Wbrew temu, co się wydaje dziś osobom odpowiedzialnym za komunikację naszego banku centralnego, nie polega ona na gierkach z inwestorami, czy polemikach z mediami na Twitterze – pisze w felietonie Marek Chądzyński, dziennikarz 300Gospodarki.
Mandat, jaki ma wypełniać Narodowy Bank Polski (NBP), jest bardzo konkretnie opisany w konstytucji i ustawie o NBP. Nie ma tam słowa o wojenkach z dziennikarzami, czy celowym zaskakiwaniu rynku.
Celem NBP jest dbanie o wartość pieniądza. W praktyce oznacza to pilnowanie inflacji w taki sposób, by była możliwie blisko poziomu 2,5 proc. Taką uznaje się za optymalną dla gospodarki, taki też punkt odniesienia dla swojego działania przyjął NBP. I wszystko, co bank robi, musi być podporządkowane temu celowi nadrzędnemu. Ma do tego używać wszystkich dostępnych narzędzi.
Komunikacja to też narzędzie
Jak konkretnie komunikacja miałaby pomagać stabilizować wartość pieniądza? Brzmi to dość abstrakcyjnie. Ale w gruncie rzeczy sprowadza się do jednego: bank musi być przekonujący w tym, co mówi ustami swoich przedstawicieli. A żeby tak było, to za słowami muszą iść czyny. Chodzi o to, żeby uczestnicy obrotu gospodarczego (czyli firmy, konsumenci, inwestorzy na rynku finansowym), mieli pewność, że bank centralny poważnie podchodzi do wypełniania swojego mandatu. I jak mu inflacja wzrasta do 5-6 proc., czyli wkracza w rejony daleko powyżej celu, to będzie działał.
Jeśli bank jest wystarczająco wiarygodny, to samą komunikacją może zrobić tyle, co podwyższaniem stóp.
Najlepiej wytłumaczyć to na przykładzie. Załóżmy, że ktoś rozważa wzięcie długoterminowego kredytu na zakup mieszkania. Oprocentowanie jest jeszcze niskie, ale inflacja rośnie. Wcześniej bank centralny reagował na takie zdarzenia zaostrzając politykę pieniężną i teraz też sugeruje, że będzie działał – na przykład przez wypowiedzi swoich przedstawicieli. W takiej sytuacji potencjalny kredytobiorca dwa razy się zastanowi, zanim weźmie kredyt. Bo wie, że za chwilę może płacić większe raty. I być może go nie weźmie, jeśli uwierzy, że i tym razem bank sięgnie po swoje instrumenty.
Swoje kalkulacje robi też inwestor finansowy na rynku. Skoro stopy mogą wzrosnąć (bo jest wysoka inflacja), to być może warto kupować jakieś instrumenty, z których zysk zależy od oprocentowania. To może być ciekawa opcja, zwłaszcza dla inwestorów działających na wielu rynkach. Mogą oni przenosić kapitał z rynku A, gdzie stopy są niskie, na rynek B z naszego przykładu, gdzie podwyżki stóp wiszą w powietrzu.
Mniej nowego kredytu w gospodarce oznacza brak dopalacza dla popytu. Napływ kapitału zagranicznego na krajowy rynek finansowy oznacza umocnienie lokalnej waluty. Oba czynniki działają antyinflacyjnie. A przecież bank centralny nawet jeszcze nie podniósł stóp, jedynie zasugerował, że to zrobi.
Lekceważenie inflacji ma dłuższą historię
Jeśli spojrzymy na komunikację NBP z tej perspektywy, to widać wyraźnie, że albo jest ona prowadzona w zupełnie przeciwnym kierunku, albo – jak ostatnio – wprowadza mętlik w oczekiwaniach rynkowych. I w sumie trudno powiedzieć, co jest gorsze.
Co więcej – to, co się dzieje z komunikacją NBP, nie jest dorobkiem tylko ostatnich miesięcy. Musimy się cofnąć do czasów tuż przed pandemią. Inflacja już wtedy bardzo szybko rosła. W styczniu 2020 roku wynosiła 4,3 proc. w ujęciu rocznym, w lutym wzrosła do 4,7 procent.
I już wtedy przedstawiciele NBP z prezesem Adamem Glapińskim na czele mówili, że jest spowodowana przez „zewnętrzne szoki podażowe”. Że Rada Polityki Pieniężnej (RPP) „nie podziela myśli o czteroprocentowej inflacji utrzymującej się przez dłuższy czas”. A więc wtedy też inflacja, według NBP, miała być przejściowa.
I, co ważniejsze, prezes twardo wówczas powtarzał, że stopy procentowe według niego zostaną nie zmienione co najmniej do końca kadencji RPP. Czyli do początku 2022 roku.
To był pierwszy mocny sygnał ze strony banku centralnego, że jest on w stanie ignorować podwyższoną inflację.
Czytaj też: Czeski bank centralny podwyższył stopy procentowe – ponad 2 razy więcej, niż spodziewał się rynek
Oczywiście, po wybuchu pandemii tempo wzrostu cen spadło. Ale nie był to tak głęboki spadek, jak się spodziewano. Straszono deflacją (czyli spadkiem cen), tymczasem przez większość pandemii mieliśmy inflację utrzymującą się lekko powyżej celu.
Tak na marginesie, właśnie wtedy NBP wybrał bardzo specyficzną formę komunikacji z rynkiem. Otóż – praktycznie zamilkł. Zostały nam oficjalne komunikaty po posiedzeniach, gdzieniegdzie wywiady członków RPP, ale prezes Glapiński, który ma na RPP niepodważalnie silny wpływ, zniknął z pola widzenia. Konferencje szefa NBP wróciły dopiero w styczniu tego roku.
„Nic się nie da zrobić”
Mantra o przejściowej inflacji wróciła właśnie z początkiem tego roku, gdy gospodarka traciła pęd, przyduszona lockdownem drugiej i trzeciej fali pandemii, a inflacja nieoczekiwanie wzrosła do 2,7 proc. w styczniu. Co więcej, NBP nie tylko nie sygnalizował gotowości do działania na wypadek, gdyby wzrost cen zaczął się wymykać spod kontroli, ale też wykonywał ruchy, które mogłyby świadczyć o czymś zupełnie przeciwnym.
Do takich należą interwencje w celu osłabienia złotego pod koniec 2020 roku. I stwierdzenia ze strony szefa NBP, że nie można wykluczyć dalszych obniżek stóp procentowych, gdyby koniunktura gospodarcza miała się źle.
Znów kategorycznie wykluczano podwyżki przed końcem kadencji Rady, znowu padały stwierdzenia, że stopy nie zmienią się nawet do końca 2022 roku. Skup obligacji rządowych i gwarantowanych przez rząd miał trwać długo, „a może nawet zawsze”.
Nie zmieniały się argumenty: inflacja rosła ze względu na czynniki zewnętrzne, na które Rada nie ma wpływu (ceny surowców, zaburzenia w łańcuchach dostaw, ceny administrowane). Wzbogacano ją tylko o nowe elementy: ekonomiści, którzy nawoływali do podwyżek, mieli mieć w tym swój interes (albo reprezentowali interes swoich pracodawców-banków, oczywiście zagranicznych), a dziennikarze krytykujący RPP za postawę „nic się nie da zrobić” uznano za niekompetentnych.
„Na negatywne szoki podażowe bank centralny nie powinien reagować podwyższeniem stóp procentowych. To byłby szkolny błąd prowadzący jedynie do obniżenia wzrostu gospodarczego, albo nawet do stłumienia wzrostu. Ci, którzy namawiają do podniesienia stóp, chcą, abyśmy mieli stagnację” – mówił prezes NBP Adam Glapiński jeszcze 9 września.
Miesiąc później Rada Polityki Pieniężnej podniosła stopy procentowe o 40 pkt bazowych. Czym kompletnie zaskoczyła rynek.
I co teraz?
„Chcieliśmy, aby tak się to odbyło. Rynek przewidywał podwyżkę o 15 pkt. bazowych, a my podnieśliśmy o 40, prawie trzykrotnie więcej – i też chcieliśmy, aby tak się to odbyło” – obwieścił prezes NBP. I to jest właściwie puenta polityki komunikacyjnej NBP z ostatnich 10-11 miesięcy.
Bank centralny nie tylko więc nie przekonał konsumentów, firm i inwestorów, że jest strażnikiem wartości pieniądza, a wręcz wprowadził w konfuzję. Nieprzewidywalność jego działań widać było najlepiej w oczekiwaniach przed listopadowym posiedzeniem RPP, kiedy to ekonomiści albo zupełnie wykluczali podwyżkę, albo spodziewali się wzrostu stóp nawet o 1 punkt procentowy.
Miesiące sugerowania, że NBP będzie przymykał oczy na wzrost inflacji i utrzyma stopy bez zmian, skończyły się skokowym wzrostem akcji kredytowej w segmencie kredytów hipotecznych. Jeszcze we wrześniu banki sprzedały kredyty warte 8 mld zł, co było rekordowym wynikiem.
W ogóle utrzymywanie głęboko ujemnych realnych stóp procentowych doprowadziło do nierównowagi na rynku nieruchomości mieszkaniowych. Pokazują to choćby dane o wzroście cen mieszkań, publikowane w cyklicznych raportach przez NBP.
Ale przede wszystkim, inflacja stała się problemem społecznym i politycznym.
Co by było, gdyby…
Rada Polityki Pieniężnej dokonuje teraz skokowych, dużych podwyżek stóp, co samo w sobie może być szokiem. Jeśli ktoś uwierzył w trwałość niskiego oprocentowania i się zadłużył pod kupno mieszkania, to ta wiara kosztowała go już około 200 zł miesięcznie we wzroście raty. I to pewnie jeszcze nie koniec.
RPP uniknęłaby tego, gdyby przez całą swoją kadencję nie zachowywała się tak nonszalancko wobec podwyższonej inflacji. Nie musiała też przy każdej okazji pokazywać, jak jest wobec niej bezradna. A kilka miesięcy temu, gdy już było jasne, że sprawy idą w złym kierunku, swoją antyinflacyjną determinację trzeba było przypieczętować, dokonując tzw. sygnalnej niewielkiej podwyżki.
To oczywiście nie zatrzymałoby wzrostu bieżącej inflacji, ale pokazałoby kierunek działania RPP i – kto wie – może przekonałoby, że w razie czego zaostrzanie polityki pieniężnej zacznie się wcześniej, niż później. Być może doprowadziłoby do umocnienia złotego, co w efekcie zdjęłoby trochę presji na wzrost cen paliw po tym, jak na świecie podrożała ropa (płacimy za nią głównie w dolarach). A ci, którzy mieli w planach kredyt, wstrzymaliby się z jego zaciągnięciem i pewne procesy pobudzające popyt by nie zaszły. W sumie może nie trzeba by było podnosić stóp tak gwałtownie, jak teraz.
Czeka nas rajd stóp procentowych. „Cykl podwyżek szybszy i bardziej agresywny”