Strona główna NEWS Tanie loty nie istnieją. Gdy ktoś płaci za bilet 10 euro, resztę dopłaca ktoś inny [WYWIAD]

Tanie loty nie istnieją. Gdy ktoś płaci za bilet 10 euro, resztę dopłaca ktoś inny [WYWIAD]

przez Emilia Derewienko

W Europie odbywa się dziennie 50 tys. rejsów. Niech 10 proc. z nich zostanie odwołanych, wpłynie to na tysiące pasażerów. Ale nikt nie napisze, że 90 proc. odbyło się normalnie. Chciałbym uspokoić przekaz o chaosie na lotniskach, który ukuły media – mówi w rozmowie z 300Gospodarką Sebastian Mikosz, wiceprezes IATA i były prezes PLL LOT.

Emilia Derewienko, 300Gospodarka: W te wakacje byliśmy świadkami opóźnień i odwołań wielu tysięcy lotów. Co Pana zdaniem wydarzyło się na lotniskach? I kto za tę sytuację odpowiada?

Sebastian Mikosz, wiceprezes IATA (Międzynarodowe Zrzeszenie Przewoźników Powietrznych): Problem dotyczył nie wielu, nie wszystkich, a kilku lotnisk. Przy bardzo dużym powrocie ruchu lotniczego, kilka hubów go nie udźwignęło. W ciągu kilku tygodni diametralnie zmieniła się sytuacja, ruch lotniczy zanotował w tak krótkim czasie 350-procentowy wzrost. Nikt się tego nie spodziewał i nie było czasu, aby się na tę sytuację przygotować. Ale problem dotyczył jedynie kilku największych hubów w całej Europie, bo na przykład Lotniska Chopina już mniej.

Lotnisko Chopina także miało swoje problemy, w pierwszej połowie lipca większość lotów była opóźniona powyżej 15 minut.

Porównywałem statystyki z tego okresu i wcześniejszych. Opóźnienia na europejskich lotniskach nie przekraczały zazwyczaj 30-40 procent. Chciałbym zresztą przywrócić pewną racjonalność temu przekazowi, który stworzyły media, pisząc o „chaosie” na lotniskach. Proszę sobie wyobrazić, że w Europie dziennie odbywa się ok. 50 tys. rejsów. Każdego dnia. I gdy nawet 10 proc. z nich zostanie anulowanych, wpłynie to na wiele tysięcy pasażerów. Ale jednocześnie, gdy tak się stanie, nikt przecież nie napisze o tym, że 90 procent innych rejsów odbyło się zgodnie z planem.

Cała sytuacja w europejskich hubach unormuje się w ciągu kilku tygodni. Oceniam zresztą ten wzmożony ruch naprawdę optymistycznie dla branży lotniczej.

No właśnie. Bo choć byliśmy świadkami opóźnień, anulacji połączeń i frustracji pasażerów – to takie zainteresowanie lotami jest jednak dobrym znakiem dla branży lotniczej?

Pasażerowie wrócili, linie ponownie uruchamiają loty, nagle nie mamy żadnych ograniczeń pandemicznych. To jest dobry znak dla branży, nigdy nie mamy pasażerów za dużo. A teraz mieliśmy skokowy wzrost. W momencie, gdy Wielka Brytania zaczęła mówić o ściągnięciu restrykcji covidowych, i tylko mówić, bez wprowadzenia żadnych postanowień w życie – rezerwacje skoczyły o 800 procent.

Branżę można było uziemić w 2-3 tygodnie, jednak jej powrót do normalności będzie trwał dużo dłużej. To jak widać już się udaje w Europie, ale nie tylko. Przecież połączenia transatlantyckie, do Ameryki Północnej i Południowej, odbywają się bez zakłóceń. Problemem nadal pozostaje Azja i zamknięcie Chin z powodu Covid. Dopóki ten kraj się nie otworzy, ten problem dla rynku lotniczego na całym świecie będzie istniał. W Azji to właśnie Chiny nadają ton. Choć ich loty krajowe funkcjonują bardzo dobrze.

Mówi Pan, że to zainteresowanie lotami utrzyma się. Ale czy linie lotnicze, lotniska i firmy handlingowe dotrzymają pasażerom kroku? Teraz pracowników jest za mało.

Na razie liczba pracowników wystarczy, bo ruch się odbywa płynnie. Zresztą nie można oczekiwać od branży, by wracała do stabilności finansowej, bez dania jej perspektyw na przyszłość. Na przykład obietnicy: „nie, nie będziemy zakazywać lotów i wprowadzać ponownie ograniczeń”. Tego teraz potrzebujemy.

Branża nie będzie miała problemów, bo jest nadal atrakcyjnym zawodem. W niektórych miejscach są oczywiście spory płacowe, ale gdzie ich nie ma? I zawsze wybuchały one latem, kiedy były źródła nacisku na linie.

To, czy branża będzie w stanie szybko się podnieść, zależy od tego, jak stabilna będzie ta zima. To, co zabija lotnictwo to jest właśnie wahanie w działaniach. To jest branża, która ma bardzo małą elastyczność w związku z dostępem do odpowiedniej, drogiej infrastruktury i długich okresów szkolenia ludzi.

To jest dobra tradycyjna branża transportowa. Nie jesteśmy Uberem, każdego pracownika trzeba szkolić przez wiele miesięcy i nie da się tego zrobić w parę tygodni. Jest jedna rzecz, która jest super ważna i którą chciałbym podkreślić. Problemy logistyczne biorą się z tego, że u nas bezpieczeństwo jest najważniejsze. Nikt nie skróci żadnego szkolenia, ani nie przymknie oczu na nic, bo to jest absolutnie nieakceptowalne przez wymogi, nie ma takiej presji. Czy pani wie, że aby ktoś mógł zatankować samolot, to musi przejść 3 miesiące szkolenia? Żeby podejść z rurą i uruchomić hydrant, podczepić się pod samolot, sprawdzić wszystkie procedury, prawidłowo podać pilotowi ilość, nauczyć się jeździć po płycie – to jest trzy miesiące pracy.

I o tym się nie mówi wystarczająco.

Pandemia i wypadki ostatnich miesięcy zmieniły branżę. Czy zmieni się także model biznesowy linii lotniczych? Prezes Ryanaira Michael O’Leary grozi w wywiadach, że to już koniec tanich lotów za 10 euro. Co to oznacza dla pasażera?

Tanie loty to jest dla mnie pojęcie marketingowe. Nawet taksówka z lotniska do miasta kosztuje więcej. Wiadomym jest więc, że jeśli pani zapłaci za bilet tylko 10 euro, to ktoś zapłacił różnicę. Więc to nie był bilet za 10 euro, bo pani może dopłacić dodatkowo, na przykład za walizkę. Ktoś zapłacił więc za to, żeby pasażera przywieźć, żeby on wydał pieniądze w tym miejscu i dopłacił w usługach.

Rozumiem, ale pytam z perspektywy pasażera. On słyszy, że nadchodzi koniec tanich lotów, i faktycznie dla niego oznacza to, że już nie poleci nigdzie za 50, ani za 100 złotych.

To prawda, że linie lotnicze głównie konkurują ceną biletu. Ale trzeba pamiętać, że mamy potężny kryzys energetyczny, z ogromnym wzrostem ceny ropy. Ona już teraz spadła, więc ceny biletów są z tym czynnikiem mocno powiązane. Ale jest też kolejny element, którym jest inflacja. Po covidzie niemal wszyscy podnieśli ceny.

Jako IATA robiliśmy raban, gdy niektóre lotniska chciały podnieść ceny o 90 procent. Jest to pewien fenomen, o którym się też nie mówi, bo lotniska podnosząc ceny, chcą sobie odbić dwa lata kiepskiej koniunktury. To jakby przyjść do kawiarni, zamówić kawę za 10 zł, a kelner przyniósłby dwie za 50 zł – bo musi odbić sobie dwa ciężkie lata. Tylko o tym się nie mówi. Dlaczego? Bo pasażera nie interesuje to, jaki linia lotnicza ma problem z lotniskami, kto podnosi jej ceny. Pasażer kupuje bilet, linia lotnicza ma przewieźć, kropka.

Kolejna kwestia jest związana z ochroną środowiska. Te koszty linie lotnicze będą musiały ponieść. I będzie to miało wpływ na cenę biletów.


Więcej o sytuacji na lotniskach piszemy tutaj:

Powiązane artykuły