{"vars":{{"pageTitle":"Tango z winiarzem. Nasza rozmowa z Marcinem Miszczakiem z podkrakowskiej winnicy Jura","pagePostType":"post","pagePostType2":"single-post","pageCategory":["news","tylko-w-300gospodarce","wywiady"],"pageAttributes":["jak-robic-wino","jura","krakow","marcin-miszczak","polskie-winiarstwo","polskie-wino","sprzedaz-wina","traktor","winiarstwo","wino","wywiad"],"pagePostAuthor":"Maryjka Szurowska","pagePostDate":"30 listopada 2021","pagePostDateYear":"2021","pagePostDateMonth":"11","pagePostDateDay":"30","postCountOnPage":1,"postCountTotal":1,"postID":222884}} }
300Gospodarka.pl

Tango z winiarzem. Nasza rozmowa z Marcinem Miszczakiem z podkrakowskiej winnicy Jura

Ja mam trochę taką zwariowaną biografię – zaczyna Marcin Miszczak, założyciel winnicy Jura pod Krakowem. – Większość życia mieszkałem w Stanach. Na początku byłem analitykiem ds. politycznych, pracowałem dla rządu amerykańskiego. Później w prywatnych think-tankach analizowałem politykę międzynarodową i sprawy gospodarcze. Potem przez 12 lat prowadziłem firmę technologiczną w Waszyngtonie. Któregoś dnia zdecydowałem, że potrzebuję zmienić krajobraz i pojechałem do Argentyny, gdzie zakochałem się w tangu.

Pierwszą rzeczą jaką w swoim gospodarstwie pokazał nam Miszczak był traktor. Żartem opowiadał o możliwościach maszyny: 70 koni mechanicznych, do setki nie dociąga, ale za to opona sięga do pasa.

Jak to się stało, że po dynamicznym Waszyngtonie i tętniącym życiem Buenos Aires trafił do Rybnej pod Krakowem, gdzie – jak sam mówi – jest farmerem? To historia o filozofii, pasji, kryzysie, życiu na 200 proc. i absolutnym braku granic.

Marcin Miszczak opowiada Maryjce Szurowskiej o zaletach traktora, fot. Michał Kamiński

I co z tym tangiem?

No nauczyłem się go, zostałem tancerzem i nauczycielem. Jeździłem po świecie, występowałem, założyłem szkołę tanga, prowadziłem przez kilka lat festiwal tanga…

Od tanga niedaleko do wina.

Tak, dokładnie. W życiu to wszystko jest jakieś spójne. Jednak nie było jednego przełomowego punktu, jednego zdarzenia, które spowodowało, że pomyślałem: “ja chcę robić wino”. Może gdzieś podskórnie szukałem czegoś, co mógłbym zrobić i byłoby to praktyczne, namacalne, rzeczywiste. Wszystkie rzeczy, które robiłem wcześniej, albo praca intelektualna, albo firma internetowa, albo taniec, były ulotne wręcz wirtualne.

Jednak nie zostałeś stolarzem, ani zegarmistrzem, tylko porwałeś się z motyką na winnicę.

Wino cały czas przeplatało się przez moje życie. Mieszkałem w Waszyngtonie, obok jest stan Virginia. To jest winiarski stan. Mało znany pod tym względem poza Stanami, niemniej ludzie z Waszyngtonu często tam wyjeżdżają na weekendy, czy na krótkie urlopy. Myśmy też tam jeździli. Piliśmy wino. Później, kiedy zacząłem tańczyć, spędzałem bardzo dużo czasu w Argentynie. W tym w regionach winiarskich – w Mendozie np. odwiedziłem największą winiarnię w rejonie i wszystko, co tam obserwowałem bardzo mnie fascynowało. Cały czas ocierałem się o wino. A później poznałam moją obecną żonę, która jest sommelierem. I tak wspólnie, przy lampce wina, zastanawialiśmy się jaki projekt moglibyśmy razem zrealizować. Padło pytanie: dlaczego nie winnica?

Marcin Miszczak z beczkami swojego wina, fot. Michał Kamiński

A jak się znalazłeś w Polsce?

To był przypadek. Nigdy nie planowałem wracać do Polski. Miałem 13 lat, kiedy wyemigrowaliśmy do USA i od tego czasu bardzo byłem związany z tym krajem.

To co zmieniło twoją decyzję?

Sprzedaż mojej waszyngtońskiej firmy poprzedził bardzo intensywny okres, w którym pracowałem 24/7 i 7 dni w tygodniu. To była harówka. Mimo tego, że fajna i satysfakcjonująca, to jednak wypalająca. Potrzebowałem zmienić otoczenie. Planowałem zamieszkać we Włoszech albo w Hiszpanii.

Natomiast do Polski wróciła wcześniej moja mama. Zamieszkała koło Krakowa i często ją odwiedzałem. Akurat w czasie gdy planowałem przeprowadzkę do Europy, Polska weszła do Unii i pomyślałem sobie dlaczego nie w Krakowie, podobało mi się miasto a poza tym blisko lotniska (śmiech). Jak widzisz, nadal do wielu rzeczy trudno jest mi się w Polsce przyzwyczaić.

Przeprowadzce do Polski towarzyszył szok zamiany tanecznego parkietu na polne błota? Kreatywną, wolną branżę, w której wciąż podróżowałeś, zastąpiło gospodarstwo, którego przynajmniej przez pół roku nie możesz opuścić.

Wiesz co, ja zawsze wszystko w życiu robiłem na 200 proc. Trzeba robić to, co się lubi, a pieniądze same przyjdą. U mnie się to sprawdza. Oczywiście, to nie jest ani łatwe, ani proste. Trzeba być zdeterminowanym i prawdziwie zagłębiać się w dany temat. Trzeba to robić rzetelnie. Jak się robi jakościowo dobry produkt to pieniądze się znajdą.

Czego nowego doświadczasz jako rolnik na 200 proc.?

Polska jest wyjątkowym krajem winiarskim, bo winiarze nie tylko robią wino, ale też uprawiają winorośl. I to jest znacząca różnica wobec innych krajów winiarskich, gdzie często są to dwie różne działki: są farmerzy, którzy uprawiają winorośl, ale oni nie produkują wina. Oni sprzedają owoce do punktu skupu czy spółdzielni – mają podpisane kontrakty i tak dalej. U nas, wszystko musimy robić sami.

Ta “zabawa” w farmera uczy mnie niesamowitej pokory. Dla przykładu, w lipcu zeszłego roku w ciągu dziesięciu minut grad zniszczył dwadzieścia procent naszych gron. Chciało się płakać, ale do tego trzeba się przyzwyczaić, ze w naturze dużo rzeczy nie kontrolujemy. Są też wyzwania typowo naziemnie. Musiałem się na przykład nauczyć jeździć na traktorze. Albo rozpoznawać choroby, patrząc na rośliny.

Marcin Miszczak i Maryjka Szurowska, fot. Michał Kamiński

Po co porwałeś się na tak niezwykle ciężkie doświadczenie?

Zawsze miałem dużo zainteresowań, więc zwykle nie miałem problemu, żeby przeskoczyć z jednej branży do drugiej. Natomiast w kwiecie wieku któregoś ranka wstałem i pomyślałem, że już z tym tangiem mi się po prostu nie chce. Za dużo tańczyłem, za dużo uczyłem, za dużo. Doświadczyłem zmęczenia materiałem. Ale też nie miałem pomysłu co miałbym robić dalej.

Brzmi jak kryzys.

Miałem kryzys. Nawet poszedłem do psychologa, żeby mu powiedzieć, że jestem zablokowany, bo zwykle łatwo przychodzi mi jakiś nowy pomysł, a tu go nie ma. Nic. Pustka! A ja nigdy nie robię nic na siłę. Ja muszę coś czuć, żeby w to wejść. Specjalista doradził, że muszę zacząć od mojej matki i wymyślić jakiś obraz, gdzie mnie matka tłamsiła. I to była moja pierwsza i ostatnia wizyta u psychologa (śmiech).

“Spokojnie, mamy dziesięć lat na przepracowanie tej relacji”.

(śmiech) Dokładnie!

Czyli to nie psycholog powiedziała ci “idź, rób wino”.

No nie. Chyba któregoś dnia stwierdziliśmy z żoną, że pijemy tyle tego wina, że taniej będzie robić własne (śmiech).

Ale żarty na bok, winiarstwo jest bardzo drogą sprawą. Na “dzień dobry” trzeba wyłożyć bardzo dużo kasy: na ziemię, na sadzonki, na rusztowania – przede wszystkim na rusztowania. Ale też na sprzęt do uprawy i później na budynek, czy jego adaptację pod winiarnie, kadzie, itd. Jakimś sposobem wszystko, co ma w nazwie wino jest trzy razy droższe.

To tak jak w biznesie weselnym. Wiązanka weselna jest trzy razy droższa niż normalna, podobnie jak tort, strój, wystrój.

Dlatego ja zamiast drążka do zanurzania kożucha czerwonego wina podczas fermentacji który kosztuje 600zł, kupiłem przemysłowy tłuczek do kartofli. Świetnie się sprawdza. Jest absolutnie niezwykły, zwłaszcza jeśli chodzi o mycie, bo jest prostszy w konstrukcji niż ten do wina. Też ze stali nierdzewnej. Tyle że kosztował 90 zł.

Fajnie, że oszczędzasz, ale widzę, że jesteś winiarzem z górnej półki. Przede mną wisi wyróżnienie dla Marcina Miszczaka za najlepsze gospodarstwo ekologiczne.

O Boże! Przecież oni to wszystkim dają…

Bez nadmiernej skromności! Czy organiczne uprawy to jest twój winiarski kierunek i cel?

Tak, od pierwszego dnia prowadzimy uprawę ekologiczną. Aby otrzymać zielony listek certyfikujący uprawę ekologiczną, trzeba było czekać aż trzy lata. Przechodzi się w tym czasie coroczną kontrolę. Jednostka certyfikująca zbiera próbki gleby i liści do laboratorium, żeby sprawdzić, czy nie ma tam niedozwolonych substancji. I dopiero po trzech latach, jeśli nie ma żadnych problemów, zamykany jest proces certyfikacji uprawy. A do tego jeszcze dochodzi proces certyfikacji produkcji.

Moje tegoroczne wino będzie pierwszym w pełni certyfikowanym i dopiero teraz na etykiecie możemy pokazać zielony listek.

Ekologiczne winogrona z winnicy Jura, fot. Maryjka Szurowska

Dlaczego uprawa eko? Przy naszej pogodzie ekologiczna ochrona przeciwgrzybicza to musi być prawdziwa orka na ugorze.

To, że robimy wino ekologiczne, to mój osobisty wybór. Chciałem ziemi, którą będę uprawiać żyjąc z nią w symbiozie. Może dlatego, że przez wiele lat mieszkałem na zachodzie, zdrowe odżywianie nie jest dla mnie czymś niezwykłem, raczej normą. Moim zdaniem, żywność przetworzona to powoli działająca trucizna, która jest przyczyną wielu chorób tak zwanych cywilizacyjnych. Ponadto, tam, obok winnicy, buduję dom i nie chcę aby moja rodzina żyła wśród pestycydów.

Nie poszedłem łatwą drogą, szczerze mówiąc. Środki chemiczne są bardzo efektywne – to antybiotyki, które cyrkulują w roślinie, dzięki czemu jest odporna. Śladowe ilości tych środków zostają jednak w niej na zawsze, a potem my to pijemy.

Nie jest jednak tajemnicą, że uprawa ekologiczna w naszym klimacie jest o wiele droższa. Na przykład walka z chwastami – konwencjonalny winiarz spryska raz, czy dwa razy do roku stosownym preparatem. Zajmuje to mu jeden czy dwa dni. My do traktora doczepiamy taki specjalny nóż, który przecina chwasty mechanicznie. Wyplewienie ta metodą zabiera pracownikowi tydzień. A plewić trzeba trzy, cztery razy w sezonie. Czyli różnica jest dwa dni a jeden miesiąc.

Ekologiczne winogrona z winnicy Jura, fot. Maryjka Szurowska

Czy taka działalność spina ci się finansowo? Możesz otrzymać za jedną butelkę wina tyle, żeby do eko-przyjemności nie dokładać?

Właśnie nie, bo pomijając wyższe koszty uprawy ekologicznej, my musimy zakładać winnice i winiarnie od początku. Nam nikt nie zostawia winnicy w spadku, tak więc, oprócz kosztów operacyjnym musimy ponosić wysokie koszty inwestycyjne. Według moich obliczeń, na zero wyjdę dopiero za dziesięć lat. Dopiero moje dzieci bedą odcinać kupony (śmiech).

Ale wracając do uprawy ekologicznej, nigdy dla mnie nie będzie pojęte dlaczego my, rolnicy ekologiczni, musimy płacić za certyfikację. Żeby dawać ludziom zdrową żywność, musimy zapłacić ekstra! Powinno być odwrotnie – to ci, którzy mają uprawę konwencjonalną powinni się certyfikować i płacić ekstra do puli, a nie my, którzy robimy coś zdrowego.

Problemem jest też brak świadomości po stronie klienta. Przeciętny Kowalski już rozumie dlaczego za ekologiczną marchewkę musi zapłacić dwa razy więcej niż za marchewkę z uprawy konwencjonalnej. W przypadku wina jeszcze nie ma tej świadomości. Wino to dla niego po prostu wino. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile chemii jest w winie z supermarketu!

W przypadku żywności ludzie już nauczyli się czytać etykiety.

Problem w tym, że wino to jeden z nielicznych produktów spożywczych na których nie trzeba zaznaczać co jest w środku oprócz alkoholu i siarczanów. Ja zawsze tłumaczę ludziom, że wino to takie żywe zwierze, to proces chemiczny który cały czas się zmienia, dojrzewa. Wino nie lubi światła czy wysokich temperatur. Dlatego wina przechowuje się w piwniczkach o określonej temperaturze. Teraz wyobraźcie sobie, wino w markecie na półce, w przeźroczystej butelce przy wielkiej, nasłonecznionej witrynie. I takie wino tam stoi dwa lata i się nie psuje, smakuje tak samo. Pytanie nasuwa się samo, ile jest wina w winie?

Na razie dokładasz więc do interesu?

Tak. Moja marża jest o wiele mniejsza niż marża konwencjonalnego winiarza. Ja nie mogę zaproponować ceny, która będzie znacznie odbiegała od standardu rynkowego. Polskie wina – w sensie: wyprodukowane w Polsce – i tak są droższe od dostępnych w sieciach marketów.

Od początku moje motto to robić dobre lokalne wino ale na światowym poziomie.

Michał Kamiński testuje zasięg w winnicy Jura, fot. Maryjka Szurowska

Masz tę przewagę, że Kraków jest jednym z najbardziej turystycznych miast w Polsce.

Na szczęście. I staramy się z tego jak najmocniej korzystać. Wciąż jeszcze jesteśmy na etapie zdziwienia: “O! Polskie wino!?”. Myślę jednak, że niebawem to się zmieni i zamiast polskiego wina, ludzie będą oczekiwać wina lokalnego. To jest naturalna ewolucja. Jak jadę na przykład do Verony we Włoszech i idę do restauracji to nie proszę o włoskie wino tylko a wino z danego regionu. Tak będzie niebawem także tutaj.

Jakimi kanałami sprzedajesz wino?

W 95 proc. sprzedajemy do restauracji – oczywiście najwięcej lokalnie. Trochę idzie w świat, trochę do Warszawy.

A eksport?

Już sprzedawałem do Luksemburga, Niemiec, Belgii, Wielkiej Brytanii czy do Holandii – tam, na przykład pojawiliśmy się w restauracji z dwiema gwiazdkami Michelin. To pokazuje, że w Polsce można robić bardzo dobre wina, nie mamy czego się wstydzić. Niedawno importer ze Stanów chciał kupić całą moją produkcję przez następne dwa lata do Japonii. Podobno tam mają hopla na punkcie ekologicznych win z Europy. Tydzień się nad tym zastanawiałem, bo z jednej strony, wiesz, sprzedane, gotówka w kieszeni i problem z głowy. Ale, z drugiej strony, tą metodą lokalnej marki nie zbuduję. Wolę sprzedawać tak, aby ludzie mogli poznać moje wino, jego historię i miejsce, z którego pochodzi.

***

Materiał przygotowany we współpracy z Klubem Polskiego Wina Stowarzyszenia „Bezapelacyjni”.