Strona główna 300Research Czy Potop szwedzki naprawdę zrujnował Rzeczpospolitą? Wywiad z dr Katarzyną Wagner

Czy Potop szwedzki naprawdę zrujnował Rzeczpospolitą? Wywiad z dr Katarzyną Wagner

przez Katarzyna Mokrzycka
Stare miasto w Warszawie. Fot. Shutterstock

Do niedawna historycy zgadzali się, że Potop szwedzki oznaczał dla miast Rzeczpospolitej skrajny kryzys. Moje badania pokazują coś innego! W Warszawie Potop nie wywołał kryzysu, tylko krótkotrwałe spowolnienie – mówi nam historyczka z UW dr Katarzyna Wagner*.

*Dr Katarzyna Wagner – historyczka, wykładowczyni na Wydziale Historii UW. Autorka książki „Mieszczanie i podatki. Nierówności majątkowe w wybranych miastach Korony w XVII wieku”. Była m.in. kuratorką w Muzeum Warszawy a także zastępcą dyrektora ds. naukowych Muzeum Narodowego w Warszawie. Stypendystka Uniwersytetu Wiedeńskiego i The Robert Anderson Trust w Londynie.

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Nigdy nie sądziłam, że o podatkach można czytać dla przyjemności – zwłaszcza po historiach związanych z podatkami w Polskim Ładzie –  tymczasem pani książkę „Mieszczanie i podatki. Nierówności majątkowe w wybranych miastach Korony w XVII wieku”, czyta się jak powieść. Ale analizuje pani zaledwie pięć miast – dlaczego to tylko Warszawa, Kraków, Poznań, Lublin i Lwów? To przypadkowy wybór?

Dr Katarzyna Wagner: Bardzo dziękuję! Taka pochwała to ogromna radość dla każdego naukowca. A wybór miast nie był przypadkowy, wiązał się przede wszystkim z dostępnością i porównywalnością źródeł. Skupiłam się tylko na miastach Korony. Nie analizuję chociażby Gdańska, Torunia czy Wilna, a przecież to także były duże miasta w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Gdańsk i Toruń można nawet próbować zestawiać z miastami zachodniej Europy.

Analizuje pani system podatkowy miast w bardzo trudnym dla nich okresie obejmującym Potop szwedzki. Co je wówczas łączyło, jakie miały wspólne cechy?

Po pierwsze, czynnik geograficzno-polityczny, czyli wspomniana Korona, po drugie miasta te pełniły podobne funkcje – polityczne, handlowe, stanowiły ośrodki rzemiosła – i mogły aspirować w XVII wieku do bycia określonymi jako wielkie. Po trzecie, były to duże miasta, w których mieszczanie płacili na rzecz miasta ten sam rodzaj podatku, czyli szos.

W czasie Potopu szwedzkiego w tych miastach (poza Lwowem), obowiązywały również dodatkowe kontrybucje. W największym uproszczeniu kontrybucją był nadzwyczajny rodzaj podatku, który mógł przybierać formę finansową lub prowiantową i był płacony przez mieszczan z przeznaczeniem na rzecz armii okupanta. Oba rodzaje podatków – szos i kontrybucje – były także nakładane w podobny sposób: ustalano zryczałtowaną wysokość świadczenia, a jego podział między poszczególne gospodarstwa domowe zależał od władz miejskich.

Najważniejsza różnica między ówczesnym, a obecnym systemem podatkowym to…

Nie płacono wówczas podatku dochodowego w naszym dzisiejszym rozumieniu, więc podstawą opodatkowania mieszczan był posiadany majątek, tj. np. nieruchomości. Ustalając wysokość podatku uwzględniano także inne czynniki, np. wykonywany przez płatnika zawód. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić.

Generalnie w epoce nowożytnej obserwujemy stopniowe narastanie niewydolności finansowej państw. Wiązało się to z koniecznością np. utrzymania armii, a w XVII wieku wojny prowadzono na szeroką skalę, nie tylko w Rzeczypospolitej. W miarę stałe źródło dochodów stawało się niezbędne, dlatego konieczne było stopniowe przechodzenie od państwa opartego na dochodach z domeny królewskiej do tzw. państwa podatkowego, czyli takiego, w którym kwestie podatkowe były – albo powinny być – zaplanowane i zorganizowane. Obserwujemy też wówczas wzrost znaczenia podatków pośrednich, np. ceł i akcyz. Oczywiście nie była to nagła zmiana polityki państw czy świadomości obywateli, tylko powolny proces.

Kto tworzył wtedy podatki? Władze miast czy Rzeczpospolitej?

Jedni i drudzy. Analizowany przeze mnie szos jest podatkiem miejskim, płaconym na rzecz danego miasta. A różnego rodzaju inne podatki jak np. łanowe, podymne, pogłówne, stanowią przykłady podatków centralnych, ustalanych przez Sejm, przeznaczonych na potrzeby państwa i stanowiących jedno ze źródeł jego dochodów.

W jaki sposób ustalano wysokość podatków w miastach? To była stała kwota, np. będąca pochodną wartości kamienicy?

I w przypadku szosu miejskiego, i kontrybucji dla szwedzkiej armii, system rozkładania kwoty podatku na poszczególnych mieszkańców był taki sam, czyli zależał od stanu posiadania, a ten określano na podstawie kilku elementów. Przede wszystkim ważne było, czy płatnik był właścicielem nieruchomości czy jej najemcą. Znaczenie miały także: lokalizacja tych nieruchomości, rodzaj budulca (drewno vs. cegła), liczba najemców i, jak wspomniałam, zawód płatnika – profesja, którą wykonuje.

Wysokość poboru kwoty podatku w formie zryczałtowanej była każdorazowo ustalana w zależności od potrzeb miasta, nie był to stały procent od wartości majątku. Różna była też częstotliwość płacenia (inaczej niż dziś), gdyż poboru dokonywano wtedy, gdy potrzebne były pieniądze; w przypadku szosu mogło to być co rok, półtora, podczas gdy w przypadku kontrybucji oczywiście zależało to od armii.

Ważne było też to, że oba podatki mogły występować równolegle – płatność szosu nie zwalniała z kontrybucji dla wojska i odwrotnie, choć władze miejskie zazwyczaj rezygnowały z poboru w czasie np. pobytu wojsk szwedzkich w miastach.

Dało się oszukać system podatkowy, by czasem nie płacić albo zapłacić mniej?

Pewnie podejmowano takie próby, nie do końca widać to w analizowanych przeze mnie źródłach. Pamiętajmy, że liczebność miast była wówczas zupełnie inna, znacznie mniejsza, a więc mniejsza była też grupa podatników. W przypadku Warszawy, Lublina, Poznania czy nawet Lwowa mamy do czynienia z miastami, które liczyły po około 800 płatników. Kraków jest w tym czasie większy – około 2,8 tysiąca podatników (ta liczba będzie się stopniowo zmniejszać do około 1,6 tys.). Mówiąc kolokwialnie, są to miasta ogarnialne, ludzie się znają, zamieszkują przestrzeń zwykle odpowiadającą dzisiejszym starym miastom, więc możliwą bez trudu do obejścia pieszo.

Złotnik płacił więcej niż piekarz, mimo że obaj handlowali na rynku?

To duże uogólnienie, ale możemy tak uznać. Pamiętajmy o tych pozostałych czynnikach wpływających na wysokość podatku. No i mówimy o epoce, w której wiele kwestii miejskich działało w sposób znacznie mniej formalny i transparentny niż dziś. Niejednokrotnie władze miejskie, rajcy (radni miasta) czy burmistrz byli zwolnieni z podatków na rzecz miasta ze względu na pełnione w nim funkcje.

Potop szwedzki, okres, który pani bada, kojarzy nam się przede wszystkim z ogromną grabieżą polskiego majątku, podupadaniem gospodarki. Czy reguły podatkowe narzucone przez Szwedów zmieniły coś trwale w systemie podatkowym? Inaczej wyglądały podatki w Koronie przed Potopem a inaczej, gdy Szwedzi wyszli z Polski?

Na dłuższą metę wiele się nie zmieniało, kontrybucje nie mogły zostać przekształcone w stałe podatki. Szwedzi prowadzili wojnę, która miała się wyżywić sama. Chodziło o to, żeby wyłożyć jak najmniej środków państwowych i przenieść obowiązek utrzymania armii na zajęte terytoria, dlatego podatki pobierane przez armię były wyższe od tradycyjnego szosu miejskiego.

Niedawno natrafiłam na ciekawe źródło, które pokazuje kolejną formę kontrybucji, nakładanych przez wojska szwedzkie. Badałam rejestr tak zwanego brandskattu. „Brandskatt” to w dosłownym tłumaczeniu „podatek od ognia”. Brandskatt był bardzo wysokim podatkiem, wielokrotnie przewyższającym standardowe daniny na rzecz miasta.

Była to jednorazowa danina płacona przez ludność danego miasta, która miała je uchronić przed spaleniem lub rzadziej splądrowaniem. Jest to słabo zbadane źródło, które wymaga dokładniejszego opracowania. Wydaje się, że nie chronił przed rabunkami, natomiast pożar nie opłacał się także samym Szwedom – spalenie jednego domu w mieście o zabudowie drewniano-murowanej skutkowałoby pożarem części miasta, co stanowiłoby osłabienie lub nawet utratę bazy zaprowiantowania.

W dzisiejszych czasach, gdy jedna władza narzuca nowy podatek, następny rząd – nawet jeśli wcześniej go krytykował – rzadko z niego rezygnuje, bo ma dodatkowe dochody do budżetu. Po Potopie polskie miasta nie chciały utrzymać tych danin? W końcu byłoby to korzystne dla kasy miasta.

Wracano do standardowych podatków na rzecz miasta, ponieważ na dłuższą metę system narzucony przez okupanta byłby niewydolny, mieszczanie nie mieliby tylu pieniędzy, żeby płacić raz czy dwa razy do roku tak wysokie stawki. W czasie Potopu uboższa ludność często nie miała już środków na kolejne kontrybucje na rzecz wojsk szwedzkich, dlatego zamożniejsi obywatele lub częściej władze miejskie pożyczały biedniejszym mieszczanom pieniądze, np. z kasy miejskiej, na pokrycie tych podatków.

Trzeba je było później oddać czy może pożyczki umarzano?

Wszystko trzeba było oddać. Mamy wzmianki, że ostatnie raty pożyczek ze Starej Warszawy z okresu Potopu, czyli z lat 1655-1656, zostały spłacone dopiero w latach 90. A przecież zaledwie kilka lat później, w 1702 roku, Szwedzi znów zajęli Warszawę i nałożyli kolejne kontrybucje.

Czy w tym czasie miasta przestały się rozwijać? Skoro płaciły tak wysoki haracz na rzecz okupanta, to może na inne podatki już nikogo nie było stać i ich zamożność podupadła?

Pamiętajmy, że okupacja szwedzka to nie jest nieprzerwana obecność wojska w jednym mieście przez długi czas, co znamy np. z okresu II wojny światowej. Szwedzi się pojawiają i przez pewien czas pobierają pieniądze. Czasami tracą wkrótce miasto, a czasami ruszają w pogoń za armią polską. Przemieszczają się, więc kontrybucje płacą kolejne miasta.

W historiografii do niedawna istniało podejście, które zakładało, że Potop oznaczał dla miast Rzeczpospolitej skrajny kryzys. Moje badania pokazują trochę coś innego. Niewątpliwie widoczna była stagnacja w niektórych obszarach, ale w dużych miastach, które badam, ruch budowlany na to nie wskazuje. We wszystkich tych pięciu miastach widać tendencję do wypierania zabudowy drewnianej przez murowaną. Najmniejszą skalę przyjmuje ona w Lublinie i Poznaniu, zaś np. w Warszawie rozbudowa postępuje dynamicznie, ale to wiązało się z czynnikami politycznymi.

To były inwestycje publiczne czy prywatne?

Dominują prywatne, co jest bardzo ciekawe. Pod tym względem, nie widać tam stagnacji.

A czy widać wzrost nierówności majątkowych między poszczególnymi warstwami społecznymi? Jednym brakowało na zapłacenie podatku i musieli pożyczać, a drudzy w tym czasie budowali kamienice.

Rejestry, które analizuję obejmują wyłącznie mieszczan, a wśród nich widać wzrost nierówności, ale to zagadnienie trzeba wyjaśnić szerzej.

W epoce nowożytnej mamy odwrotną sytuację niż obecnie: duże zróżnicowanie majątkowe i duże nierówności są traktowane poniekąd jako cecha pozytywna, ponieważ zwiastują one rozwój gospodarczy.

Zauważył to już kilkadziesiąt lat temu amerykański ekonomista Simon Kuznets, który uznał, że urbanizacja i industrializacja powodują większe rozwarstwienie. W latach 90. kolejny badacz, Jan Luiten van Zanden, przeanalizował tereny wiejskie i miejskie w nowożytnych Niderlandach, sięgał też do Augsburga i zauważył, że tereny najbardziej rozwinięte gospodarczo w Europie Zachodniej były bardziej zróżnicowane ekonomicznie. Kolejni badacze analizowali m.in. miasta północnych Włoch, i dochodzili do wniosków, że obszary rozwarstwione ekonomicznie powinny też cechować się większą aktywnością mieszkańców. To był punkt wyjścia dla moich badań – chciałam sprawdzić, jaki obraz wyłoni się z dużych miast Korony.

Najlepszym narzędziem do sprawdzenia nierówności jest współczynnik Giniego, określający, jak majątek albo dochody rozkładają się w obrębie badanej społeczności. Zazwyczaj jego wartość jest podawana w przedziale pomiędzy liczbami 0 a 1. Wartości skrajne nie występują w rzeczywistości, gdyż 0 oznacza tyle, że wszyscy mają dokładnie to samo, a 1 oznacza, że jedna osoba czy grupa społeczna lub zawodowa posiada wszystko a pozostali nie mają niczego.

Dzisiejsze wartości średnie dla Unii Europejskiej to jest współczynnik – mierzony oczywiście od dochodów a nie majątku – na poziomie około 0,3, podczas gdy np. w Brazylii w 2019 r. było to 0,53, Zimbabwe 0,5, a Peru 0,42. Tymczasem dla epoki nowożytnej wysokie z dzisiejszej perspektywy współczynniki Giniego – na poziomie 0,6 czy nawet 0,7 – oznaczają tereny rozwinięte lub rozwijające się gospodarczo. Widzimy wówczas także sporo możliwości do prowadzenia inwestycji.

Toby oznaczało, że nie da się porównać dzisiejszego statusu społeczeństwa do ówczesnych nierówności.

Dzisiaj badamy wszystkie grupy osób (i społeczne i zawodowe), nie ograniczamy się wyłącznie do mieszkańców miast. Dla epoki nowożytnej brakuje nam źródeł, by móc przeanalizować teren całego kraju i zachodzące tam zjawiska społeczno-ekonomiczne. Ponadto, w jaki sposób i w jakich aspektach porównać 800 miejskich podatników sprzed kilkuset lat z milionowym współczesnym miastem? Możemy pokazywać procesy przemian społecznych czy gospodarczych, ale porównywanie mogłoby zawierać uproszczenia.

A da się porównać sytuację naszych miast do miast zachodnich? Rzeczpospolita to były peryferia Europy czy nasze miasta miały w sobie ten sam pierwiastek wielkomiejskości, co miasta Europy Zachodniej?

Tak – ten pierwiastek, czy może raczej potencjał, jest widoczny. By odpowiedzieć, czy w ogóle dla miast sprzed np. 300 lat możemy mówić o wielkomiejskości należało ustalić czynniki determinujące wielkomiejskość, a ta została powiązana z oceną zamożności. W miastach, które badałam, zwłaszcza w Warszawie, ale także np. w Krakowie, jak najbardziej widoczne są cechy wielkomiejskie. Natomiast porównywanie Warszawy czy Krakowa chociażby do Gdańska, który liczy w tym samym czasie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, nie mówiąc już o Amsterdamie, Paryżu czy innych wielkich miastach Europy Zachodniej byłoby niewątpliwie trudne zarówno metodologicznie, jak i źródłowo.

Rzeczpospolita była przykładem kraju z urbanizacją policentryczną, co oznacza, że istniało kilka miast pełniących ważne ogólnopaństwowe funkcje. Choć Kraków przez całą epokę nowożytną pełnił funkcje stolicy, to pod względem znaczenia gospodarczego dominował Gdańsk, a politycznego – w wyniku przeniesienia się dworu królewskiego i wyznaczenie tego miasta na miejsce zwoływana sejmów – Warszawa. Nie istniał więc jeden ośrodek – stolica w rozumieniu zachodnioeuropejskim – pełniący zarówno funkcje polityczne, jak i sakralne oraz gospodarcze. A na przykład we Francji Paryż był właśnie taką stolicą, łączącą kluczowe dla państwa funkcje.

Dlatego też skupiłam się na przeanalizowaniu procesów inwestycji czy nierówności majątkowych. Okazało się, że Warszawa i Kraków osiągnęły wysokie współczynniki charakterystyczne dla rozwiniętych miast zachodniej Europy, podczas gdy Lublin czy Poznań miały współczynniki znacznie niższe, porównywalne do terenów wiejskich Europy Zachodniej.

Charakterystyczne dla miast dużych był także etap po zakończeniu sytuacji kryzysowej – po konfliktach zbrojnych czy klęskach elementarnych (np. pożary, epidemie). Wszystkie tego typu zjawiska powodowały czasowe zmniejszenie nierówności majątkowych, gdyż bogatsza ludność niejednokrotnie padała ofiarą łapczywości najeźdźców. Kluczowe jest jednak to, że po kryzysie rozwarstwienie powinno wrócić do stanu sprzed klęski elementarnej czy sprzed wojny.

Druga tendencja wiąże się z ruchem najemców – w przypadku sytuacji kryzysowej wiele osób przebywających w miastach, opuszczało je – widzieliśmy to także na własne oczy dwa lata temu. Ale gdy niebezpieczeństwo mijało to miasto rozwijające się ściągało na nowo nie tylko tych, którzy wcześniej wyjechali, ale także nowych mieszkańców, którzy mogli wnieść wartość dodaną – ludzi, o których dziś powiedzielibyśmy, że są przedsiębiorczy i szukają swojego zawodowego miejsca. W Warszawie jest to doskonale widoczne przez całe XVII i XVIII stulecie.

Czy epidemia była zatem impulsem do rozwoju?

Pod pewnymi względami tak, bo okres po jej zakończeniu mógł być szansą, jakkolwiek strasznie by to nie brzmiało, na napływ nowych osób do miasta. Tyczy się to także innych tego typu zdarzeń, także np. Potopu. Powroty mieszkańców lub napływ nowych osób po epidemii czy innym kataklizmie potwierdzają jego znaczenie i oznaczają rozwój gospodarczy.

Można to przeanalizować na przykładzie najemców, którzy byli grupą niezwykle mobilną. Ich liczba zależała od wydarzeń w mieście i ogólnej w nim koniunktury. Przykładowo Poznań doświadczył w drugiej połowie XVII w. zahamowania koniunktury m.in. w wyniku klęsk elementarnych, gospodarka poupadała, a liczba wynajmujących malała.

Ciekawe zjawisko obserwujemy w Warszawie. W pierwszej połowie XVII stulecia mamy w mieście kilka zamożnych rodzin, posiadających nieruchomości w prestiżowych okolicach, piastujących istotne stanowiska. Stanowiły one zalążki patrycjatu miejskiego. Do takich rodzin należy np. rodzina Baryczków. W drugiej połowie wieku te rodziny „znikają” z naszych rejestrów, wymierają, a na ich miejsce pojawiają się nowe, powoli bogacące się. Życie nie znosi próżni.

Gdy dokładnie 10 lat temu w odsłoniętym suszą korycie Wisły dr Hubert Kowalski z ekipą odnalazł zgubione przez Szwedów w czasie wywózki z Warszawy fragmenty polskich drogocenności, powiedział – i weszło to do publicznego obiegu – że takiego spustoszenia, jak Szwedzi w czasie Potopu nie dokonali potem ani naziści, ani Rosjanie podczas II wojny światowej. Czy rzeczywiście skala grabieży i zniszczeń była tak duża, że przyczyniła się do upadku Rzeczypospolitej?

Do dzisiaj muszę tłumaczyć ten skrót myślowy [śmiech].

To nie jest prawda?

Ja zajmuję się historią gospodarczą i lubię rzeczy mierzyć. Nie mogę powiedzieć, że te straty były większe, mniejsze lub porównywalne, bo nikt tego dotychczas nie zbadał, nie przeliczył. Trudno zresztą nawet próbować stosować tu jakiekolwiek metody mierzalne, bo trudno jest porównywać zniszczenia i rabunki dokonywane przez różne kraje, na przestrzeni 300 lat, na innym terytorium, etc.

Nie oszacowano wartości wywiezionego majątku?

Podejmowano nieoficjalne próby, tylko że główny i podstawowy problem z rabunkami z okresu Potopu szwedzkiego jest taki, że cały czas brakuje nam informacji, jakie straty poniosła wówczas I RP. Trudno jest więc oszacować ich wartość materialną. Dysponujemy relacjami źródłowymi – np. w pamiętnikach, czy korespondencji – mówiącymi o ogromie strat dóbr kultury, ale nie dysponujemy pełnymi ich spisami. Mamy kilka rejestrów dzieł sztuki i przedmiotów użyteczności publicznej zrabowanych z Warszawy czy Malborka z lat 1655-1656. Dysponujemy dokumentacją ze szwedzkich muzeów, w których jest przechowywana część tych przedmiotów, ale to kropla w morzu potrzeb. Cały czas prowadzimy badania. Wiemy oczywiście o publicznie pokazywanych eksponatach w muzeach w Sztokholmie czy w zamku Skokloster, opodal stolicy, gdzie w małym przyzamkowym kościółku możemy oglądać m. in. oryginalny ołtarz z Katedry Oliwskiej.

Jak bardzo więc Potop szwedzki miał znaczenie dla miast Rzeczpospolitej? Z jednej strony straciły majątek, ale z drugiej nie zatrzymała się ich rozbudowa, rozwój handlu i rotacja ludzi.

Na przykładzie tych pięciu miast niewątpliwie widzimy, że po Potopie liczba miast, które posiadały cechy wielkomiejskie szybko została zweryfikowana. Potop szwedzki (ale też inne klęski elementarne, jak chociażby epidemie) pokazał, jak ważnym czynnikiem stymulującym życie gospodarcze miast – a pośrednio także ich rozwój urbanistyczny – były kwestie polityczne, np. obecność dworu królewskiego, napędzająca chociażby handel. Dlatego mimo wszystko bardziej dynamicznie po Potopie rozwijała się Warszawa niż Kraków.

Kraków i Warszawa zostały dotknięte skutkami Potopu w różnym stopniu?

W stopniu pewnie zbliżonym, ale zupełnie inaczej odbudowywały się gospodarczo. W przypadku tych dwóch miast widać wyraźnie, jak duży wpływ na rozwój miasta wywierała obecność w nim dworu królewskiego. Prześledźmy to krótko. Dwór opuszcza Kraków po pożarze części zamku na Wawelu (1595 r.) i powoli przenosi się do Warszawy, która staje się miastem rezydencjalnym króla.

Kraków na tym ucierpiał – to wpłynęło na obniżenie jego prestiżu, ale też potencjału gospodarczego czy rozkładu własności, bo szlachta posiadająca nieruchomości położone niedaleko Wawelu próbowała je sprzedać i przenieść się „za królem” do Warszawy. Nie była to jednak zmiana gwałtowna. Kluczowym okresem była połowa XVII wieku: wyludnienie miasta w wyniku epidemii, wielka powódź i Potop – w takiej kolejności. Widoczne jest tu uszczuplenie rezerw finansowych mieszczan, co przełożyło się choćby na trudności w prowadzeniu niezbędnych prac remontowych.

Z drugiej strony mamy Warszawę, prowincjonalne miasto Mazowsza, włączone do Korony dopiero w latach 20. XVI wieku, które dostało ogromną szansę dzięki zaistnieniu kilku wydarzeń. Najpierw w wyniku Unii Lubelskiej (1569 r.) Warszawa została wyznaczona na miejsce odbywania sejmów walnych, następnie także elekcyjnych (1573 r.), co, choć było trudne logistycznie, to niewątpliwie stymulujące gospodarczo – wzrósł popyt na materiały budowlane, żywność, produkty luksusowe, etc. Wreszcie wspomniane przeniesienie dworu królewskiego i wzmożony ruch budowlany na przedmieściach (budowa nowych rezydencji szlachecko-magnackich).

Dla Warszawy Potop szwedzki (czy inne klęski) nie wywołał kryzysu, tylko czasowe, raczej krótkotrwałe spowolnienie, stagnację. Oczywiście obecność Szwedów w innych, mniejszych miastach czy na terenach wiejskich zapewne wpływała o wiele bardziej negatywnie. Brakowało tam bowiem dodatkowego wsparcia w odbudowie czy rozwoju.

Powiązane artykuły