18 marca wróciłam z Kirgistanu i zgodnie z zasadami powrotu do kraju po pobycie zagranicznym w czasach epidemii odbywam 14-dniową kwarantannę.
Muszę przyznać, że podoba mi się ten święty spokój, zwłaszcza po wracaniu do kraju na wariackich papierach, przekraczaniu zamkniętych granic i trzech stref czasowych oraz 24 godzinach permanentnego stresu. Ale po kolei.
Biszkek i początek powrotu
W samym Biszkeku (stolica Kirgistanu) w dniu, w którym zamknięto granicę kraju było wyjątkowo niespokojnie. Rozpoczął się prawdziwy run na banki – ustawiano się w kłótliwych kolejkach do placówek i bankomatów.
Na jednym z bazarów z biżuterią niektórzy prosto z banku szli do stoisk jubilerskich skupować złoto. Poza bazarami wszędzie było pusto – skorzystałam więc z tego i poszłam na zakupy i coś do jedzenia do centrum handlowego praktycznie opuszczonego przez klientów.
Moja podróż do domu była iście multimodalna – specjaliści od nowoczesnych metod doboru transportu powinni zacząć podawać mnie jako przykład w prezentacjach.
Zaczęło się od taksówki w środku nocy na lotnisko w Biszkeku, skąd samolotem dostałam się do Moskwy. Dalej z Moskwy do Mińska trasę pokonałam również samolotem.
Z lotniska do Mińska zawiózł mnie autobus komunikacji miejskiej. Do Brześcia jechałam pociągiem, a po polskiej stronie czekał na mnie dyrektor zarządzający naszą redakcją, Michał Kamiński, który zawiózł mnie do miejsca, w którym odbywam kwarantannę, a następnie sam siebie odizolował od społeczeństwa na 14 dni.
W tym momencie każdy z was pewnie zapyta, dlaczego nie zgłosiłam swojej chęci powrotu z Biszkeku naszym narodowym liniom LOT? Otóż ja zgłosiłam tę chęć – problem w tym, że LOT nie zgłosił chęci przywiezienia mnie.
Za to bardzo pomocni pracownicy polskiego konsulatu polecili, abym się udała w kirgiskie góry, zanim epidemia dotrze do kraju – bo tam na pewno będę bezpieczniejsza niż w mieście.
Fart, Rosja i Białoruś
Musiałam sobie więc radzić sama i przyjechałam tutaj “na farcie” – już na lotnisku w Biszkeku nie powinnam zostać wpuszczona do samolotu, ponieważ rosyjskie linie lotnicze miały nie transportować obcokrajowców bez bezpośrednich transferów do ich ojczyzn.
Mój transfer na Białoruś był pośredni, tj. odbywał się innymi liniami lotniczymi – tym razem białoruskimi (żeby było tematycznie).
Niemniej, udało mi się prześliznąć, a później niezwykle pomocny personel na lotnisku w Moskwie znalazł sposób, żebym dostała się do samolotu do Mińska.
Pomiędzy Rosją a Białorusią nie ma granicy i samoloty z Rosji lądują w strefie lotów krajowych. Z okazji epidemii koronawirusa Rosja zamknęła granicę z Białorusią, jednak Białoruś z Rosją już nie. Kiedy więc wylądowałam w Mińsku mogłam opuścić lotnisko bez żadnej kontroli i tym sposobem znalazłam się na Białorusi nielegalnie – w moim paszporcie nie było śladu ani po tym, że byłam w Rosji, ani po tym, że przyjechałam na Białoruś.
Mój nielegalny pobyt na Białorusi trwał kilka godzin i charakteryzował się głównie jechaniem pociągiem i podziwianiem uroków białoruskich wsi, w tym traktorów, które prezydent Aleksander Łukaszenka polecał na koronawirusa.
Po kilkugodzinnym napawaniu wzroku z pewnością wyrobiłam sobie stuprocentową odporność. Jeszcze nie wiem na co, ale pewność pozostaje.
Granica polsko-białoruska
Na granicy już od początku było dosyć wesoło, ponieważ wedle zeznań celników byłam może piątą osobą tego dnia – od kiedy Polska zamknęła granice po strefie granicznej hula wiatr.
Pierwszym pytaniem więc, kiedy pod sam koniec dnia stanęłam sama jedna przed celnikami z plecakiem, w okularach przeciwsłonecznych i odziana w stylu typowego turysty, było: jak się pani tutaj znalazła?
Kiedy odparłam “ это хороший вопрос” (po ros. to dobre pytanie), wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Następnie opowiedziałam celnikom historię mojej podróży. Innym „хорошим вопросом” było pytanie jednego z celników o to, jak to się stało, że przejechałam pół świata i nie ma po tym żadnego śladu w moim paszporcie. Przyznam, że zawsze moim marzeniem było zostać szpiegiem i w tamtym momencie czułam się jak James Bond. Tak odrobinkę.
W tym nietypowym przypadku formalności trwały dłuższą chwilę, jednak finalnie wypuścili mnie z Białorusi, przekroczyłam Bug w ostatnich promieniach zachodzącego w słońca w kolorze grejpfruta i w końcu mogłam porozmawiać z żywym człowiekiem w swoim ojczystym języku.
Witamy w Polsce
Na wjeździe do kraju zmierzono mi temperaturę: miałam 34,5 stopnia i coś mi mówi, że to nie tak, że zimna ze mnie kobieta, tylko to te termometry nie działają.
Dalej, pani celnik poprosiła mnie o podanie adresu, pod którym będę przebywać kwarantannę oraz numeru telefonu. Wręczyła mi też kartkę z wytycznymi, taki poradnik kwarantariusza.
To było późnym wieczorem w środę. Następnego dnia dosyć długo spałam, a podczas śniadania, czyli około godziny 14.30, zadzwoniła do mnie policja domofonem zapytać, czy jestem sobą, czy jestem sama i do kiedy mam kwarantannę.
Muszę przyznać, że rozmowa ta była bardzo przyjemna. Mam nadzieję, że częściej będą do mnie wpadać tak przez domofon.
Jeśli chodzi o stan mojego zdrowia to poza jetlagiem, kacem i zmęczeniem zwykłym, a nadal trwającym, czuję się rewelacyjnie.
Jak już wspominałam, podoba mi się na tej kwarantannie i jedyną trudnością, na jaką do tej pory napotkałam to wybór jedzenia – nigdy nie wiem, co zjeść, a niestety strony z jedzeniem na dowóz nie mają opcji “na chybił trafił”.
Na to jednak znalazł się inny sposób – zamówiłam dietę pudełkową i teraz oni za mnie decydują co zjem! Raj na ziemi.
Także póki co mogę polecić tę kwarantannę; będę donosić o jej dalszym przebiegu.
POLECAMY TAKŻE:
>>> 6 statystyk pokazujących, kto jest najbardziej narażony na śmierć na skutek Covid-19
>>> W szeroko rozumianej branży imprez odbywa się pogrom – mówi o epidemii wiceprezes Targów Poznańskich