{"vars":{{"pageTitle":"Recesja czai się za rogiem. Dlaczego rynek uwierzył, że nie da się jej uniknąć","pagePostType":"post","pagePostType2":"single-post","pageCategory":["analizy","tylko-w-300gospodarce"],"pageAttributes":["finanse","kredyt","kredyt-hipoteczny","main","makroekonomia","pkb","recesja","rynek","stopy-procentowe"],"pagePostAuthor":"Marek Chądzyński","pagePostDate":"24 czerwca 2022","pagePostDateYear":"2022","pagePostDateMonth":"06","pagePostDateDay":"24","postCountOnPage":1,"postCountTotal":1,"postID":316996}} }
300Gospodarka.pl

Recesja czai się za rogiem. Dlaczego rynek uwierzył, że nie da się jej uniknąć

Recesja, czy tylko gospodarcze spowolnienie? Rynek chciałby wierzyć w tzw. miękkie lądowanie gospodarki, ale ma coraz więcej powodów, by kreślić recesyjne scenariusze. Oto najważniejsze, jakie otrzymał tylko w ciągu ostatniego tygodnia.

To, że inwestorzy coraz bardziej obstawiają recesję w Polsce, widać wyraźnie w notowaniach instrumentów opartych o stopę procentową. Zakładając, że gospodarka się skurczy, trzeba też przyjąć, że Rada Polityki Pieniężnej wstrzyma się z wysokimi podwyżkami stóp procentowych.

I to właśnie widać w notowaniach. W ciągu dwóch dni rentowność polskich obligacji skarbowych spadła o 130 pkt. bazowych. Odwrót nastąpił też na rynku kontraktów na przyszłą stopę procentową (FRA), gdzie inwestorzy zakładają się, ile wyniesie stopa procentowa w określonym czasie. A także na stawkach IRS, czyli instrumentów, które służą do zabezpieczania się przed ryzykiem zmian stóp procentowych.

Coraz mocniejsze przekonanie u inwestorów, że recesja zagląda nam w oczy, to efekt serii danych z polskiej gospodarki, jakimi w przedostatnim tygodniu czerwca podzieliły się GUS i NBP. Te z pierwszego źródła wskazują na wyhamowanie aktywności konsumentów, te z drugiego pokazują niezbicie spadek akcji kredytowej, która dla gospodarki jest jak smar dla trybów w maszynie.

Płace rosną wolniej od inflacji

Pierwszy argument, to najnowsze dane o wzroście płac w firmach. To nadal wysoki, dwucyfrowy wzrost. Ale po raz pierwszy od wybuchu pandemii w 2020 r. był on niższy od inflacji.

Według GUS w maju średnia płaca w firmach wzrosła o 13,5 proc. w porównaniu z majem 2021 r. Ale w tym samym czasie inflacja wyniosła 13,9 proc.

To oznacza, że realnie płace rosną wolniej od cen, co jest prostą drogą do stwierdzenia, że konsumenci będą stopniowo ubożeć. Jeśli nawet ich zarobki będą rosnąć, ale wolniej od inflacji, to nie uda im się utrzymać dotychczasowego standardu życia. Skoro tak, to trzeba spodziewać się ograniczenia konsumpcji prywatnej. Bo albo ludzi będzie stać na mniej, albo złapią się za kieszenie przezornościowo, wstrzymując wydatki w obawie, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Trzeba przy tym pamiętać, że dane GUS o średnich płacach publikowane co miesiąc to zaledwie część obrazu: reprezentują tylko przedsiębiorstwa i to zatrudniające więcej niż 9 pracowników. Andrzej Kubisiak, wicedyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego, szacuje, że to około 40 proc., a więc mniej niż połowa polskiego rynku pracy.

W słabo badanych na bieżąco mikrofirmach o podwyżki jest znacznie trudniej i prawdopodobnie tam wzrost wynagrodzeń już od dawna nie nadąża za inflacją. No i jest jeszcze cała sfera budżetowa, gdzie wzrost płac jest zdecydowanie poniżej tempa wzrostu cen. Dość powiedzieć, że na przyszły rok rząd proponuje budżetówce podwyżkę rzędu 7,8 proc. – dokładnie tyle, ile ma wynosić jego zdaniem przyszłoroczna inflacja.

Tymczasem ogółem w gospodarce narodowej płace miałyby wzrosnąć o 9,6 procent, a więc prawie 2 pkt. procentowe więcej.

Zaciskanie pasa

Hamowanie konsumpcji jest jednym z największych zagrożeń – polska gospodarka “jedzie” na niej od kilku dobrych lat. Wielkość inwestycji, nawet w bardzo dobrych przedcovidowych czasach, stopniowo malała w ujęciu do PKB, a przynajmniej nie rosła. I pesymiści już widzą pierwsze sygnały, że konsumpcja może hamować. Bo poza realnym spadkiem płac mamy jeszcze dane o sprzedaży detalicznej.

Sprzedaż w maju nadal rosła, realnie o 8,2 proc., ale znacznie wolniej niż w kwietniu (19 proc. rok do roku) i słabiej od prognoz. Spowolnienie wzrostu do 8 proc. to jeszcze nie jest tragedia, ale gdy zajrzeć w dane GUS głębiej, to można dojść do kilku ciekawych spostrzeżeń. Najważniejsze: spada sprzedaż tych towarów, bez których konsument może się obejść, czyli tzw. dóbr trwałego użytku.

Jak to interpretować? Na przykład tak, że w obliczu wzrostu cen wszystkiego konsumenci z części zakupów rezygnują. Owszem, ponad 10-procentowy spadek sprzedaży samochodów można tłumaczyć problemami z ich dostępnością. Ale za mniejszą sprzedażą paliw (o 0,3 proc.) stoi słabszy popyt, których jest odpowiedzią na bezprecedensowy wzrost ich cen. A 4-procentowe skurczenie się sprzedaży mebli i elektroniki domowej to już raczej ewidentny dowód na to, że niektóre zakupy są odkładane na lepsze czasy.

To tym bardziej prawdopodobne, że wskazują na to inne dane, na przykład najnowsze wyniki badań koniunktury konsumenckiej. Wynika z nich jasno, że polscy konsumenci są w wyjątkowo złych nastrojach. W najgorszych od wybuchu pandemii w 2020 roku, kiedy to wszystkie wskaźniki koniunktury zaliczyły rekordowe, spektakularne spadki. Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza wskaźnik skłonności do przyszłych zakupów, który niemal dobił do covidowego dna.

Kredytu coraz mniej

Jakby tego było mało, Narodowy Bank Polski opublikował dane o podaży pieniądza, z których wyłania się obraz zatrzymania się akcji kredytowej.

Dla gospodarki to jak odcięcie tlenu, a najlepiej widać to teraz w kredytach dla gospodarstw domowych. Konkretnie w kredytach mieszkaniowych, których sprzedaż się załamała, co już ma przełożenie na rynek nieruchomości.


Polecamy także: BIK – liczba wnioskujących o kredyt mieszkaniowy spadła w maju o połowę


Bez kredytu ludzie nie są zainteresowani ofertą deweloperów, a ci, bez zainteresowania potencjalnych klientów, rozpoczynaniem nowych inwestycji. W wymiarze makro oznacza to hamowanie inwestycji prywatnych. I, w rezultacie, wzrostu produktu krajowego brutto.


Czytaj: Ceny mieszkań spadną? Deweloperzy się tego boją i nie chcą budować nowych lokali przy tak wysokich kosztach


Ale tak to ma właśnie działać: wysokie stopy procentowe blokują kreowanie pieniądza w gospodarce. A to z kolei chłodzi popyt. Ludzi (i firmy) nie stać na pożyczanie pieniędzy, bo są zbyt drogie (oprocentowanie jest zbyt wysokie), więc banki nie udzielają im finansowania. A jak nie ma finansowania, to kupowania również nie ma, podobnie jak inwestycji.

Gdy popyt jest słaby, inflacja traci pożywkę i przestaje rosnąć lub, przynajmniej nie rozlewa się na wszystkie kategorie towarów i usług – tak, jak to się dzieje obecnie. Ale ceną za to jest spowolnienie gospodarcze, lub nawet recesja. I stąd ten coraz bardziej powszechny strach przed scenariuszem recesyjnym wśród rynkowych inwestorów.


Zobacz również: