcerowicza, z którym nie zgadzał się premier Mazowiecki?

Raczej z różnicy charakterów. Balcerowicz jest innym typem osobowości, ma inny zegar wewnętrzny. Zegar Mazowieckiego odmierzał czas dużo wolniej, a Balcerowicza dużo szybciej i na tym tle doszło do kilku sporów, kiedy Balcerowicz próbował postawić premiera przed faktami dokonanymi, czego oczywiście Mazowiecki nie tolerował.

Nie bał się pan ryzyka wzięcia do operacji na żywym organizmie niesprawdzonego człowieka, który nie zna się z premierem, nie wiadomo, jak się z nim dogada, ma trochę inne podejście, inną dynamikę, inny charakter. Ekonomista versus nie ekonomista. Nie obawiał się pan tej współpracy?

W ogóle tego wtedy nie brałem pod uwagę. Znałem Leszka, wiedziałem, że ma doskonałą wiedzę, chociaż nie miał żadnych doświadczeń na stanowiskach publicznych. Czas nam uciekał – na stworzenie rządu w sumie mieliśmy tylko trzy tygodnie. Gdy Cezary Józefiak odmówił, Mazowiecki mnie zawołał i powiedział: jeżeli nikogo nie znajdziesz, to będziesz musiał to wziąć sam.

Nie chciał pan?

Ja wiedziałem, ile to będzie kosztować człowieka, który się na to zgodzi. A ja przyjechałem do Polski pierwszy raz od ośmiu lat, właściwie nie miałem wokół siebie ludzi, z którymi mógłbym wejść do Ministerstwa Finansów. Nie byłem pewien czy sobie dam radę i po prostu bałem się, że mogę spieprzyć wielką szansę, która stoi przed krajem. Ja wiedziałem, jak bardzo obciążające psychicznie będzie wzięcie tej roli. Dlatego np. uważałem, że zupełnie nie nadawałby się do tego Jacek Kuroń – jego nazwisko się pojawiało w takiej alternatywnej koncepcji, którą stworzono przy OKP. Ostatecznie objął tekę ministra pracy.

A może, gdyby wtedy Jacek Kuroń, człowiek z podejściem takim bardziej, nazwijmy to, prospołecznym, objął stanowisko, które dostał Leszek Balcerowicz, transformacja byłaby łagodniejsza?

Na tyle, na ile Jacka znam i na podstawie tego, co dziś wiem, moim zdaniem po dwóch tygodniach on wycofałby ten program, wprowadzając tym samym Polskę w potężny chaos gospodarczy i kłopoty, które trwałyby o wiele dłużej i były o wiele cięższe. Wycofałby ten program pod wpływem pierwszych sygnałów jego realizacji, które dla człowieka nieodpornego, a dodatkowo zorientowanego lewicowo, wrażliwego na cierpienia ludu, były straszliwie dolegliwe. Bo trzeba uczciwie przyznać, że pierwsze tygodnie realizacji planu Balcerowicza były straszliwe. Program, który miał zahamować inflację spowodował, że od pierwszego stycznia ceny zaczęły rosnąć dwa razy szybciej niż rosły w grudniu.

Co by pan odpowiedział tym wszystkim ludziom, w tym młodym ekonomistom, którzy kontestują polską transformację, uważając, że można ją było zrobić lepiej, inaczej? Gdy się umawialiśmy na tę rozmowę, powiedział pan, że nie chce rozmawiać o porażkach. Zgoda, ale ja muszę zapytać, czy dlatego, że uważa pan, iż porażek nie było, czy dlatego, że one są nieodłącznym elementem każdego dużego procesu zmiany i nie należy do nich wracać?

Nie było w roku ‘89 łatwego sposobu odejścia od gospodarki typu peerelowskiego. Nie było takiego łatwego wyjścia ze stanu, który narastał kilkadziesiąt lat na całym gigantycznym obszarze, na którym się transformacja działa. Oceny polskiej transformacji nie wolno robić w oderwaniu – trzeba na nią patrzeć poprzez pryzmat wydarzeń dziejących się od Łaby po Władywostok. Cały ten obszar już od roku 1988 był objęty gigantycznym kryzysem ekonomicznym. Nie było ani jednej gospodarki postsocjalistycznej, która by się uchroniła od załamania. Nawet gospodarka NRD, zasilana potężnymi transferami finansowymi przez RFN, uległa załamaniu. I to jest oczywiste, ponieważ niemalże z dnia na dzień załamał się trwający od 50-70 lat, w zależności od kraju, system więzi ekonomicznych. Rynek RWPG zniknął z tygodnia na tydzień. Wraz z upadkiem państw dyktatorskich przestało funkcjonować centralne dyrygowanie gospodarką. Wszystkie przedsiębiorstwa nagle zostały osierocone, musiały zacząć działać na wolnym konkurencyjnym rynku, ale zupełnie nie były do tego dostosowane. I to wywołało zawalenie gospodarki. Z tego zawału polska gospodarka wyszła jednak najszybciej, bo już połowie roku 1992, podczas gdy w części innych krajów, szczególnie na wschód od Polski, kryzys trwał 10 – 15 lat, czego przykładem jest Ukraina, Białoruś, Rosja.

Polskie przejście od PRL-u do wolności i do demokracji było modelowe, byliśmy i jesteśmy pod tym względem w absolutnie ścisłej czołówce krajów, które też to przeżywały. Po ’92 polska gospodarka zaczęła rosnąć tak szybko, jak żadna inna gospodarka i to nie tylko w sferze postsowieckiej, lecz w całej Europie. U nas kryzys był najkrótszy i najpłytszy.

Czy można go było w ogóle uniknąć, przechodząc przez cały proces na przykład wolniej?

Nie. To jest jedna z tych bzdur opowiadanych przez różnych „trzeciodrogowców”. Możliwość łagodnego przejścia to złudzenie części krytyków, szczególnie lewicowych. To było po prostu niemożliwe. Nie da się przywracać gospodarki rynkowej stopniowo. To by było, jak stopniowe wynoszenie nieboszczyka z mieszkania. Dzięki temu, że ekipa, która przeprowadzała zmianę rozumiała, że nie wolno zwlekać i bawić się w robienie po kawałku, Polska wyszła z załamania pierwsza, a po 35 latach ma najlepsze sukcesy gospodarcze.

Proszę podać choć jedną z takich kontestujących opinii, za którą poza słowami kryje się choćby zarys koncepcji dającej się realnie wprowadzić.

To, co się najczęściej powtarza, to że można było nie robić masowej prywatyzacji, czyli nie pozbywać się majątku państwowego oraz że można było nie likwidować PGR-ów, a wówczas nie byłoby tak gwałtownego wzrostu bezrobocia.

Prywatyzacja w Polsce była szybka, ale nie była ani błyskawiczna, ani masowa. Celowo – chcieliśmy uniknąć tej drogi. Polska prywatyzacja była najbardziej konserwatywną prywatyzacją we wszystkich krajach, które przechodziły transformację. U nas nikt nie sięgał po jakieś masowe rozdawnictwo kuponów, które wszędzie tam, gdzie to próbowano robić doprowadziło do powstania oligarchii. U nas wszystko odbywało się w oparciu o badanie przedsiębiorstwa i negocjowanie ceny. Ale inwestorzy wchodzili do Polski bardzo powoli, kapitał nie napływał tylko kapał, jak woda z uszkodzonego kranu. Zanim to się zmieniło minęło dobrych kilka lat.

Program powszechnej prywatyzacji, który zwykłym ludziom miał dać dostęp do przekształcanych firm udał się raczej średnio, zgodzi się pan?

Można tak powiedzieć. To znaczy, w jednych zakładach on się udał całkiem nieźle. Ja znam taki zakład w Krotoszynie, istnieje do tej pory, w tej chwili jako zakład z inwestorem zagranicznym. A gdzie indziej rzeczywiście wyszło gorzej, bo tak to bywa zwykle, że przy dużych procesach nie wszystko się udaje.

Jest jeszcze jedno znane nazwisko, które intryguje w kontekście polskiej transformacji – doradca z Ameryki, profesor Jeffrey Sachs. Z pana zapisków wynika, że nie był pan wielkim zwolennikiem jego i jego pomysłów, dlaczego?

To nie tak. Nie miałem o nim złego zdania, ja się po prostu sprzeciwiałem opiniom, że to on był głównym spiritus movens zmian i że to pod jego dyktando działał Balcerowicz.

Poznałem przelotnie Sachsa jeszcze we Francji. W Warszawie poprosił o spotkanie z Mazowieckim i Tadeusz go przyjął. Sachs wywarł na Mazowieckim niedobre wrażenie – zbyt pewny siebie, zbyt optymistycznie nastawiony, liczący na szybki i bezbolesny sukces. Mazowiecki nie wierzył w łatwe przejście, zdawał sobie sprawę z kosztów, a Sachs był młodym wilkiem ekonomii, z jakimiś sukcesami doradczymi w Boliwii i przekonywał, że u nas też tak będzie. Mazowiecki był nieufny.

Przedstawiłem Sachsa Leszkowi. Balcerowicz już był dogadany z Mazowieckim, ale jeszcze nie było to podane do publicznej wiadomości. Mnie trochę ten entuzjazm Leszka i Sachsa nawet bawił, ale też mnie trochę niepokoiło, że oni jakby nie widzieli trudności, jakie przed nami staną.

Znalazłby pan dzisiaj jedną rzecz w tych pierwszych dwóch, trzech intensywnych latach po ’89, którą jednak dzisiaj zrobiłby pan inaczej, przeprowadził inaczej, podjął inną decyzję?

Ja się nigdy głęboko nie zastanawiałem nad tak zwanymi popełnionymi błędami. Ale widzę jeden, który być może nieco podniósł koszty tego przejścia – można było szybciej zdewaluować złotego. Za długo trzymano kurs dolara, chyba w wysokości 9,5 tys. złotych za dolara. Ten kurs powinien być podniesiony po 4 -5 miesiącach, jak zresztą zapowiadano pierwotnie, ale z powodu antyinflacyjnego nastawienia Leszka Balcerowicza sztywny kurs złotego był trzymany o wiele dłużej. To spowodowało, że polski eksport zaczął maleć, a import zaczął rosnąć, co oczywiście wywołało dodatkowe problemy dla przedsiębiorstw. To można by było poprawić.

Jeśli chodzi o pozostałe rzeczy, o te często przywoływane w czasach PiS PGR-y, ja nie uważam, że stała się tam jakaś straszliwa katastrofa, inna niż w innych dziedzinach gospodarki. Ludzie, którzy pracowali w PGR dostali zasiłki dla bezrobotnych, mieli kawałek ziemi do dyspozycji. Chłopi w pierwszym okresie transformacji zostali ugodzeni wcale nie mniej od PGR-owców. A z perspektywy czasu widać, że na miejscu PGR-ów wyrósł całkiem dobry wielkotowarowy sektor rolny.

A starsze pokolenie, pamiętające jeszcze pracę w PRL-u wciąż nierzadko powie, że cała ta prywatyzacja to było jedno wielkie złodziejstwo. Ludzie czują się pokrzywdzeni?

To jest rzeczywiście fenomen socjologiczny, który powinien być może jakoś zbadany, bo przecież nie tylko kraj, ale każdy indywidualnie się wzbogacił w stosunku do życia w PRL-u. Ludzie dziś żyją lepiej, dłużej, główne wskaźniki cywilizacyjnego rozwoju są dla Polski rewelacyjne. To wszystko powinno prowadzić do narodowej dumy, bo to jest ogromny czyn narodu, sukces bez precedensu od kilku wieków – nie władzy, rządów, polityków, tylko ludzi, którzy zakasali rękawy i ciężko pracowali przez 35 lat.

Jeżeli się odchodzi od gospodarki w prawie w 100 procentach upaństwowionej, to jest oczywistą sprawą, że muszą się zdarzyć prywatyzacje nieudane. Wyniki polskiej gospodarki świadczą o tym, że prywatyzacja była bardzo dobra. To potwierdza również bardzo niewielka liczba procesów i skazań za prywatyzacje w ciągu tych 35 lat.

Jest pan zadowolony z obecnej ekipy rządowej? Nie brakuje trochę w dyskursie publicznym większych, poważniejszych spraw dotyczących gospodarki?

Nie mam takiego wrażenia. Ta ekipa jest u władzy dopiero szósty miesiąc, a musi ją sprawować w warunkach bez precedensu. W pałacu prezydenckim mają rezydenta partii, która jest wroga temu rządowi wrogością wściekłą po utracie władzy. A ponieważ ci, którzy odeszli zapewnili sobie bazy przetrwania w bardzo wielu strukturach państwowych, to powoduje, że całym tym mechanizmem bardzo trudno się kieruje i trzeba go najpierw wyczyścić i naprawić.

Uważam, że jak na warunki, które zastali to w gospodarce, zrobili całkiem dużo. Po pierwsze, co przecież jest ważne dla ludzi, utrzymali politykę socjalną PiS. Po drugie – dziwię się, że się to bagatelizuje – stworzyli sytuację, w której Unia Europejska odblokowała nam miliardy euro.

A nie wydaje się panu, że rząd sam to trochę bagatelizuje? Z KPO płyną ogromne pieniądze i nikt się tym specjalnie nie chwali, nie wiadomo w sumie, na co pójdą te pieniądze. Nie znam żadnego wielkiego celu, jaki chcemy dzięki nim osiągnąć. Nie ma wokół tych środków takiej pozytywnej propagandy.

Ja też uważam, że tak zwany PR rządowy jest słaby. Ale pieniądze są i efekty już widać. I nie ma co na rząd naciskać, żeby podejmował taką czy inną decyzję w jakiejś sprawie, np. w sprawie budowy CPK.

Rząd ma mandat do tego, żeby po prostu spojrzeć na całą rzeczywistość gospodarczą, także przez pryzmat swoich priorytetów, które uważa za najważniejsze i ocenić to, co dostał od poprzedniej ekipy. Nie uważam, żeby budowa lotniska i robienie na podstawie lotniska jakiegoś planu sześcioletniego Polski wspaniałej, wielkiej i trzęsącej całym regionem było najważniejsze.

Z punktu widzenia Polski i regionu najważniejsze jest przede wszystkim solidne uzbrojenie Polski, dozbrojenie całej Europy. Priorytetem rządu być też powinno utrzymanie polityki społecznej wprowadzonej przez PiS, bo to jest prawdopodobnie warunek utrzymania rządów przez tę koalicję, co się równa z utrzymaniem demokracji w Polsce.

Czy utrzymanie tego, co się dostało w spadku po poprzednikach wystarczy by utrzymać odpowiednie tempo rozwoju kraju?

Przez 34 lata Polska rozwijała się gospodarczo najszybciej w Europie. W tym czasie nie było żadnego cudownego planu budowy Wielkiej Polski w oparciu o jakiś obiekt, o jedną inwestycję. Rozwój nastąpił dzięki dużej swobodzie działalności gospodarczej we w miarę sprawnym, praworządnym państwie, które miało swoje niedoróbki, ale przez większość tego okresu starało się je naprawiać oraz dzięki konsekwentnej polityce zakorzeniania się w Unii Europejskiej. To wystarczyło, żeby swobodna inicjatywa ludzi dokonała reszty.

Czyli nie należy tworzyć żadnych szczegółowych planów rozwoju kraju, w rodzaju np. Planu Morawieckiego sprzed kilku lat?

Nie ma takiej potrzeby. To jest jakaś paranoiczna koncepcja, że Polska stanie się regionalnym mocarstwem, jak sobie wybuduje lotnisko i parę linii kolejowych do niego. Rozwój gospodarczy kraju powinien opierać się przede wszystkim o inicjatywę, wykształcenie, kapitał społeczny milionów ludzi i odpowiednie warunki w jakich działają. To jest najlepsza droga do dobrobytu.

Przez prawie trzy dekady w Polsce obowiązywała zasada, by brać sprawy w swoje ręce i działać. Niestety po dojściu PiS do władzy klimat zakasanych do pracy rękawów dosyć szybko zaczął zmieniać się w klimat wyciągniętych po coś rąk. Wprawdzie sytuacja gospodarcza jest dzisiaj zupełnie inna niż w latach 90. i nie wymaga powrotu do tego zrywu z tamtego okresu, ale jednak dla dobrego funkcjonowania kraju powinno zostać przywrócone jakieś zrównoważenie tych dwu postaw. O tym, czy kraj idzie do przodu decydują bardziej zakasane rękawy niż wyciągnięte ręce, chociaż oba te podejścia mają dzisiaj prawo, by mieć w Polsce swoje miejsce.

Jakie trzy największe wyzwania stoją przed polską gospodarką w najbliższej dekadzie?

Priorytetem powinno być utrzymanie pościgu za bogatą częścią Europy. Bardzo ważne jest jak najbardziej efektywne zagospodarowanie środków z Unii, poczynając od dobrego systemu energetycznego. W roku 89 okazało się, że energetyka ma potężne rezerwy mocy i dzięki temu zanikła potrzeba jej unowocześnienia i rozbudowy. Tym bardziej, że czynnik ekologiczny nie był wtedy tak bardzo ważny. Wobec czego odkładano modernizację tego sektor, aż rozwój innych dziedzin przegonił energetykę.

Ogromnie dużo jest też jeszcze do zrobienia w organizacji kraju, tak, żeby on był każdego zwyczajnego dnia jak najbardziej przyjazny i wygodny dla ludzi.

Ale na krótką metę najważniejszym wyzwaniem jest bez wątpienia zamiana Polski w obóz warowny. Chodzi nie tylko o stworzenie w kraju bardzo dużej, sprawnej, świetnie uzbrojonej armii i zabezpieczenie granic, ale stworzenie również sprawnego powszechnego systemu obrony. Trzeba mieć na uwadze, że Amerykanie to jest sojusznik skuteczny, ale trochę nieprzewidywalny o czym świadczą wypowiedzi Trumpa. Unia Europejska sama też musi mieć zdolność do stawienia czoła bandycie ze Wschodu.

Proponujemy również: