Tak dużo, jak teraz, litr na stacjach benzynowych kosztował dziewięć lat temu. Ale wtedy płace były o połowę niższe niż dziś.
Drożejące paliwa to ostatnio jeden z głównych tematów w mediach. Rzeczywiście, sama zmiana ceny w ciągu roku – wzrost o 28,3 proc. – robi wrażenie. I jest jednym z powodów szybko rosnącej inflacji.
Ale czytając o „drożyźnie”, „drenowaniu portfeli”, czy „podatku inflacyjnym”, trzeba pamiętać co najmniej o dwóch sprawach.
Pierwsza to punkt odniesienia: w ubiegłym roku ceny ropy na świecie po wybuchu pandemii zaliczyły spektakularny zjazd. Rynek, pogrążając się w chaosie w marcu 2020 r., zakładając, że globalna pandemia sparaliżuje gospodarkę i ograniczy popyt na ropę, wyceniał baryłkę ropy brent na nieco ponad 20 dolarów. I to musiało się przełożyć na ceny detaliczne paliw. W Polsce na początku maja (czyli krótko po ogólnonarodowym lockdownie w kwietniu). Litr benzyny kosztował niewiele ponad 3,91 zł.
Sprawa druga: ceny zbliżone do 6 zł za litr już mieliśmy, było to w roku 2012.
Tyle, że wtedy polska gospodarka, a przede wszystkim siła nabywcza gospodarstw domowych, była zupełnie w innymi miejscu niż dzisiaj.
Płace rosły szybciej od cen
W 2012 r., gdy ostatnio ceny paliw oscylowały wokół 6 zł za litr, średnia płaca w firmach wynosiła nieco ponad 3744 zł. We wrześniu tego roku (to najświeższe dostępne dane) było to 5841 zł. Czyli nominalnie o ponad 56 proc. więcej.
Oczywiście średnia dla firm, które zatrudniają powyżej 9 osób (bo je przepytują ankieterzy GUS) to jeszcze nie jest cała gospodarka i nie mówi wszystkiego o dochodach ludności. Nieco więcej światła rzucają na nie dane o tzw. dochodzie rozporządzalnym. To wpływy ze wszystkich możliwych źródeł pomniejszone o podatki i składki.
GUS wylicza dochód rozporządzalny na podstawie badań budżetów gospodarstw domowych. W ostatnich latach wyglądało to tak:
Dochód rozporządzalny zwiększył się, podobnie jak średnia płaca. Tu też mamy ponad 50-proc. przyrost. W 2012 r. wynosił 1278 zł na osobę, a według ostatnich dostępnych danych teraz jest to 1954 zł.
Zarówno dane o płacach, jak i dochodzie oznaczają tyle, że przy mniej więcej takiej samej cenie, jak w 2012 r., konsument mógłby kupić więcej paliwa. Pokazuje to wykres poniżej, na którym widać, na ile litrów benzyny stać kogoś zarabiającego średnią pensję.
Podsumowując: skokowy wzrost cen benzyny spowodował, że stać nas na mniej paliwa w porównaniu do zeszłego roku, gdy było ono bardzo tanie. Ale prawdziwa „drożyzna” byłą dziewięć lat temu.
W Europie jest drożej
Na sprawę można spojrzeć z jeszcze jednej perspektywy, czyli porównując ceny polskie do tych w innych krajach. Można to zrobić, zestawiając ceny wyrażone w euro. Posłuży nam do tego ta mapa z Eurostatu, na której mamy ceny z tygodnia zakończonego 17 października.
W takim ujęciu paliwo w Polsce jest jednym z najtańszych w Europie.
Ale to jeszcze nic nie znaczy, bo przecież o tym, ile kierowca zapłaci na polskiej stacji benzynowej, decyduje również kurs złotego. A złoty ostatnio nie należy do najmocniejszych walut.
Dużo lepszym pomysłem jest więc porównanie wydatków na benzynę przy zastosowaniu parytetu siły nabywczej, czyli PPS. To techniczna statystyczna waluta, stworzona po to, by zestawienia cen w poszczególnych krajach były możliwie obiektywne. Takiej miary używa m.in. Eurostat i OECD.
Dane z Eurostatu nie są może najbardziej aktualne (ostatnie to 2020 r.), na dodatek dotyczą wszystkich wydatków na transport. Ale zakładając, że większość z nich to paliwo, a wzrost cen ropy ma wpływ na ceny detaliczne w całej Europie, to proporcje nie powinny się zmienić. A wygląda to tak:
Wydatki na transport na osobę, mierzone parytetem siły nabywczej w Polsce należą do niższych w Unii Europejskiej. Przed nami pod tym względem jest tylko sześć krajów.
Postrzeganie ma znaczenie
To wszystko nie oznacza jednak, że wzrost cen paliw można lekceważyć. Zakupy benzyny należą do podstawowych wydatków. Transport stanowi 9-10 proc. domowych budżetów. Skokowy wzrost ceny benzyny konsumenci zauważają więc od razu. I to może wpływać na to, jak generalnie postrzegają zagrożenie inflacją.
Oglądaj: Wysoka inflacja wymaga kolejnych reakcji banku centralnego – debata 300Gospodarki
Jeśli uznają, że jest ono duże i może mieć wpływ na realną wartość ich dochodów, to będą wywierać presję na pracodawców, by ci podnieśli płace. Co grozi powstaniem spirali płacowo-cenowej i jeszcze szybszym wzrostem inflacji. Do tego może to prowadzić do społecznych napięć. Boleśnie przekonała się o tym Francja, gdzie po podwyżkach cen paliw doszło do protestów Żółtych Kamizelek.
Dlatego niektóre kraje dmuchają na zimne i przygotowują programy osłonowe, by skok cen paliw nieco osłabić. Francja jest właśnie tego przykładem. Przed kilkoma dniami premier Jean Castex zapowiedział wypłatę po 100 euro każdemu, kto zarabia do 2 tys. euro miesięcznie. Ma to złagodzić skutki wzrostu cen.
U nas takich planów nie ma, choć drożejące paliwa też są już tematem politycznym. Opozycja wzywała ostatnio rząd do obniżenia akcyzy na paliwa. Rząd nie chce tego zrobić, ale zapowiada, że przygotuje jakiś antyinflacyjny program. Na razie powstaje projekt dopłat do rachunków za prąd dla tych gospodarstw domowych, w które podwyżki cen energii uderzą najbardziej.
Inflacja rośnie, ale rząd nic nie robi. Choć ma narzędzia, by ją zwalczać