W tej kampanii z całą pewnością merytoryki było jeszcze mniej niż zwykle. W zasadzie wcale. Ale Polacy i tak będą wybierać głównie między PO a PiS. W obszarze polityki Polacy cierpią bowiem na coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego – mówi w wywiadzie z 300Gospodarką Marcin Palade, politolog, badacz preferencji społeczno-politycznych.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Rozmawiamy na 4 dni przed ciszą wyborczą, po pierwszej debacie wyborczej. Czy to już dobry moment żeby podsumowywać tę kampanię, a może spodziewa się Pan jeszcze jakichś gwałtownych zwrotów? Czy to była dobra kampania i czy to była inna kampania?
Marcin Palade: To była na pewno była inna kampania w tym sensie, że najmniej merytoryczna ze wszystkich do tej pory od ’89.
Jeżeli wcześniej poddawaliśmy krytyce kolejne kampanie, uskarżaliśmy się na to, że każda następna była jeszcze mniej treściwa niż poprzednia, że jest daleka od realnych problemów, że politycy raczej próbują wywoływać emocje niż spierać się na programy – to w tej kampanii z całą pewnością tej merytoryki było jeszcze mniej. W zasadzie wcale.
Czytaj także: Mobilizacja swoich, czyli wybory w social mediach. „Nie ma znaczenia, co mówi druga strona” [WYWIAD]
Skala rozedrgania na scenie politycznej wynikająca z ostrej polaryzacji jest taka, że i jeden i drugi główny obóz polityczny doszły do wniosku, że w zasadzie lepiej grać już tylko emocjami, czyli Kaczyński przeciwko Tuskowi, Tusk przeciwko Kaczyńskiemu i to nam powinno pozwolić dojechać do mety.
Czy da się zrobić dobrą kampanię opartą wyłącznie na emocjach?
Te pojęcia się wykluczają. Bo jeśli są tylko emocje, to kampania nie może być dobra, bo nadmiar emocji bierze górę nad tym, co powinno dominować w kampanii. Taka kampania, jak ta może być dobra najwyżej dla specjalisty od marketingu, który sprowadza to, co politycy proponują społeczeństwu do sprzedaży towaru.
Tym razem 30 mln Polaków będzie dokonywać wyboru propozycji, których im w ogóle nie przedstawiono. To wybór partii, a w zasadzie przywódcy partii, a nie programu dla przyszłego rządu.
Nie można powiedzieć, że była dobra, a można powiedzieć, że jest mimo wszystko efektywna?
Efektywność tej kampanii zmierzymy oczywiście 15 października.
Zapytam inaczej. Czy na tym etapie, na którym dzisiaj jesteśmy, pana wyniki wskazują, że osiągnięte zostały cele postawione przez kolejne partie?
Na pewno nie z punktu widzenia dwóch głównych graczy, jeśli oczywiście na koniec nie będzie jeszcze jakiegoś zawirowania – przykład Izraela pokazuje, jak w kilka godzin można wszystko wywrócić.
Bez poważniejszych wstrząsów, ani PiS ani KO raczej w pełni celu nie osiągną. PiS gra o trzecią kadencję i samodzielną władzę – mało prawdopodobne, Koalicja Obywatelska mówi: przegonimy PiS, będziemy pierwszym ugrupowaniem, to nam prezydent powierzy funkcję tworzenia rządu. Wszystko wskazuje, że to cel nie do osiągnięcia.
Wydaje się, że ugrupowania goniące tą dwójkę mają szansę zrealizować w dużej mierze swoje cele, bo Trzecia Droga ma szansę przekroczyć próg wyborczy, Lewica ma szansę na wynik dwucyfrowy, podobnie Konfederacja, a Bezpartyjni Samorządowcy być może też gdzieś tam się znajdą.
Czy w takim razie z punktu widzenia dwóch głównych partii wyborczych nie była to przestrzelone kampania i źle wybrana metoda jej poprowadzenia?
Z całą pewnością tak. To jest przede wszystkim spór personalny Kaczyńskiego i Tuska.
Dwie główne siły od samego początku grały na bardzo ostrą polaryzację. Chodziło o utwardzenie i mobilizację swoich. Warto jednak zaważyć, że 10 dni temu kampania KO się zmieniła. Donald Tusk już nie gra na polaryzację. KO doszła do wniosku, że taka gra będzie osłabiała dwa pozostałe człony tej ewentualnej koalicji powyborczej, w tym to, co najważniejsze, czyli Trzecią Drogę. Trzecia Droga pod progiem wyborczym oznaczać będzie, że cała opozycja będzie miała mniej mandatów.
Widać bardzo wyraźnie, jak duży zwrot się dokonał w kampanii Tuska i KO. PiS jest nadal monotematyczny i ma monotematyczna kampanię – uderzyć w Tuska.
Polacy w obszarze polityki cierpią na coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego. Większość wcale nie chce w polityce Tuska i Kaczyńskiego, nie chce ich już w rządzie, ale i tak ta sama zdecydowana większość będzie rozważała w niedzielę między Platformą a PiS.
Uważają, że nie ma alternatywy? Nie chcą głosować na słabszych?
Jest alternatywa, bo mamy mocno prawicową Konfederację, po środku Trzecią Drogę, Bezpartyjnych samorządowców i Lewicę. Każdy, kto nie akceptuje PO i PiS odnalazłby się gdzieś. A jednak rozważają między dwoma najbardziej osadzonymi w świadomości. Dlatego nazywam to syndromem sztokholmskim. Niezdrowe, niebezpieczne uzależnienie.
W gruncie rzeczy obie główne siły polityczne żyją dzięki sobie. Napędzają swój elektorat niechęcią do przeciwnika. I to bardzo personalnie. Co by się więc z nimi stało, gdyby tego przeciwnika zabrakło?
Dlaczego w tej kampanii nie było żadnych obietnic? Ani grama kiełbasy wyborczej.
Bo festiwal obietnic trwał przez całą kadencję. To były 4 lata nieustannych obietnic. Obiecywał nie tylko rząd. Licytacja, kto da więcej, była powszechna. Mniej więcej dwa lata temu, za namową socjologów o lewicowych poglądach Koalicji Obywatelskiej doszli do wniosku, że populizm się opłaca i trzeba przebijać Kaczyńskiego w jego ofertach. Tam można ściągnąć elektorat, który niekoniecznie musi się przywiązywać do marki, ale patrzy przez pryzmat swojego portfela.
Gdy popatrzymy na wyniki głosowania w tych kluczowych sprawach dla Polski – jak covid, kwestie unijne, bezpieczeństwo itp., – to, wyjąwszy Konfederację, generalnie wszystkie partie systemowe głosowały bardzo podobnie albo identycznie.
Jak politycy traktowali w tej kampanii swoich wyborców?
Nie traktowali ludzi poważnie. To najlepiej widać w przekazach medialnych, gdzie już dawno skończyły się wiadomości a prowadzona jest wyłącznie propaganda do swoich wyznawców – mimo że wyznawcy to mniejszość. Większość stanowi grupa milczących – w dużej mierze milczących ze zmęczenia, zniechęcenia i braku wiary, że ten duopol da się przełamać.
Czy poniedziałkowa debata wyborcza może mieć jeszcze jakikolwiek wpływ na wynik wyborów?
Będę zaskoczony, jeżeli będą jakieś większe ruchy pod wpływem debaty. Utwardzonym nie zmieni preferencji. Natomiast jest cała grupa wyborców wahających się albo takich miękkich, którzy mogą przepłynąć z jednej do drugiej formacji, i w tym sensie występ poszczególnych polityków – to jak się s podobali, jak mówili, jak wyglądali – może mieć wpływ na przesunięcia.
Chcesz być na bieżąco? Subskrybuj 300Sekund, nasz codzienny newsletter! Obserwuj nas też w Wiadomościach Google.
Pamiętajmy, że w końcówce kampanii coraz więcej osób wchodzi w ten rytm, interesuje się wyborami, więc debata może być jednym z kilku elementów, które przeważą za jakimiś ewentualnymi zmianami. Mateusz Morawiecki i Donald Tusk wypadli w tej debacie najsłabiej, ale to nie oznacza, że ich partie nagle stracą kilkanaście punktów procentowych poparcia. Może punkt albo dwa trafi na konto Trzeciej Drogi czy Bezpartyjnych samorządowców.
Więcej o wyborach piszemy tutaj:
- Drogie propozycje wyborcze. Ekonomiści liczą koszt zmian w podatkach i świadczeniach
- Mobilizacja swoich, czyli wybory w social mediach. „Nie ma znaczenia, co mówi druga strona” [WYWIAD]