Strona główna NEWS Płaca minimalna jest zbyt wysoka? „Firmy zaczynają po prostu znikać” [WYWIAD]

Płaca minimalna jest zbyt wysoka? „Firmy zaczynają po prostu znikać” [WYWIAD]

przez Katarzyna Mokrzycka
Restauracja, upadłość, przedsiębiorstwo. Fot. Shutterstock.com

Duży wzrost minimalnej pensji może być zabójczy dla małych firm, pewnego typu biznesu oraz niektórych obszarów kraju. Bardzo wysoka płaca minimalna uderza zwłaszcza w prowincję. Tam gdzie pracodawca nie może zapłacić więcej z racji na płytkość rynku lokalnego i niedokapitalizowanie regionalnej gospodarki, firmy zaczynają po prostu znikać – mówi dr Maciej Bukowski, szef think-tanku WISE Europa.

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Gdy rozmawialiśmy w dniu napaści Rosji na Ukrainę powiedział Pan, że musimy podnieść podatki i zmienić strukturę wydatków, żeby się przygotować na jeszcze gorsze czasy. Czy dziś uważa Pan, że się przygotowaliśmy, czy jednak nie i spodziewa się pan załamania w polskiej gospodarce?

Dr Maciej Bukowski: Nie spodziewam się załamania, jako takiego, ale mamy w tym roku recesję, gospodarka nie rośnie mimo tych dużych pakietów finansowych, które włożono w rynek.

Podatki wzrosły, chociaż nie poprzez działania bezpośrednie takie jak podnoszenie stawek podatkowych. Wysoka inflacja jest rodzajem podatku nałożonego na obligatariuszy, na tych którzy kupili kiedyś obligacje skarbu państwa – oni na niej tracą kilkanaście procent rocznie, podczas gdy Skarb Państwa – w krótkim okresie – zyskuje. Inną grupą, która płaci ten „podatek” dorzucając się pośrednio do budżetu, są ci pracownicy sektora publicznego, którzy nie dostali podwyżek płac adekwatnych do wzrostu wynagrodzeń w innych częściach gospodarki oraz inflacji.

Podatek inflacyjny płacimy więc niejawnie i nie wszyscy w równym stopniu. Dzięki niemu rząd jest jednak w stanie bilansować finanse publiczne mimo znacznego wzrostu wydatków i realnego spadku dochodów. Co prawda zaciągamy duży, nowy dług np. na wydatki zbrojeniowe, ale jednocześnie przeszłe zadłużenie chwilowo spada w relacji do PKB. Zarazem wydatki na konsumpcję publiczną nie rosną tak szybko, jak nominalne PKB, bo w ich obrębie dochodzi do dużej realokacji: jedni dostają podwyżki a inni nie. To umożliwia rządowi znaczne podwyżki transferów, dla których chwilowo jest finansowanie. Zyskują przede wszystkim emeryci, górnicy, mundurowi, a tracą urzędnicy, nauczyciele, pracownicy szkolnictwa wyższego oraz oszczędzający. To oni finansują obecną ekspansję wydatkową w sytuacji słabej koniunktury gospodarczej.

Ten zbieg okoliczności i dyskrecjonalnych decyzji rządu utrzymuje na razie relację długu do PKB w ryzach, ale politycy, ustami prezesa Kaczyńskiego, zapowiedzieli już, że to sytuacja przejściowa bo zwiększone potrzeby pożyczkowe przełożą się na wzrost relacji między długiem publicznym a PKB. Powodem mają być bardzo wysokie zakupy dla wojska, ale tak naprawdę są nim bardzo szybko rosnące wydatki rządowe zarówno w obronności jak i w obszarze transferowym (dodatki emerytalne, indeksacja świadczeń społecznych, 800+). Jak ja to rozumiem – w najbliższych latach relacja długu do PKB wzrośnie o dobrych kilka procent PKB, może nawet o 10 pkt proc. No chyba, że po wyborach wzrosną – już tym razem jawne – podatki.

Uważa pan te wydatki za niepotrzebne, nadmierne?

Ja się nie dziwię wydatkom militarnym. Nie znam się na ich przedmiocie, ale uważam, że skoro mają być ponoszone długookresowo, to powinny być inaczej finansowane. Złota zasada finansów publicznych mówi, że z długu należy finansować wydatki podnoszące zdolności produkcyjne gospodarki, np. budowę infrastruktury albo badania i rozwój.

Natomiast rzeczy, które mają charakter konsumpcyjny – a tak się klasyfikuje zarówno transfery społeczne, jak wydatki zbrojeniowe – powinno się finansować z podatków. Czołgi, samoloty i wyrzutnie rakietowe  które kupujemy tysiącami nie podniosą zdolności produkcyjnych polskiej gospodarki, wręcz przeciwnie, raczej ją zmniejszą jeśli na serio weźmiemy zapowiedzi rozbudowy osobowej polskiego wojska. Przy tak słabej kondycji demograficznej każdy, kto idzie do wojska będzie realnym ubytkiem w gospodarce.

Na ile zatem mamy szansę we w miarę przewidywalnym czasie nadal iść z trendem zwiększania produktywności, by w ten sposób zwiększać też przychody budżetu?

Trudno powiedzieć. Polska miała bardzo dobre ostatnie 15 lat. Z jednej strony produktywność pracy rosła w tym samym trendzie co przez całe 30 lat od czasu reform Balcerowicza. Z drugiej strony systematycznie poprawiała się sytuacja na rynku pracy, czyli spadało bezrobocie przy jednoczesnym wzroście aktywności zawodowej i nasileniu imigracji zarobkowej. Łącznie przełożyło się to na bardzo duże zwiększenie liczby osób pracujących i zwiększenie bazy podatkowej. Razem z ciągle istotnym finansowaniem inwestycji – tak publicznych jak prywatnych – ze środków UE, pozwalało to rządzącym na finansowanie coraz bardziej rozbudowanych świadczeń społecznych (przede wszystkim emerytalnych i rodzinnych) bez konieczności podnoszenia podatków, zwłaszcza, że jednocześnie kolejne rządy nie zwiększały wydatków na bieżące działanie sektora publicznego, w takim samym stopniu, jak rosła baza podatkowa i PKB.

Mówi pan w czasie przeszłym. Jest pan pewien, że tamten czas się kończy?

Tak, bo zmieniają się warunki. Renty demograficznej już nie będziemy mieli. Coraz trudniej jest podnosić wskaźniki zatrudnienia w sytuacji kurczącej się populacji. Pewne rezerwy istnieją przede wszystkim w obszarze zatrudnienia kobiet po 60 roku życia, a więc tych, które korzystają z najniższego w UE wieku emerytalnego. Z racji demograficznych te rezerwy będą jednak coraz mniejsze. Rezerwą dla gospodarki może być także imigracja.

Dwa obszary, od których zależy rozwój gospodarki, czyli przedłużenie wieku emerytalnego i migracja są w Polsce traktowane jak śmierdzące jajko. Ida wybory, tematy zastępcze nie schodzą z mediów, a w poważnych sprawach żadna partia nie ma odwagi powiedzieć tego, co należy. Czy bez ruszenia tych obszarów jesteśmy w stanie utrzymać tempo rozwoju?

Nie. Nasz system emerytalny będziemy w stanie utrzymać bez zmian – a przecież politycy chcą jeszcze go rozbudować, wprowadzając np. emerytury stażowe – tylko pod warunkiem bardzo intensywnej imigracji, ale to temat tabu w debacie publicznej.

Bez nowych podatników, którzy zastąpią odchodzących coraz liczniej na emeryturę nie da się finansować satysfakcjonujących ludzi świadczeń przez tak długi okres, jaki politycy obiecują. Bez imigracji coraz bardziej niekorzystnie zmieniać się będą bowiem proporcje między pracującymi a pobierającymi świadczenia. W tej chwili mamy prawie 10 milionów emerytów, ale osób powyżej 65 roku życia, jest tylko 7 milionów, czyli mamy 3 miliony emerytów młodszych, którzy mogliby z powodzeniem pracować, nie pobierając świadczeń. Zamiast tego ich emerytury pochłaniają 30-40 proc. wszystkich wydatków emerytalnych.

Razem z mającym charakter pomocy społecznej systemem emerytalnym rolników mamy wielkie wydatki, które ktoś musi ponosić albo wyższymi podatkami, albo niższymi własnymi świadczeniami, albo rosnącym długiem.

Ludzie nie zdają sobie sprawy, że gdyby zrównać dla wszystkich wiek emerytalny na poziomie 65 roku życia, to średnia emerytura w Polsce mogłaby przekraczać 4 tys. złotych.

Trudno sobie wyobrazić, że nagle rząd stworzy politykę migracyjną skoro nie zrobił tego przez 8 lat i kreuje wokół migracji raczej mało pozytywny klimat.

Migranci uzupełniają nasz rynek pracy od mniej więcej 8 lat. Od 2015 roku mamy w Polsce intensywną migrację, rzędu do 150-200 tys. osób rocznie. Brak polityki imigracyjnej powoduje jednak, że jest to migracja w modelu gastarbeiterów: krótki pobyt, intensywna praca przez kilka miesięcy – głównie mężczyzn – powrót do siebie i ponowny powrót.

Polska potrzebuje zmiany migracji na model osiedleńczy. ZUS już dziś nie jest w stanie funkcjonować bez miliona imigranckich podatników, a za dekadę będzie potrzebował co najmniej dwóch milionów. Bez realnych reform likwidujących przywileje emerytalne, może nas uratować tylko bardzo duża imigracja, sięgająca nawet 300 tys. osób rocznie.

Osiedleńcza migracja wymaga zaś planu integracji. Ludzie którzy przyjeżdżają, muszą mieć opcję stałego pobytu i jasnych szans dla swoich dzieci. A w interesie państwa polskiego i samych Polaków jest to, żeby ich dzieci były już zakorzenionymi Polakami. To się już dziś częściowo dzieje, w dużych miastach jest coraz więcej imigranckich dzieci i to nie tylko Ukraińców, ale wszystko jest puszczone „na żywioł”. Ludzie siedzą na walizkach i mogą tak żyć i 30 lat nie integrując się, nie ucząc do końca języka itd., bo nigdy nie wiedzą, czy nie zostaną wyproszeni.

To zaś nie przyciąga tych „najlepszych” imigrantów, wykształconych, wykwalifikowanych, o których na świecie jest dziś duża konkurencja – bo tylko Afryka się nie starzeje. Żeby oni wybierali Polskę trzeba mieć plan i realne działania. Dziś imigranci to 8-10 proc. populacji w wieku roboczym, a trzeba liczyć, że za dwadzieścia lat będzie to 20-30 proc., łącznie z dziećmi, potomkami imigrantów.

Jak Pan ocenia ostatnią decyzję RPP o znaczącym obniżeniu stóp procentowych? Inflacja wysoka, złoty osłabł. To przejściowe, czy zostanie z nami na długo?

To przedwczesna decyzja. Dla mnie błąd, przykład nie do końca poważnego traktowania obywateli i biznesu. Polityka pieniężna powinna być przewidywalna, a NBP wciąż zaskakuje, wykonując gwałtowne ruchy, nie daje czasu rynkowi na przygotowanie się. Najpierw mieliśmy znacznie spóźnioną reakcję na wzrost inflacji i bardzo szybkie podnoszenie stóp procentowych. Teraz mamy gwałtowne wycofywanie się z tamtych decyzji. Mam nadzieję, że to jednorazowy ruch i przez najbliższe półrocze nie będzie kolejnych obniżek.

Władze monetarne zachowały się tak, jakby nie rozumiały, że to nie przez wysokie stopy procentowe mamy słabą konsumpcję. Ludzie widzą wysokie ceny, czują, że nie można ufać sternikom pieniądza bo ich oszczędności topnieją więc boją się wydawać pieniądze. Gdyby ceny się ustabilizowały a jeszcze lepiej spadły, ożywienie konsumpcyjne, a za nim koniunktura, przyszło by bardzo szybko. Dlatego zduszenie inflacji powinno być priorytetem władz monetarnych, a nie przedwczesne działania luzujące w obawie przed dekoniunkturą.

Może chodziło o wsparcie inwestycji?

Inwestycje sobie radzą, widać w Polsce ich bardzo szybki wzrost, bo firmy mają duże zyski a do tego udział kredytu w finansowaniu wydatków inwestycyjnych jest w naszym kraju wyjątkowo niski. Nie potrzeba stymulować inwestycji poprzez niższe stopy procentowe.

Pan ma na myśli również inwestycje prywatne, czy głównie jednak publiczne?

Jeszcze nie wiemy, co stoi za silnymi inwestycjami. Widzimy jednak z pewnością, że stopa inwestycji bardzo w ostatnim czasie wzrosła, odwracając trend z ostatniej dekady, kiedy inwestycje w relacji do PKB spadały, przede wszystkim za sprawą mniejszych firm i gospodarstw domowych, które swoje wydatki bardzo redukowały. W tym samum czasie firmy średnie i duże inwestowały tyle co zwykle. Zakładam, że dziś ta grupa przedsiębiorstw, inwestuje nawet więcej, dzięki dużym zyskom jakie osiągnęła w ostatnich latach, nie musząc się jednocześnie uciekać do kredytów.

Czy jednocześnie mamy także powrót inwestycji ze strony mniejszych firm i gospodarstw domowych tego nie wiemy, ale oczywiście jest to możliwe, bo w ten sposób uciekałyby one przed inflacją.

Czy to się nie kłóci z bardzo pesymistycznymi wynikami wskaźnika PMI, który spadł kolejny miesiąc z rzędu?

PMI obrazuje tylko sytuację w przemyśle, a ja mówię o całej gospodarce. Gros gospodarki, to jest sektor usługowy. Różne firmy z różnych branż mogą inwestować. Ich wydatki mogą dotyczyć np. efektywności energetycznej czy cyfryzacji.

Wzrost stopy inwestycji to dobry sygnał, że tworzą się nowe możliwości produkcyjne gospodarki i nie grozi nam chyba na razie to, co się często zdarza po dużych szokach, jakich doświadczaliśmy w ostatnich latach, czyli długoletni proces przestawiania się gospodarki na nowe tory, owocujący wieloletnią stagnacją.

Stagnacja w Wielkiej Brytanii po wielkiej recesji z roku 2008 trwa do tej pory. We Włoszech szok globalizacji zaowocował zatrzymaniem wzrostu na prawie trzy dekady. Hiszpania i Grecja zdają się wychodzić z kryzysu strefy euro dopiero teraz, po kilkunastu latach od jego wybuchu. Tego typu kryzysy mają bowiem charakter strukturalny, a więc dotykają całych sektorów, wywołując konieczność realokacji zasobów do nowych branż, co trwa bardzo wiele lat i często się wymaga dodatkowych reform pozwalających np. na spadek płac realnych.

My wciąż jeszcze nie mamy pewności czy w Polsce zestawienie covidu, wojny na Ukrainie i deglobalizacji w wyniku napięć na linii USA-Chiny nie będzie właśnie takim szokiem, który zakończył pewien model wzrostu w Polsce w ostatnim trzydziestoleciu. Moim zdaniem wciąż istnieje ryzyko, że tak właśnie jest, choć zarazem duży wzrost inwestycji oraz nadal relatywnie niskie płace pozwalają mieć nadzieję, że nasza konkurencyjność na razie nie spadła i w tej dekadzie wrócimy do dotychczasowego trendu wzrostowego.

Na razie mamy recesję, a gospodarka światowa jest w stagnacji.

Jesteśmy otoczeni bodźcami, które płyną z innych rynków. Na ile te kręgi na wodzie, będące skutkami problemów chociażby gospodarki Chin mogą uderzyć i w nas?

Widać po działaniach USA np. w sferze półprzewodników, że jest pewne wahanie czy dociskać Chiny bardziej, czy nie. Bo konsekwencje tego, czy gospodarka, która produkuje piątą część światowego PKB, będzie rosła czy znajdzie się w stagnacji dotkną bardzo wiele rynków. Ewentualną stagnację Chin odczują w pierwszym rzędzie kraje surowcowe jak Australia, Chile, Indonezja, ale także kraje produkujące dobra inwestycyjne na rynek chińskie, w tym Europa poprzez gospodarkę niemiecką. A to już nas dotyczy bezpośrednio.

Jeżeli jednak jednocześnie pojawi się ktoś inny, kto uzupełni lukę po chinach, np. Indie, to nawet duży kryzys w Państwie Środka może okazać się paradoksalnie korzystny dla innych państw. Spadną bowiem ceny surowców i energii, pobudzając wzrost w Azji Południowej i OECD, a producenci maszyn znajdą nowych nabywców.

Jak będzie, tego nie wiemy. Na razie wszystkie kraje uprzemysłowione są w stagnacji, nie mając najlepszych widoków na wzrost zwłaszcza, że trendy demograficzne skutkują także gorszą bazą do utrzymywania konsumpcji. To będzie także oddziaływało na nas.

Sam sądzę, że mimo wymienionych obszarów ryzyka jeszcze przez około dekadę powinniśmy być w Polsce względnie bezpieczni, jeśli chodzi o podtrzymanie trendu konwergencji pod warunkiem zmian, o których już mówiłem.

W czasie pandemii rządy wpompowały miliardy w swoje firmy, za co zapłaciliśmy wysoką inflacją. Wiele się mówiło o skróceniu łańcuchów dostaw, popularne stały się idee relokacji produkcji bliżej domu. Wojna w Ukrainie w Polsce wywołała aferę o handel zbożem. Czy takie współczesne formy interwencjonizmu, a czasem wręcz protekcjonizmu państwa są dziś ścieżką do zachowania konkurencyjności i podtrzymania rozwoju? Przestały być groźne dla wolnego rynku?

Gdyby demontaż gospodarki globalnej, np. odcięcie od produkcji z Chin, miały się odbyć gwałtownie to z pewnością byłby to duży szok wywołujący kryzys wszędzie, nie tylko w Chinach, ale i w Europie, w tym u nas. Natomiast stopniowa regionalizacja jest możliwa.

Z tym, że decoupling zajmuje na tyle dużo czasu, że nie musi mieć charakteru stricte protekcjonistycznego. Świat może się bowiem podzielić na bloki handlujące przede wszystkim w swoich granicach, ale także podtrzymujące wzajemne relacje – mniej intensywne niż w okresie globalizacji, ale nadal znaczące.

Ten proces się już nie rozpoczął? I Unia, i USA wydały wiele decyzji, które świadczą o takich planach.

Trudno ocenić, czy to się naprawdę dzieje. Przy tak dużej zmianie struktury gospodarczej budowanej przez kilka dekad proces zaprojektowania i wyegzekwowania nowej strategii na poziomie firm zajmuje lata. Rozmontowanie tej skomplikowanej sieci powiązań biznesowych, a czasem i politycznych, i relokacja na nowe rynki niesie za sobą duże ryzyko, co samo w sobie spowalnia decyzje inwestycyjne.

W ostatnim czasie widzimy decyzje dużych firm, takich jak Apple, o zaniechaniu nowych projektów w Chinach i budowie fabryk w innych krajach, ale w skali makro to nie jest jeszcze znaczący proces. Europa boi się bardzo chińskich samochodów, ale zarazem unijne koncerny automoto nie są gotowe, żeby się szybko odciąć od chińskiego rynku – zbyt silne są powiązania łańcuchów wartości, za wiele tam zainwestowano. Jeśli mamy się – jako Zachód – uniezależnić od Chin, to albo znajdziemy innych dostawców, albo sami zaczniemy produkować to co zamawialiśmy w państwie środka. To nie jest proste.

Idą wybory. Kolejny raz zdominowane przez te same nazwiska co zawsze. Czy w sensie gospodarczym nie obciąża nas polityka ludzi z pokolenia opozycji, którzy doświadczenia gromadzili w zupełnie innej rzeczywistości gospodarczej?

Zapewne tak, jesteśmy obciążeni pokoleniem opozycyjnym, które prowadzi politykę w kategoriach walki, w atmosferze wzajemnej podejrzliwości. Z drugiej strony nie jesteśmy przecież jedynym krajem, gdzie politycy są zaawansowani wiekiem.

Sam młody wiek nie jest zarazem gwarancją dobrych działań. Młody kanclerz Austrii nie spisał się najlepiej. Badania dotyczące start-upów też mówią, że najlepsze z nich, te o największej przeżywalności i najszybszym wzroście, zakładają 40-, 50-latkowie, a przecież start-up jest zwykle kojarzony z młodym pokoleniem.

Jednym z dyskutowanych szeroko tematów wyborczych stała się kwestia dostępności mieszkań. Żaden z rządowych programów ich budowy nie przyniósł pożądanych rezultatów. Ceny mieszkań rosną skokowo, młodzi ludzie skarżą się, że nie stać ich na kredyt. Pan napisał w mediach społecznościowych, że mieszkalnictwo w Polsce ma się najlepiej w historii. Chodzi panu o liczbę budowanych mieszkań czy ich dostępność dla statystycznego obywatela?

Jedno i drugie. W Polsce w ciągu ostatnich kilkunastu lat zbudowano 3 miliony mieszkań. Zarazem populacja w naszym kraju nie zmieniła się – bowiem emigracja z Polski do UE i imigracja spoza jej granic do Polski mniej więcej się zbilansowały. Na jedno mieszkanie przypada więc dziś mniej osób niż 10 – 20 lat temu. To jest m.in. efekt starzenia się i tego, że seniorzy mieszkają w pojedynkę. Ale także tego, że młodsi mają mniejsze rodziny niż kiedyś. Zarazem wyzwaniem jest to, że część domów stoi tam, gdzie ludzie już nie chcą mieszkać, a tam gdzie chcieliby – nadal jest ich za mało, co widać w niezaspokojonym popycie na nowe lokale w dużych aglomeracjach.

Jeżdżąc po Polsce widać jednak, jak bardzo rynek pobudziło poluzowanie wymagań budowlanych, np. program „dom bez pozwolenia do 70 m.kw.”. Wszędzie budują się niewielkie domki.

Oczywiście, istnieje grupa, której nie stać na mieszkanie, ale ona zawsze istniała. W czasach Gierka czy Jaruzelskiego też. Co prawda za socjalizmu mieszkania się dostawało za relatywnie niewielki wkład do spółdzielni, ale dostawali je tylko nieliczni w porównaniu do tych wszystkich, którzy chcieli i mogliby je kupić, bo było ich na to stać, ale nie było mieszkań. Średni czas oczekiwania na mieszkanie w najlepszym okresie PRL przekraczał 13 lat, ale kilkadziesiąt procent członków spółdzielni czekało na mieszkanie znacznie dłużej, nawet 20 lat i więcej. Do tego mieszkania te były znacznie mniejsze niż dziś.

Uważa pan zatem, że kwestia dostępu do mieszkań nie jest problemem?

Myślę, że to nie jest tak duży problem, jak to często jest prezentowane publicznie. Zarazem może być to problem bardziej odczuwalny w niektórych kręgach społecznych. Inteligencja, która pracuje często w sektorze publicznym, w urzędzie, w kulturze, w edukacji, biednieje w porównaniu do grup pracujących w sektorze komercyjnym. Ludzi z usług publicznych stać więc na mniej zwłaszcza relatywnie do równie wykształconych rówieśników, którzy po prostu idą do banku i biorą kredyt.

Mieszkanie nie należy do podstawowych praw człowieka, jak argumentuje lewica?

Grupa ludzi, których nie stać żeby w tym rynku uczestniczyć jest trudna do oszacowania. Niemniej jednak samorządy np. miejskie próbują zapewnić jej dostęp do lokali poprzez budownictwo socjalne. Warszawa wydaje 4% swojego budżetu na ten cel. Czy to działa dobrze, czy źle nie wiem, bo nie ma na ten temat dobrych badań. Bez wątpienia ograniczeniem dla budownictwa socjalnego jest podaż gruntów w rękach samorządów, czy Skarbu Państwa. Po prostu nie ma gdzie budować lokali, jakich chciałaby lewica. Potencjalną rezerwą byłaby likwidacja ogródków działkowych zajmujących w miastach bardzo duże obszary i ich zamiana w części na parki, w części na prywatne tereny inwestycyjne, a w części właśnie na budownictwo socjalne.

Z badań wynika, że coraz więcej młodych Polaków mieszka dłużej z rodzicami. Nie wyprowadzają się, bo nie mają dokąd.

Na takie badania trzeba uważać. Według statystyk ja też mogę być uznany za osobę wciąż mieszkającą z rodzicami, bo chociaż wyprowadziłem się ćwierć wieku temu to tam jestem zameldowany.

Ale kilka elementów rynku oczywiście wymaga poprawy. To czego nam potrzeba to liberalizacja najmu – żeby ludzie się nie bali wynajmować mieszkań musza mieć możliwość łatwego rozwiązania umowy i wyprowadzenia lokatorów. U nas ktoś kto nie płaci może latami mieszkać i przeciągać eksmisję.

Wbrew obiegowej opinii brakuje też funduszy inwestycyjnych, które budują instytucjonalnie, pod najem. Nie trzeba mieć wtedy wkładu na całe mieszkanie by inwestować w rynek nieruchomości. Gdy np. ktoś ma jakieś oszczędności, ale nie na całe mieszkanie, tylko np. na jedną trzecią, to może kupić udziały w takim funduszu, z którego będzie otrzymywać później dywidendę.

Czy wynagrodzenia minimalne w Polsce powinny jeszcze rosnąć? Choćby w kontekście możliwości wzięcia kredytu.

One już w tej chwili są za wysokie. Trochę przesadziliśmy z ich podnoszeniem, skoro przekroczona została granica 50% średniej krajowej płacy.

Z jednej strony te podwyżki to oczywiście sensowny ruch dla tych, którzy chcieliby widzieć więcej równości płac. Powoduje on bowiem, że wynagrodzenia zbliżają się do siebie – pracodawca, który musi dać podwyżkę gorzej zarabiającym już nie da jej tym, którzy już zarabiają lepiej.

Ale z drugiej strony duży wzrost minimalnego wynagrodzenia może być zabójczy dla małych firm, pewnego typu biznesu oraz niektórych obszarów kraju. Bardzo wysoka płaca minimalna uderza zwłaszcza w prowincję.

Tam gdzie pracodawca nie może zapłacić więcej z racji na płytkość rynku lokalnego i niedokapitalizowanie regionalnej gospodarki, firmy zaczynają po prostu znikać. Żeby zatrudnić pracownika w małym mieście trzeba bowiem mu tyle zapłacić, że przy małym obrocie to się nie opłaci. Piekarnię, kawiarnię czy mały sklep w kilkunastotysięcznym mieście trzeba więc albo zamknąć albo zacząć płacić ludziom na czarno.

Widzi pan to w statystykach?

Statystyki GUS to pokazują. Oczywiście, to złożenie wielu elementów na raz, nie tylko płacy minimalnej, ale i np. demografii czy konkurencji ze strony większych firm. Jest za wcześnie, żeby metodami ekonomicznymi wyekstrahować, który z nich jest dominujący.

Wszystkim wątpiącym polecam zwiedzanie niewielkich miasteczek, w których firmy zamykają się masowo. To widać po prostu na rynkach, gdzie jest coraz więcej pustych lokali. Są takie obszary w Polsce, które w najbliższych dwudziestu latach po prostu zanikną w sensie ekonomicznym, wyższa płaca minimalna ten proces po prostu przyspieszy. Może o to chodzi rządowi?

Polecamy także:

 

Powiązane artykuły