{"vars":{{"pageTitle":"Ukraina wznowiła prywatyzację. Firmy trafiają do oligarchów za półdarmo","pagePostType":"post","pagePostType2":"single-post","pageCategory":["news","tylko-w-300gospodarce"],"pageAttributes":["gospodarka-ukrainy","main","najnowsze","najwazniejsze","odbudowa-ukrainy","prywatyzacja","ukraina","wojna-w-ukrainie"],"pagePostAuthor":"Katarzyna Mokrzycka","pagePostDate":"15 grudnia 2022","pagePostDateYear":"2022","pagePostDateMonth":"12","pagePostDateDay":"15","postCountOnPage":1,"postCountTotal":1,"postID":437744}} }
300Gospodarka.pl

Ukraina wznowiła prywatyzację. Firmy trafiają do oligarchów za półdarmo

Kiedy zwyczajni Ukraińcy bronią na froncie swojego kraju przed rosyjskim najazdem, za ich plecami politycy i lokalni oligarchowie handlują resztkami państwowego majątku. Za grosze na sprzedaż poszły łakome kąski, jak gorzelnie czy piekarnie.

Korespondencja własna z Ukrainy.

O wznowieniu wstrzymanej przez wybuch wojny prywatyzacji ukraińskiego majątku państwowego poinformował jeszcze pod koniec sierpnia premier Ukrainy Denis Szmyhal. Po trzech miesiącach od formalnego startu procesu widać, że zamienił się on znów w proces dobrze niegdyś znany nad Dnieprem – w przejmowanie państwowych przedsiębiorstw przez swoich, znajomych i za półdarmo.

Pod młotek trafiły setki drobnych przedsiębiorstw i obiektów państwowych, a wśród nich prawdziwe łakome kąski – gorzelnie i państwowe piekarnie. Te ostatnie z absurdalnym tłumaczeniem, że to bardzo dobrze, że trafią w prywatne ręce, bo w czasie wojny mają szczególne znaczenie – zaopatrują w chleb biedne grupy ludności.

Skórka niewarta wyprawy

Za przeprowadzenie prywatyzacji odpowiedzialny jest Fundusz Państwowego Majątku Ukrainy (FDMU). Nie kryją tam, że za decyzją o wyprzedaży wszystkiego, co się da sprzedać w czasie wojny, stoi ideologiczna niechęć do państwa jako właściciela środków produkcji – nawet w tych sferach, od których zależy zapewnienie w czasie wojny elementarnych potrzeb Ukraińców.

Prywatny właściciel jest zawsze lepszy niż państwowy menedżer – przekonuje na swoim blogu wiceszefowa FDMU Olha Batowa, faktycznie przyznając się do niekompetencji. Dlaczego? Ponieważ to FDMU powołuje kadrę menedżerską państwowych firm i do jego obowiązków należy dbanie o to, by firmami państwowymi kierowali uczciwi profesjonaliści.

Za wystawiony na sprzedaż państwowy majątek FDMU planuje uzyskać do końca roku 600 mln hrywien, czyli 15 mln dolarów. Ukraińskie potrzeby związane z wojną szacowane są na 4 mld dolarów miesięcznie. Zatem oczekiwane wpływy wystarczą na pokrycie potrzeb przez zaledwie 3 godziny.

Jak kiepski żart brzmią w tej sytuacji słowa ukraińskiej wicepremier i minister gospodarki Olhy Swirydowej, która podsumowując pierwszą wojenną transakcję mówiła: – Otrzymane środki wzmocnią budżet i pójdą w szczególności na potrzeby Zbrojnych Sił Ukrainy.

Więcej niż rząd chce uzyskać z wyprzedaży majątku publicznego wolontariusze zbierają na potrzeby armii w kilka dni.

Najpierw zrujnować, potem sprzedać

Jeszcze zanim rząd ogłosił wznowienie prywatyzacji ukraińskie media alarmowały o coraz częstszych przypadkach świadomych działań menedżerów państwowych firm, którzy prowadzili je na skraj bankructwa.

Jak się to robi pokazuje historia państwowej piekarni w przyfrontowym Mikołajowie – Mykołajiwskiego Chlibozawodu Nr 1. Firma mimo wojny doskonale sobie radziła, dochody miała zapewnione dzięki uczestnictwu w finansowanym przez ONZ programie rozdawania darmowego chleba uciekinierom wojennym i osobom pozbawionym dochodów. We wrześniu kończył się pierwszy etap programu, by zaś móc go kontynuować należało tylko złożyć na nowo dokumenty. Kierownictwo zakładu „zapomniało” o tym. W rezultacie firma z dnia na dzień została bez najważniejszego kontrahenta. Zamówienia przejęła szybko prywatna piekarnia z Kijowa, należąca do byłego parlamentarzysty Partii Regionów Aleksandra Suprunenki.

„Wypadek przy pracy” zbiegł się z ogłoszeniem przez FDMU, że na liście sprzedawanych przedsiębiorstw znajdą się państwowe piekarnie. Teraz zapewne w ramach „ratowania nierentownej państwowej firmy” zakład trafi w prywatne ręce. A jako faktyczny bankrut – zapewne za niewielkie pieniądze.

Skutecznie zadbano też o to, żeby utrudnić inwestorom spoza układu udział w przetargach prywatyzacyjnych. Czas pomiędzy publikacją ogłoszenia o sprzedaży a licytacją i sprzedażą skrócono do zaledwie dwóch miesięcy. Fundusz przedstawia tę zmianę jako pozytywne zagranie. Pamiętajmy jednak, że mówimy o kraju, w którym trwa wojna i dzień w dzień giną ludzie, spadają rosyjskie pociski i rakiety. Inwestor z Polski, innego kraju UE, a nawet z innego regionu Ukrainy nie ma szans na to, by przyjechać i obejrzeć wystawiony na sprzedaż zakład i przejrzeć jego dokumentację. Takie rzeczy robi się w spokoju, a nie w huku wybuchów, przedzierając się przez ustawione na drogach wojskowe posterunki kontrolne i biegając co chwilę do schronu w czasie kolejnego alarmu bombowego. Większość potencjalnie zainteresowanych nigdy więc tam nie dotrze.

Dwukrotnie zwiększono także dotychczasową wysokość wadium wpłacanego przez zainteresowanych udziałem w licytacji. To zwiększa jeszcze bardziej ryzyko inwestorów, którzy muszą wyłożyć znacznie więcej za „kupowanie kota w worku”, nie mając też pewności czy – jeśli nie wygrają licytacji – wpłacone pieniądze wrócą do nich w rozsądnym czasie. I czy w ogóle do nich wrócą.

W takich warunkach nie da się mówić poważnie o konkurencji. W kręgu zainteresowanych zostają więc jedynie miejscowe „tłuste koty”.

Z parlamentu do gorzelni

Kto w rzeczywistości korzysta na wznowieniu i prowadzeniu prywatyzacji podczas wojny pokazuje przykład Maryłowskich Zakładów Spirytusowych w obwodzie tarnopolskim na zachodzie Ukrainy. Przedsiębiorstwo w 2018 r. zostało zmodernizowane z państwowych pieniędzy. Teraz przejęła je firma parlamentarzysty Siergieja Łabaziuka z frakcji „Za przyszłość”. Znaleźli się w niej osieroceni politycy związani z ekipą byłego prezydenta Wiktora Janukowycza i przedstawiciele lokalnych układów. „Za przyszłość”, jak informowały nie raz ukraińskie media, obsługuje w ukraińskim parlamencie interesy oligarchy Ihora Kołomojskiego.

Sam Łabaziuk ma bogate portfolio. W styczniu 2014 r. pomagał reżimowi Janukowycza w tłumieniu protestów Ukraińców, głosując za ustawami pozbawiającymi obywateli praktycznie wszelkich praw. Pakiet ustaw doczekał się nad Dnieprem miana „ustaw dyktatorskich”. Organizacja Czesno, która monitoruje działalność ukraińskich polityków udokumentowała kilka afer korupcyjnych z udziałem Łabaziuka, w tym właśnie ustawianych postępowań prywatyzacyjnych. Teraz, kiedy inni walczą na froncie, polityk wzbogacił się o kolejne państwowe przedsiębiorstwo.

Prywatyzacja gorzkim lekiem

Zwolennicy prywatyzacji nad Dnieprem przekonują, że sprawi ona, że sprzedawane przedsiębiorstwa staną się efektywne. W jaki sposób miałoby się to dokonać pozostaje jednak ich tajemnicą.

Ukraina przed wojną była w grupie krajów o najniższym udziale państwa w gospodarce – szacowano wówczas, że jest on rzędu 9 proc. Tyle że przejście w minionych dziesięcioleciach ukraińskiego sektora państwowego w prywatne ręce nie przełożyło się w żaden sposób na efektywność prywatyzowanych firm i gospodarki jako całości. Nad Dnieprem okazało się, że sektor prywatny potrafi być co najmniej tak samo nieefektywny co sektor państwowy, a prywatyzacja nie jest żadnym „lekiem na całe zło”. Katastrofalne wyniki ukraińskiej gospodarki są tego najlepszym dowodem.

Istnieje ogromne ryzyko, że z wojenną falą prywatyzacji na Ukrainie będzie jak zwykle – po tym, jak z najtłustszych kąsków sektor publiczny objedli główni gracze, oligarchowie, wąska grupa uprzywilejowanych niższego szczebla rozdrapie to, co jeszcze zostało do rozdrapania. A realna korzyść dla broniącego się przed rosyjskim najazdem państwa będzie z tego żadna.

Więcej o gospodarce Ukrainy piszemy tutaj: