Duży wzrost cen jest już problemem społecznym i politycznym. I w takich kategoriach należy odbierać szykowanie przez rząd tzw. antyinflacyjnej tarczy – pisze w felietonie Marek Chądzyński, dziennikarz 300Gospodarki.
Swoje pomysły rządzący mają przedstawić w połowie tygodnia. Na razie są one owiane głęboką tajemnicą.
„Wynika to z tego, że spektrum pomysłów, jakie zgłaszano, było naprawdę bardzo szerokie. Decyzje zapadały do ostatniej chwili” – mówi nasz rozmówca z rządu.
Z tego, co podało w poniedziałek Radio RMF, wiemy, że główny kierunek, w jakim ma iść pakiet, to próba ograniczenia dalszego wzrostu cen paliw. Czyli polski rząd wybiera coś na kształt węgierskiej metody – nad Balatonem wprowadzono właśnie maksymalne ceny benzyny. Według RMF-u u nas górna granica miałaby objąć jedynie marże sprzedawców paliw.
Z naszych ustaleń wynika, że wśród pomysłów, które miałyby się znaleźć w pakiecie, jest też interwencja na rynku mieszkaniowym, która miałaby zatrzymać wzrost cen mieszkań. Pisaliśmy o tym tutaj.
„Co prawda cen mieszkań nie uwzględnia się przy wyliczaniu inflacji, ale jednak społecznie są one dużym problemem. Stąd były takie rozważania. Czy propozycje ostatecznie znajdą się w pakiecie, to się jeszcze rozstrzyga” – mówi nasz rozmówca.
Tarcza antyinflacyjna i proinflacyjny ład
Niezależnie od tego, co się znajdzie w pakiecie antyinflacyjnym, rząd będzie mógł pokazać, że dostrzega problem rosnących cen i stara się mu jakoś przeciwdziałać. I to jest właśnie polityczny i społeczny wymiar całej sprawy.
Wymiar ekonomiczny jest zupełnie inny. Efekt samego pakietu może być znikomy albo nie będzie go wcale (zablokowanie marż przy wzroście cen ropy na świecie albo osłabieniu złotego może nic nie dać). Co więcej, patrząc na całokształt rządowej polityki fiskalnej trudno oprzeć się wrażeniu, że jest ona jednak proinflacyjna. Bo przecież jesteśmy w przededniu zaaplikowania gospodarce pokaźnego impulsu fiskalnego w postaci zmian podatkowych z Polskiego Ładu.
Bo Polski Ład po poprawkach, jakie naniesiono w trakcie prac nad nim w Sejmie, przestał być programem redystrybucyjnym (obniżamy podatki biednym, ale podnosimy bogatym), a stał się programem zmniejszenia obciążeń podatkowych ( obniżamy podatki biednym, trochę więcej dajemy średnio zamożnym, bogatym zabieramy niewiele). Dobrze pokazują to analizy niezależnych ekspertów, jak choćby Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA, o którym pisaliśmy tutaj:
Polski Ład po zmianach mniej hojny dla biednych. Największą grupą beneficjentów będą emeryci
Według tych rachunków dochód do dyspozycji w grupie 10 proc. najbogatszych gospodarstw domowych zmniejszy się o około 775 zł miesięcznie. Gdyby Polski Ład został przyjęty w pierwotnej wersji, to ta strata byłaby dwa razy wyższa.
Pozostałe 90 proc. podatników mniej lub bardziej zyska na reformie. Najwięcej ci ze środka rozkładu dochodów. W sumie do gospodarstw domowych trafi w ten sposób 16,5 mld zł. O 11 mld zł więcej, niż pierwotnie panowano.
I to jest właśnie ten fiskalny impuls, który zwiększy popyt w gospodarce i może być paliwem dla podtrzymania wzrostu cen w przyszłym roku.
Polityka fiskalna nie zdusi inflacji
Z drugiej strony, jeśli brać na poważnie rządowe lub unijne prognozy deficytu finansów publicznych, to wydawałoby się, że przed nami fiskalne zacieśnienie. Rząd zakłada bowiem spadek deficytu do 2,8 proc. PKB w przyszłym roku, a Komisja Europejska nawet do 1,8 proc. PKB.
Ale to tylko zacieśnienie pozorne. W obu przypadkach prognozujący zakładają dość pokaźną inflację, która napędza dochody z podatków pośrednich, zwłaszcza z VAT. Owo „zacieśnienie” nie jest więc wynikiem cięcia wydatków, czy też świadomego zwiększania obciążeń podatkowych (co zmniejszałoby dochód do dyspozycji i w efekcie też ograniczało popyt), co skutkiem wzrostu cen.
Główny argument zwolenników Polskiego Ładu jest taki: jeśli damy ludziom więcej zarobić na rękę, bo do tego się sprowadza obniżka podatków, to nie pójdą oni do swoich pracodawców z żądaniami podwyżek płac. I w efekcie nie dopuścimy do nakręcania spirali cenowo-płacowej. Czyli zjawiska, gdzie na wzrost cen odpowiedzią jest wzrost wynagrodzeń, który zwiększa koszty pracy i powoduje dalszy wzrost cen.
Może to i prawda – pytanie tylko, czy mleko przypadkiem już się nie wylało. Odczucie tzw. drożyzny jest powszechne, a zakres wzrostu cen szeroki. Trudno to będzie przebić efektem obniżki podatków, który w niektórych przypadkach i tak ujawni się dopiero po pewnym czasie.
Na dodatek wzrost cen jeszcze trochę potrwa. Tak zakłada NBP w swojej najnowszej projekcji inflacji (5,8 proc. w przyszłym roku), wskazuje też na to Komisja Europejska (5,2 proc.). Jedynie rząd jest bardziej wstrzemięźliwy i napisał budżet na przyszły rok tak, jakby ceny miały wzrosnąć jedynie o 3,3 proc.
Złoty też nam nie pomoże
Co gorsza zastrzyk gotówki z budżetu trafi do gospodarki w czasie, gdy polityka monetarna nie działa optymalnie. Owszem, Rada Polityki Pieniężnej podnosi stopy procentowe, ale nie wszystkie tzw. kanały oddziaływania tych decyzji są drożne. Dobrze opisali to ekonomiści Credit Agricole Bank Polska w jednym ze swoich raportów.
Podwyżki stóp mają wpływ na gospodarkę na trzy sposoby. Pierwszy to tzw. kanał stopy procentowej. Jeśli oprocentowanie kredytu rośnie, to popyt na niego powinien maleć. Jeśli rośnie oprocentowanie depozytów, to powinno to zwiększać skłonność do oszczędzania. Oba zjawiska mają ten sam skutek: zaczyna brakować paliwa dla nowych wydatków i popyt w gospodarce spada.
Drugi to kanał kredytowy. Żeby bank mógł w ogóle udzielać kredytów, to musi je jakoś refinansować. Może to robić na rynku, pożyczając pieniądze np. z innych banków, albo z banku centralnego. Co przecież nie jest za darmo. Im wyższe oprocentowanie takich pożyczek, tym trudniej się refinansować – co może wpływać na spadek podaży kredytów.
Trzecim sposobem oddziaływania polityki pieniężnej jest kanał kursowy. Podwyżki stóp procentowych powinny umacniać złotego – kapitał powinien płynąć tam, gdzie stopy procentowe są wyższe, odpływając z tych rynków, gdzie są niższe.
I właśnie ten kanał u nas nie działa, przez co skuteczność zacieśniania polityki pieniężnej może być ograniczona.
Dlaczego nie działa?
- bo, mamy problem z zaufaniem inwestorów do banku centralnego. Jego komunikacja wprowadzała ich w błąd, przez co nie do końca wierzą w determinację NBP do dławienia inflacji.
- inne banki centralne albo już podnoszą stopy (jak czeski i węgierski), albo lada moment zaczną to robić, w tym tak duże, jak amerykański Fed. Rynek wierzy w taki scenariusz, więc mamy globalny odpływ kapitału do dolara. RPP trudno będzie konkurować w tym wyścigu z Fed, który emituje walutę rezerwową dla całego świata.
- Polska zafundowała sobie cała kaskadę sporów z Unią Europejską, doprowadzając do snucia scenariuszy polexitu. Mimo solennych zapewnień ze strony rządu, że polexit to fake news, mamy jednak wzrost politycznego napięcia i poczucia niepewności na rynku. A to nigdy nie służy notowaniom waluty.
- na to nakłada się eskalacja kryzysu migracyjnego na granicy polsko-białoruskiej. Kryzysu, w którym Polska jest osamotniona.