Mamy już dane za zeszły rok, które pokazują pewien niepokojący trend: w Polsce kobiety i osoby młodsze znacznie częściej niż inne grupy opuszczały rynek pracy z powodu pandemii. Stopa bezrobocia, którą podają dane statystyczne, tego jednak nie odzwierciedla – mówi w wywiadzie z 300Gospodarką dr Hanna Szymborska, ekonomistka z Birmingham City University.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: GUS opublikował niedawno raport, z którego wynika, że zmniejszył się odsetek mieszkańców Polski zagrożonych ubóstwem – od 2010 roku spadł z 18 proc. do 15 proc. Poprawiła się też sytuacja dzieci, ale kobiety otrzymują przeciętnie o 9 proc. niższą płacę niż mężczyźni. W czerwcu GUS podał, że nierówności w Polsce są największe od 2015 roku. Czy więc nierówności rosną czy nie rosną?
Dr Hanna Szymborska: Temat nierówności jest dość szeroko omawiany, natomiast bardzo często używamy tego hasła – i to nie tylko w mediach czy w mediach społecznościowych ale też wśród ekonomistów czy wśród innych badaczy – nie zastanawiając się, o jakim aspekcie nierówności dokładnie mówimy, a od tego zależy jak interpretujemy zmiany.
Najczęściej ludzie mają na myśli nierówności dochodowe albo majątkowe – które są często mylone czy też analizowane jako jedna kategoria. Oddzielnie możemy też oceniać nierówności społeczne czy mieszkaniowe. Rozróżnienie ich ma znaczenie dla oceny wzrostu lub spadku poziomu nierówności.
We wszystkich tych aspektach nierówności zdecydowanie się zwiększyły – poziom nierówności wzrasta od dziesięcioleci. Ekonomiści są co do tego zgodni, niezależnie od definicji nierówności, których używają. Ogromnie ważne dla potwierdzenia tej tezy były przełomowe badania Tomasa Pikety’ego i jego zespołu. W Polsce takie analizy prowadzi Paweł Bukowski – jego wnioski także to potwierdzają.
Przy rosnących nierównościach dochodowych może jednocześnie spadać odsetek zagrożonych ubóstwem? Te elementy się nie wykluczają?
Nie. To jest bardzo ciekawe zjawisko, zaobserwowane nie tylko w Polsce, ale generalnie w krajach rozwijających się. Bardzo często w fazie kiedy gospodarka nabiera tempa jeżeli chodzi o wzrost gospodarczy, spada poziom ubóstwa – zwłaszcza w okresie przejścia od gospodarki nisko dochodowej do średnio dochodowej – ale jednocześnie zwiększają się nierówności. Tak było w Chinach, w Afryce Południowej i w Polsce.
Czy kwestie dotyczące ubóstwa są łączone z nierównościami dochodowymi czy majątkowymi?
Najczęściej ubóstwo mierzone jest poziomem dochodów – niższych niż 1 czy 2 dolary dziennie. Ale coraz częściej ubóstwo mierzone jest nie kwotą dochodu tylko relatywnie do średniego dochodu krajowego – przyjmuje się wówczas, że ubóstwo zaczyna się na progu poniżej 60 proc. średnich zarobków.
Ekonomiści zaczynają jednak dostrzegać, że jest to dosyć wąskie pojęcie ubóstwa i należy zacząć uwzględniać także czynniki pozadochodowe czy pozamajątkowe. W dzisiejszych czasach takim czynnikiem jest na przykład dostęp do internetu. Kiedyś był dla nielicznych, dziś stanowi niemal podstawowy warunek uczestnictwa w życiu zawodowym czy społecznym.
A lista takich uniwersalnych czynników służących do oceny zmieniającego się poziomu nierówności jest przez badaczy na bieżąco uzupełniana? Czy jednak od dobrej woli badającego zależy, czy fakt posiadania w domu nie jednego, a czterech komputerów – smartfon to też przecież komputer – uzna za bogactwo czy normę?
Zespół badawczy w Oxfordzie pod kierunkiem Sabiny Alkire stworzył indeks ubóstwa wielowymiarowego – określili ramy tego, co wchodzi w różne analizowane kategorie: internet, dostęp do bieżącej wody, elektryczność itp. i na tej podstawie tworzą te wskaźniki ubóstwa, które wychodzą poza sam dochód. Ich analizy skupiają się jednak tylko na krajach rozwijających się. Każdy kraj ma zaś trochę inne warunki – w Polsce dostęp do wody to czynnik o zupełnie innej wadze niż w krajach Afryki Subsaharyjskiej, nawet jeśli ktoś w Polsce nadal nie ma w domu wody bieżącej.
Dlatego bardzo ważne jest, abyśmy aktualizowali nasze myślenie o tym, co jest normą, co luksusem, a co już nim nie jest. Pandemia też na świecie sporo zmieniła w myśleniu o klasycznej gospodarce czy klasycznej ekonomii.
W 2019 r. biedą lub wykluczeniem społecznym w UE było zagrożonych prawie 21 proc. ludzi. Odruchowo myślimy, że pandemia na pewno jeszcze pogorszyła sytuację dochodową, ale może to nie jest takie oczywiste? Co pokazują badania?
Pomiar nierówności i pomiar ubóstwa jest oparty na danych, których zebranie zajmuje długi okres. Wiarygodne, przeanalizowane dane na temat 2020 roku będzie można przedstawić zapewne za 2 lata.
A czy jakieś wnioski na ten temat można wysnuć z danych o bezrobociu czy PKB po pandemii?
Z danych makroekonomicznych i naszej wiedzy o tym, jak wyglądają rynki pracy i jak wygląda podział PKB sprzed pandemii, możemy wysnuć pewne wnioski na temat tego, jak zmieniają się nierówności. Nierówności na pewno już są odczuwalne, mimo że ich jeszcze nie widzimy. W danych ilościowych zaobserwujemy je na pewno w ciągu najbliższych lat.
Mamy już dane za zeszły rok, które pokazują pewien niepokojący trend: w Polsce kobiety i osoby młodsze znacznie częściej niż inne grupy opuszczały rynek pracy z powodu pandemii. Stopa bezrobocia, którą podają dane statystyczne tego jednak nie odzwierciedla, bo one już nie są liczone, dlatego przy zachowaniu proporcji bezrobotnych do rozmiaru siły roboczej oficjalne bezrobocie mogło pozostać na takim samym poziomie albo się nawet zmniejszyć.
Co to znaczy w praktyce?
Na przykład to, że być może nie mieli oni dostępu do programów antykryzysowych oferowanych przez państwo. To zresztą powszechny problem. W wielu krajach pomoc gospodarcza opierała się na wsparciu osób zatrudnionych lub bezrobotnych. Jeżeli ktoś już nie jest bezrobotny, bo zszedł z rynku pracy, a zatem nie jest już częścią siły roboczej, to nie ma dostępu do tych programów pomocowych.
Z innych danych wiemy zaś, że brak aktywności na rynku pracy ma dalekosiężny negatywny wpływ na poziom dochodów, a co za tym idzie – na poziom życia. A zatem, mimo że nie możemy zmierzyć dziś dokładnie, jak ilościowo zmieniły się nierówności w różnych grupach w tym roku czy minionym, to ponieważ kobiety i osoby młode w większym stopniu opuszczają rynek pracy i jednocześnie mają mniejszy dostęp do programów wsparcia, już możemy zaobserwować pewien wzrost jakościowy nierówności.
Ze skutkami tych zmian będziemy się mierzyć przez lata, a nawet dekady, bo brak aktywności czy mniejsza aktywność zawodowa z powodu pandemii przełoży się oczywiście na to, jaki będzie ich poziom dochodu za kolejnych parę lat i oczywiście jaki będzie poziom ich emerytur w przyszłości.
Branco Milanovic postawił kiedyś tezę, że 60 procent dochodu zawdzięczamy miejscu pochodzenia a 20 procent pozycji rodziców. To jest nieco przerażające, bo oznacza, że nawet jeśli byśmy nie wiadomo jak tyrali, prawie nic od nas nie zależy. Czy pani się z tym zgadza?
Kapitał społeczny ma bardzo duże znaczenie, ale to stosunkowo nowe podejście, które idzie pod prąd tezom ekonomistów studiujących nierówności przez ostatnie cztery czy pięć dekad. Od lat 70., 80. do niedawna, ekonomiści kwestionowali w ogóle nierówności jako problem. Według ekonomii głównego nurtu, przez wiele lat nierówności były uznawane za naturalny wynik mechanizmów rynkowych, które trzeba zaakceptować. Niektórzy uważali wręcz, że nierówności są niezbędne do tego, aby gospodarka mogła rosnąć, bo dają motywację do konkurowania, co napędza wzrost gospodarczy.
Literatura zaczęła się zmieniać dopiero, gdy trudno już było zignorować skalą nierówności, która odsłoniła się w ostatnich latach, ale to jeszcze nie jest rewolucja w dziedzinie. Nadal w ekonomii głównego nurtu, tej podręcznikowej – nawet w tej bardziej progresywnej ekonomii – uznaje się wprawdzie wzrost nierówności oraz to, że że mogą mieć negatywny wpływ i że mogą nie być niezbędne dla wzrostu. Ale jednocześnie źródeł nierówności upatruje się nadal głównie w cechach jednostek, ludzi – jednostki w naszym systemie gospodarczym po prostu mają inne talenty, inne doświadczenia, inaczej w siebie inwestują i przez to osiągają inne cele.
Jednym się udaje wspiąć na drabinę hierarchii społecznej, a innym nie. Odpowiedzialność przechodzi na jednostkę. Milanovic temu zaprzecza, twierdząc, że niezależnie od starań jednostki istnieją krytyczne czynniki poza naszą kontrolą, na które nie mamy wpływu, jak miejsca pochodzenia, pozycja rodziców, rodzaj zatrudnienia – one mają o wiele większy wpływ na to, na ile możemy awansować hierarchii społecznej niż nasz edukacja. I to jest przywrócenie odpowiedzialności z działania wyłącznie jednostki na system, na politykę gospodarczą kraju.
Andre Rodriguez-Pose idzie chyba jeszcze dalej niż Milanovic. Razem z dwoma innymi badaczami opublikowali niedawno pracę, w której analizują dwa ogniwa kapitału społecznego, mające ich zdaniem istotny wpływ na różnice we wzroście gospodarczym regionów Europy. „Kluczowe jest rozróżnienie pomiędzy kapitałem społecznym typu bonding, który może prowadzić do zamknięcia się w sobie i krótkowzroczności, a kapitałem społecznym typu bridging, który promuje przepływ wiedzy pomiędzy różnymi grupami”, argumentują. Co dokładnie pokazują nam te badania?
Przede wszystkim dowodzą, że to rozróżnienie rodzajów kapitału społecznego ma znaczenie. Bridging social capital to budowanie relacji między różnymi klasami społecznymi, a bonding social capital charakteryzuje się zacieśnianiem relacji w obrębie jakiejś grupy, która też jest niechętna, aby dopuścić do siebie nowych członków. Według Rodrigueza, wpływ kapitału społecznego na rozwój gospodarczy będzie o wiele bardziej pozytywny, gdy w kraju dominuje bridging capital, gdy przeplatają się ze sobą różne grupy społeczne i zawodowe.
Generalnie, w opinii tych badaczy, wpływ kapitału typu bridging ma pozytywny wpływ na wzrost gospodarczy, a bonding ma wpływ negatywny. Bonding, takie zamykanie się w wąskich grupach, jest szczególnie szkodliwy w regionach, gdzie więcej jest osób o niskich kwalifikacjach. Tam z kolei bridging działa jako substytut kapitału ludzkiego, może zrekompensować jego braki. W regionach o niższym poziomie kapitału ludzkiego, gdzie jest więcej ludzi o niskich kwalifikacjach, ma jeszcze silniejszy wpływ na wzrost.
Co ważne, badacze nie potwierdzili, żeby bonding i bridging wzajemnie się uzupełniały, dlatego, jak piszą autorzy, „decydenci polityczni powinni skupić się głównie na promowaniu kapitału społecznego typu bridging, którego celem jest łączenie heterogenicznych grup jako potencjalnego kanału umożliwiającego osiągnięcie wyższych poziomów rozwoju.”
Musimy zrozumieć, że bardzo duże znaczenie ma zatem nie tylko kapitał społeczny jako taki, ale też jakość tego kapitału oraz sposoby, jak jest on realizowany.
Jesteśmy teraz z profesorem Janem Toporowskim w trakcie prac nad podobnym zagadnieniem dotyczącym Polski. Patrzymy łącznie nie tylko na rolę kapitału społecznego, ale też majątku i klas społecznych zdefiniowanych poprzez dostęp do pewnych rodzajów pewnych aktywów. Mamy wstępne wyniki, niestety dość niepokojące.
Dlaczego niepokojące?
Ciężko jest określić, co w kapitale społecznym jest przyczyną, a co skutkiem. Wiadomo, że określona pozycja w systemie klasowym rodzi dostęp do pewnych, powiedzmy wyższych, możliwości akumulacji majątku i jednocześnie daje lepsze perspektywy dla bonding social capital, czyli wykorzystania swojej pozycji, swojego statusu w ramach wyższej klasy społecznej do zapewnienia sobie kolejnych korzyści poprzez np. zasiadanie w zarządach firm, dostęp do usług zarządzania majątkiem czy lobbing polityczny. To daje jeszcze więcej majątku, jeszcze wyższe dochody, jeszcze lepsze ustawienie się w hierarchii społecznej, co stwarza możliwości bardziej lukratywnych inwestycji i znów rodzi nowe możliwości pomnażania majątku.
Jednak, jak zaobserwowaliśmy z profesorem Toporowskim, kluczowa jest kwestia nie tylko tego, jaki jest sam rozmiar posiadanego majątku, ale to, z jakich aktywów składa się ten majątek. W obliczu prywatyzacji wielu usług publicznych, zgromadzony majątek staje się ważnym źródłem finansowania osobistych wydatków, co prowadzi do wzrostu cen aktywów i tym samym zwiększenia nierówności majątkowych. To z kolei utrudnia awans pomiędzy klasami społecznymi, gdyż trzeba zgromadzić więcej zasobów, aby móc zapewnić sobie pozycję w następnej klasie społecznej. Mniejsza mobilność społeczna ogranicza w ten sposób możliwości rozwijania tego bardziej korzystnego kapitału społecznego typu bonding.
To jest cykl, gdzie trudno jest ocenić moment, w którym dla jednych zaczyna się pomnażanie majątku, a dla innych spychanie w nierówności.
A dlaczego ten moment jest istotny?
Każda grupa społeczna ma pewne praktyki, których zadaniem jest ograniczenie mobilności i awansu do ich grupy nowych osób z niższych kręgów. A ten moment to właśnie punkt przełamania w cyklu, w którym interwencja państwa za pomocą jakiejś konkretnej polityki gospodarczej mogłaby umożliwić taki awans, zapobiec stratyfikacji społeczeństwa, ograniczając wzrost nierówności.
Czy nie służą temu transfery socjalne?
Jak najbardziej, zwłaszcza ma to znaczenie na dolnym odcinku podziału majątku czy dochodu. Usługi publiczne, takie jak wysokiej jakości edukacja i opieka zdrowotna, ułatwiają awans społeczny poprzez zmniejszenie nakładów niezbędnych do awansowania do wyższych klas społecznych. Ale od lat 80. w wielu krajach obserwujemy postępującą prywatyzację tych kluczowych usług publicznych, co negatywnie wpływa na możliwości awansu społecznego. Coraz trudniej jest więc przejść przez „szklany sufit”. W teorii transfery społeczne mają bardzo duże znaczenie, natomiast w praktyce często ich podział jest nieprecyzyjny.
W różnych badaniach wykazano, że w USA czy w Wielkiej Brytanii wiele polityk było tak konstruowanych, że korzystali z nich nawet najbogatsi, np. poprzez system podatkowy. W trakcie pandemii w Wielkiej Brytanii duże firmy także miały dostęp do tych programów antykryzysowych, które miały wspierać małych przedsiębiorców.
Czy to wszystko o czym mówimy powinno przekonać Amerykanów – i nie tylko – że hasło „od pucybuta do milionera” jest nierealizowalnym mitem?
Bardzo ważne zmiany mogą nastąpić po decyzjach nowej administracji USA. Zaproponowane przez Bidena jako odpowiedź na kryzys pandemiczny programy gospodarcze pokazują, że ten rząd zrozumiał, że aby przeciwdziałać nierównościom konieczna jest zmiana systemu gospodarczego. Ich programy inwestycji koncentrują się dziś na infrastrukturze, na obszarach „dla ludzi”.
Nie jest to coś, czego USA by już nie przerabiały – takie projekty obserwowaliśmy po II wojnie światowej. Nie jest to zatem zupełnie nowatorskie, ale nowe programy pokazują całkowitą zmianę myślenia o gospodarce. Władze idą w stronę ograniczania systemowych czynników, nad którymi jednostka nie ma żadnej kontroli, jak pozycja rodziców, miejsc pochodzenia, rasa, płeć itp. Na drugim końcu spektrum jest Wielka Brytania, gdzie nadal pokutuje neoliberalny pogląd, że nierówności są po prostu wynikiem różnic pomiędzy jednostkami.
Co ciekawe, świat akademicki nie nadąża za tym, co obserwujemy w polityce gospodarczej. Nadal dominuje pogląd, że wpływ działań państwa na nierówności jest bardzo ograniczony. A w mojej opinii istotne jest zaś nie tylko to, jakie transfery socjalne oferuje państwo, ale także to, na ile państwo ma możliwość je rozszerzać w razie potrzeby. Dyskusja na temat długu publicznego bardzo ogranicza rozwój transferów społecznych.
W swoich najnowszych publikacjach pisze pani, że do wzrostu nierówności w USA znacznie przyczyniła się nadmierna finansjalizacja amerykańskiej gospodarki, trwająca od lat 80. Czy możemy z tych badań wyciągnąć wnioski, które warto uwzględnić kształtując obecną politykę gospodarczą?
Pokazuję w tej pracy, w jaki sposób zmieniało się działanie systemu gospodarczego w Stanach w latach 80., 90. oraz wczesnych 2000 i jak to wpłynęło na dochody i majątki pojedynczych gospodarstw domowych. Postępująca wówczas deregulacja rynków finansowych, która przełożyła się na przykład na dostęp szerokiej grupy do rynku nieruchomości, do nowych instrumentów finansowych i aktywów finansowych, miała wpływ na to, jak ukształtowały się nierówności kilka dekad później.
Te działania prowadzono w imię zwiększenia wzrostu gospodarczego i bogacenia się Amerykanów, co znalazło odbicie w zwiększaniu własności domów i mieszkań. Ja dowodzę, że ten system zamiast wyrównywać szanse i niwelować nierówności – pogłębiał je. Ostatnich 10 -13 lat pokazało wyraźny wzrost nierówności, zarówno dochodowych jak i majątkowych.
Po kryzysie, gdy ludzie potracili nieruchomości, wydaje się w to w zasadzie dość oczywiste. Nie jest takie?
Nie, jeśli przyjmiemy – tak jak ja w swojej pracy – że to polityka pieniężna, która była głównym motorem wzrostu po kryzysie 2007 roku, przyczyniła się do zwiększenia nierówności. W zasadzie po kryzysie w 2007 roku architektura systemu gospodarczego USA wcale nie zmieniła się bardzo, jak może nam się wydawać. I wyraźnie chcę podkreślić, że bezpośrednio lub niebezpośrednio do wzrostu nierówności przyczynia się nie tylko system gospodarczy danego kraju, ale też konkretna polityka gospodarcza.
Teraz widzimy, że po pandemii w wielu krajach wprowadzana jest ta sama polityka gospodarcza – i jest to polityka pieniężna, która obowiązywała po kryzysie finansowym. A jeśli tak, to należy się spodziewać wzrostu nierówności.
Jak dokładnie polityka pieniężna kreuje wzrost nierówności?
Badania na danych europejskich wykazują, że luzowanie pieniężne, które zostało wprowadzone po kryzysie 2007 r. przyczyniło się do wzrostu nierówności majątkowych, bo podniosło ceny aktywów finansowych, których własność jest silnie skoncentrowana wśród najbogatszych gospodarstw domowych. Dodatkowo, rekordowo niskie stopy procentowe są niekorzystne dla oszczędzających oraz dla osób przechodzących na emeryturę w okresie działania tej polityki.
Niestety, wiemy też, że restrykcyjna polityka pieniężna (poprzez np. podnoszenie stóp procentowych) również może przyczynić się do nierówności. Badania wykazują, że rosnące stopy procentowe związane są ze wzrostem bezrobocia wśród pracowników o niepewnym statusie zatrudnienia (jak praca tymczasowa, z niewielkim wynagrodzeniem, lub pracujących w niepełnym wymiarze godzin). Ponieważ w wielu krajach znaczący odsetek kobiet, osób młodych, czy mniejszości etnicznych pracuje na takich posadach, to restrykcyjna polityka pieniężna może przyczynić się do wzrostu nierówności międzypokoleniowych, płciowych czy rasowych.
Programy społeczne w zasadzie już się skończyły i znowu pałeczka przechodzi do banków centralnych – to bank centralny staje na czele odnowy gospodarczej krajów Europy. W Stanach sytuacja jest tym razem nieco inna, bo transfery społeczne i dotacje państwa nadal są wdrażane. Myślę że, za kilka lat dane pokażą, iż w USA poziom nierówności zmniejsza się, lub przynajmniej rośnie znacznie wolniej w porównaniu do Wielkiej Brytanii, gdzie programy finansowe w zasadzie już się skończyły.
Czy widziała pani film „Nomadland”, opisujący nowe, a w każdym razie odsłonięte zjawisko społeczne, gdzie ludzie na emeryturze, których zwykle nie stać na tzw. normalne życie z tej emerytury, jeżdżą po całych Stanach w poszukiwaniu zarobku? Czy to skutek amerykańskiego modelu gospodarczego, czy może jednak przyszłość całego zachodniego świata?
Sytuacja w USA jest jednak ekstremalna, ponieważ tam bardzo daleko zaszła prywatyzacja systemu emerytalnego. Już kilka dekad temu badania mówiły o rosnących nierównościach wśród emerytów.
Jednocześnie obserwujemy, że w wielu krajach europejskich emerytura państwowa ma coraz mniejsze znaczenie. Rynki pracy są coraz bardziej elastyczne – co z jednej strony może być pozytywne ale z drugiej strony jest pewnego rodzaju wyzwaniem. Poziom płac realnych jest w stanie stagnacji lub nawet zmniejsza się, zwłaszcza w kontekście pandemii. Te nierówności majątkowe i nierówności dochodowe, brak aktywności zawodowej , opuszczania rynków pracy – to wszystko przełoży się na rozmiar emerytur w przyszłości. W Wielkiej Brytanii, gdzie system emerytalny został sprywatyzowany, za kilkanaście, może kilkadziesiąt lat Nomadland rzeczywiście może stać się powszechny.
Polska ma wprawdzie inny model systemu emerytalnego, ale żeby móc na pewno tego uniknąć już dziś powinno się myśleć o integrowaniu osób starszych na rynku pracy. Konieczna jest także większa ingerencja i inwestycja skarbu państwa w system emerytalne.
Może pani sprecyzować, co to znaczy większa inwestycja skarbu państwa?
Pierwszy krok to po prostu zwiększenie poziomu wypłacanych emerytur. Generalnie, zwiększenie hojności państwa w tych programach, które już funkcjonują byłoby najprostszym sposobem. Pieniądze są. Jednocześnie należy rozmawiać o tym, jakie nowatorskie programy możemy wprowadzić w ciągu najbliższych paru lat, np. uniwersalny dochód podstawowy czy uniwersalny majątek. Ale dla mnie najważniejsze byłoby to, że państwo wychodzi poza te ograniczniki, które miało przez ostatnie dekady w związku z neoliberalnymi zmianami w naszej gospodarce.
I to o dobrze?
Dług publiczny nie powinien ograniczać państwa przed bardziej hojnymi programami wsparcia obywateli. Niezależnie od tego, czy patrzymy na to, co się dzieje w Polsce, w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii dominujący jest dziś pogląd, że państwo powinno zmniejszać swoje wydatki. Dyskusja na temat długu publicznego bardzo zaś ogranicza rozwój transferów społecznych. Musimy przemyśleć rolę państwa od nowa, tak jak to się obecnie w Stanach Zjednoczonych. W świetle narastających nierówności państwo powinno i musi mieć więcej do powiedzenia jeżeli chodzi o politykę gospodarczą.
Również, gdyby ceną było zwiększenie długu publicznego zadłużanie się państwa?
Tak. Dyskusja na temat długu publicznego jest moim zdaniem niezrozumiana i jednocześnie wykorzystywana przez pewne środowiska, jako wymówka do tego, żeby państwo nie realizowało swojego potencjału, jeżeli chodzi o politykę gospodarczą. Bo w niwelowaniu nierówności istotne jest nie tylko to, jakie transfery socjalne są oferowane w danym społeczeństwie (na ile są efektywne w dźwignięciu osób z dołu drabiny społecznej na jej wyższe szczeble) ale także to, na ile państwa ma możliwość je rozszerzać w razie potrzeby.
Trzeba patrzeć szerzej, nie tylko na cyferki ile się kumuluje długu i ile to będzie nas kosztować w przyszłości. Trzeba widzieć jaki majątek publiczny dzięki temu zgromadzimy, co dzięki temu długowi możemy zainwestować i jakie mamy z tego dalekosiężne korzyści jako społeczeństwo.