Strona główna NEWS Unia Europejska potrzebuje nowego otwarcia. „Brak jej wizji rozwoju gospodarczego i politycznego lidera” [WYWIAD]

Unia Europejska potrzebuje nowego otwarcia. „Brak jej wizji rozwoju gospodarczego i politycznego lidera” [WYWIAD]

przez Katarzyna Mokrzycka
(UE, fot. shutterstock)

Jeżeli Unia ma się rozszerzać, to najpierw musi się zreformować. Obecnie nie jest gotowa na większe rozszerzenie. Za rozszerzeniem przemawia zaś potrzeba budowania stabilności i bezpieczeństwa – mówi dr Marcin Kleinowski z Katedry Europeistyki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Czy Unia Europejska utknęła w martwym punkcie? Ekonomiści w Europie biją na alarm, że rośnie przepaść technologiczna między UE a USA. Brakuje nam pomysłu na nową Europę?

Dr Marcin Kleinowski, UMK: To niewątpliwie jest problem, te różnice między gospodarką Unii a USA widać już gołym okiem. I to są błędy wielu lat, nie ostatniego roku czy trzech, co silnie pokazuje choćby stan gospodarki niemieckiej, którą możemy potraktować jak papierek lakmusowy. Zawsze była nakierowana na przemysł i uważana za innowacyjną. To gdzie jest obecnie niemiecka elektronika użytkowa? Gdzie się podziały te marki, które jeszcze w latach 90. były bardzo znanymi produktami? Z tych znanych pozostał głównie przemysł samochodowy, który nie wytrzymuje konkurencji z przemysłem chińskim. Niemcy liczyły, że będą liderem w obszarze zielonych technologii. Problem w tym, że państwom UE trudno konkurować z Chinami cenowo, a coraz częściej również jakościowo w zakresie fotowoltaiki, siłowni wiatrowych, czy baterii elektrycznych.

Mimo, że, jak przeczytałam ostatnio, najwięcej wśród europejskich firm inwestujących w badania i rozwój wydaje właśnie przemysł samochodowy.

W dodatku, dla niektórych firm to rynek chiński generuje gros przychodów. Niemiecki Volkswagen 50 proc. swojej sprzedaży uzyskuje w Chinach. Gdy kanclerz Scholtz jechał do Chin zabrał ze sobą całą wierchuszkę z wielkich koncernów, na czele z szefami BMW, Mercedesa i Volkswagena. Volkswagen podpisał umowę dzięki której będzie mógł taniej produkować płyty podłogowe do aut, co ma obniżyć cenę samochodu nawet o 40 proc.

Widać więc, że nawet duże europejskie państwo nie ma pomysłu jak wyjść z tego klinczu współpracy, której się potrzebuje, bo daje zyski, a która jednocześnie dusi rodzimy przemysł.

Unia wysyła sprzeczne sygnały – jako wspólnota chce się uniezależniać od Chin, USA i innych dostawców, ale pojedyncze kraje działają na własną rękę. Czy Europa powinna utrzymywać dotychczasową politykę przemysłową, opartą w dużym stopniu na zewnętrznej produkcji, czy jednak, śladem USA, reaktywować przemysł na miejscu, odbudowywać wewnętrzne łańcuchy wartości, zachęcać firmy do powrotu z Chin?

Przy ogromnej już dziś skali zaangażowania przemysłu na zewnątrz, odbudowywanie tych łańcuchów czy przenoszenie produkcji do kraju będzie trudne. Nie sprzyja mu europejskie otoczenie gospodarcze: wysokie koszty pracy (w jakimś stopniu tylko rekompensowane większą efektywnością pracy), przy jednocześnie bardzo wysokich cenach energii. Ceny energii dla przemysłu wysoko chłonnego są w Stanach Zjednoczonych przynajmniej o połowę niższe niż w UE. To oznacza raczej proces deindustrializacji, czyli szukania nowych obszarów poza Unią, gdzie można produkować taniej. I przecież mamy już sporo przykładów firm, które się relokują z Europy do USA, gdzie otoczenie gospodarcze jest tam bardziej przyjazne i będzie sprzyjało ich konkurencyjności.

Problem konkurencyjność europejskiej gospodarki, zwłaszcza krajów w strefie euro, to jest zjawisko narastające co najmniej od dekady i co najmniej tak długo nikt się nim poważnie nie zajął.

Czy rozszerzanie Unii o nowe kraje może być jakimś częściowym rozwiązaniem problemu wysokich kosztów pracy – w krajach na dorobku pracownik jest znacznie tańszy, czego Polska dowodziła przez niemal 20 lat po wejściu do UE? W kolejce do UE stoi 8-9 państw – zależy czy liczyć Turcję, która zawiesiła negocjacje. Czy to byłyby atrakcyjne miejsca do lokowania produkcji na terenie Unii?

Tak, jak pani to sformułowała, to raczej mało prawdopodobne. Ukraina byłaby może ciekawą opcją, ale dopiero rozpoczęła negocjacje i prowadzi wojnę, więc rozpatrzmy inne opcje. Większość krajów, które chciałyby wejść do UE leży na Bałkanach Zachodnich. Nawet w państwie, które najbardziej pozytywnie wyróżnia się na tle regionu – czyli w małej Czarnogórze – otoczenie instytucjonalne i tak jest na poziomie daleko za Chorwacją.

Europa Środkowa i Wschodnia przyciągała właśnie tym, że mieliśmy stabilny, centralnie ulokowany obszar i w miarę dobrze wykształcone zasoby pracy, o wystarczającej efektywności. Bałkany Zachodnie z punktu widzenia Europy są peryferyjne. Nie możemy też patrzeć tylko przez pryzmat kosztów pracy, ważna jest też efektywność kapitału ludzkiego – co dany zasób pracy jest w stanie wytworzyć przy określonych kosztach. Jeśli kapitał ludzki jest tańszy, ale nieodpowiednio produktywny, to ekonomicznie się to nie opłaca. I dziś taką mamy sytuację na Bałkanach. Niestety, jakość kapitału ludzkiego jest dość słaba w porównaniu z Europą Środkowo-Wschodnią. I to blokuje rozwój tego regionu.

Bałkany powinny pójść tą drogą co Europa Środkowo-Wschodnia, ale troszeczkę jakby brakuje im tych zalet, które ma Europa Środkowo-Wschodnia.

Europa Środkowo-Wschodnia ma je teraz. Ale czy miała je szykując się do akcesji? Czy w czasie negocjacji unijnych nie byliśmy w podobnym miejscu, jak Bałkany dzisiaj?

Jeżeli chodzi o otoczenie instytucjonalne, położenie geograficzne czy kapitał ludzki, to relatywnie Europa Środkowo-Wschodnia z przełomu XX i XXI wieku znajdowała się w lepszej sytuacji niż Bałkany Zachodnie współcześnie.

W kolejce do UE mamy jeszcze Gruzję i Turcję. Turcja zawiesiła kilka lat temu negocjacje, ale i tam zmienia się sytuacja polityczna – partia prezydenta Erdogana przegrała wybory lokalne. Czy to może oznaczać powrót Turcji do negocjacji z Unią?

Gdybyśmy mieli wskazać jakiś kraj, gdzie mógłby się ewentualnie relokować europejski przemysł, to, abstrahując od uwarunkowań politycznych, Turcja niewątpliwie byłaby obszarem ciekawym. Pamiętajmy jednak, że Erdoğan rozpoczął już trzecią dekadę rządów. Widać początek pewnych zmian politycznych w Turcji, ale nie zajdą one raczej szybko.

Turcja leży na problematycznym obszarze, gzie jest wiele konfliktów i napięć i to będzie ciążyło na tureckiej polityce. Erdoğanowi nie zależy na akcesji. Bardzo często gra przeciwko interesom UE. Postawił na transakcjonizm z Unią ponieważ uznał, że to da mu lepszą pozycję negocjacyjną w sprawach, na których mu zależy. Dlatego chociażby zaangażował się w kryzys migracyjny tworząc na swoim terenie obozy dla uchodźców z Bliskiego Wschodu. Wykorzystał go do swoich celów.

Do wznowienia negocjacji daleka droga. Podobnie jest dziś w Gruzji – brakuje jednoznacznego kursu w stronę UE, politycznego konsensusu, a w ostatnich latach widać prorosyjskość. Do Gruzji przyjechało bardzo wielu Rosjan, gdy Rosja najechała Ukrainę. Gruzja jest też hubem do handlu równoległego z Rosją – podczas gdy w wyniku działań UE i USA w niektórych krajach Azji Centralnej współpraca z Rosją jest ograniczana, Rosja jest drugim największym partnerem handlowym Gruzji. Sprzedaż alkoholi, wód i innych napojów oraz owoców do Rosji rośnie.

Status kandydata obiecano Gruzji w grudniu zeszłego roku, ale wskazano, że rozmowy zostaną podjęte tylko, jeżeli spełni pewne warunki. No i już widać, że to raczej pozorowana współpraca. Rząd podjął działania w takich obszarach, które politycznie nie były kosztowne, ale tam gdzie powinien – wolne media, prawa człowieka itp. – nie zrobił nic, a wręcz zaczął działać na modłę rosyjską, jak w ustawie o zagranicznych agentach.

Dość pesymistycznie wygląda pana ocena krajów kandydujących do wejścia do Unii Europejskiej. Co zatem dzisiaj przemawia za dalszym rozszerzaniem Unii?

Za rozszerzeniem przemawia przede wszystkim potrzeba budowania stabilności i bezpieczeństwa. Najpierw budowania wokół siebie, a później razem, czyli dopuszczenia do wewnętrznego kręgu partnerów, którzy podzielają nasze wartości i postrzeganie świata i są nam przyjaźni. Nie generują stref chaosu i niestabilności.

Muszę włożyć kij w mrowisko, bo w Unii mamy Węgrów, którzy już dawno przestali grać do naszej bramki.

To prawda, ale to jest trochę inna kwestia.

Tak, ale powiedział pan: kwestie bezpieczeństwa i stabilności.

Bałkany Zachodnie zawsze były obszarem zapalnym, Węgry nie, gra Orbana to polityka. Jeżeli natomiast coś się będzie działo na Bałkanach, to będzie to przede wszystkim problem dla państw Unii Europejskiej.

Jaką więc dają nam – jako Unii – stabilność?

Proces negocjacji tych krajów wpływa nie tylko na stosunki między nimi a Unią Europejską, ale również pomiędzy nimi nawzajem, pomiędzy tymi niezbyt zgodnie żyjącymi krajami bałkańskim. Proces ich przyjmowania do Unii stabilizuje niektóre napięcia, buduje wspólne płaszczyzny. To nie jest łatwe, Rosja próbuje wykorzystywać Bałkany do własnych celów i przeciwko Zachodowi. W Serbii wciąż są silne podziały, mamy tam różne, także prorosyjskie frakcje. Macedonia Północna musiała pójść na daleko idąca ustępstwa, żeby sobie drogę do rozpoczęcia negocjacji wychodzić, co też wzbudziło zniechęcenie u wielu osób.

Trzeba więc mieć świadomość, że jeżeli Unia Europejska nie stworzy tym państwom, tym społeczeństwom, jakiejś ciekawej perspektywy to pojawią się inne opcje i przyjąć należy, że mogą być bardzo dla UE niekorzystne. To nie jest obszar, który rozwiąże problemy gospodarcze Europy, ale może jej dać spokojniejsze zaplecze.

Dlaczego procesy akcesyjne w tak niewielkich krajach tak długo trwają? Macedonia Północna negocjuje od 2005 roku, Czarnogóra od 2010, Serbia od 2012, Albania od 2014 roku.

Unia Europejska obawia się o kilka kwestii, zwłaszcza związanych z praworządnością, wymiarem sprawiedliwości, przestępczością, korupcją. Bruksela nauczyła się z poprzednich negocjacji, że zaczyna się od tych obszarów, od tych rozdziałów i zamyka się je na końcu żeby później nie dochodziło do jakichś regresji w tym zakresie.

Pod względem gospodarczym akcesja tych państw nie byłaby jakimś wielkim problemem. Poza Serbią liczebność tych krajów to 2-4 mln, a ich gospodarki – znów, Serbia jest pewnym wyjątkiem – głównie oparte są na rolnictwie i turystyce.

To mogą być jakieś zasoby rąk do pracy dla Europy Zachodniej, która jak wiadomo, cierpi na dwa problemy starzenie się i brak pracowników?

Na Bałkanach Zachodnich odsetek bezrobocia jest wysoki i mówimy zazwyczaj o liczbach dwucyfrowych, zwłaszcza wśród ludzi młodych czy kobiet. Generalnie – niska jest tam aktywność zawodowa. Migracja tych ludzi to jest jednak kij z dwoma końcami. Bałkany i tak już od długiego czasu cierpią na drenaż mózgów. Bardzo często zasilają gospodarki państw Unii Europejskiej, a to utrudnia im rozwój wewnętrzny rozwój tych państw. Słabość kapitału ludzkiego, o których mówiłem jest pogłębiana właśnie przez ten drenaż ludzi z jakimiś umiejętnościami.

Z drugiej strony, rosnąca migracja to może być problem dla niektórych społeczeństw zachodnich, zwłaszcza tam, gdzie już duża jest diaspora przybyszów z krajów postjugosłowiańskich.

Jak dziś na pomysł rozszerzania Unii Europejskiej reagują jej mieszkańcy? Czy rosnący populizm wpływa na ocenę zwykłych ludzi? A może jest odwrotnie – populizm rośnie z każdym kolejnym nowym państwem w UE?

Proces integracji zawsze był pożywką dla populizmu. No bo co oferuje populizm: pozornie łatwe rozwiązania złożonych problemów, albo podaje pozornie proste przyczyny. Dlatego zawsze proces akcesyjny różne siły polityczne będą wykorzystywały do tego, aby manipulować ludźmi i budować własny kapitał polityczny. Każda akcesja to emocje. Ludzie często mają różne obawy – o napływ siły roboczej, konkurencyjność, o bezpieczeństwo – i na tym grają przecież populiści.

To jest nieuniknione. Ale gorsze jest to, że tym razem będzie to zwiększone przez wewnętrzne problemy Unii. Przez długi czas Unia była postrzegana jako narzędzie, które jednak rozwiązuje problemy – dlatego była potrzebna. Chcieliśmy żeby to Unia, Bruksela rozwiązywała nasze problemy. Obecnie jednak legitymacja Unii bardzo osłabła. Coraz większa część społeczeństw europejskich w Unii Europejskiej widzi źródło problemów, a nie wsparcia. W efekcie bardzo często w różnego rodzaju referendach, głosowaniach, czy badaniach rynku widać jest brak poparcia dla działań Unii, czy brak poparcia dla osób, które stoją na jej czele.

Z czego wynika to, że ludzie widzą w Unii źródło problemów? Obiektywnie przecież korzyści ekonomiczne z funkcjonowania na wspólnym rynku są niepodważalne.

Ponieważ dostrzeżenie pewnych korzyści jest dziś bardziej złożone niż dawniej, a dostrzeżenie problemów o wiele prostsze. Historia z Brexitem dobrze to obrazuje. Na poziomie mikro Brytyjczyk – czy to przedsiębiorca, czy rolnik, czy po prostu jakiś pracownik – dostrzegał pewne problemy i utożsamiał je z Unią Europejską. Oczywiście, że było to bardziej złożone, a jak później pokazał Brexit, wyjście z UE wcale nie rozwiązało tych problemów – i stworzyło wiele nowych – ale populiści, nacjonaliści ugrali swoje.

Trzy największe, pana zdaniem, bolączki Unii Europejskiej to…?

Brak wizji rozwoju gospodarczego, realnej wizji. To jest największy problem. Kwestie demograficzne i problem migracji – brak tu jakiegokolwiek pomysłu, brak nawet jakiegoś głębszego konsensusu w tym zakresie. No i trzecia sprawa – brakuje motoru, czyli politycznego lidera, który jest w stanie pociągnąć za sobą innych.

Niemcy już nie spełniają tej funkcji?

Odsłoniła się słabość polityczna Niemiec, przy narastających problemach gospodarczych tego kraju. Podobnie jest z Francją. Do tego dochodzą problemy z ugrupowaniami eurofobicznymi w tych państwach. Ja dokonuję rozróżnienia między kimś, kto jest eurosceptykiem a eurofobem. Ten pierwszy ma wątpliwości, co do działania Unii, systemu, decyzji itp., ale jej nie przekreśla. Eurofob neguje zaś cały koncept. Nie tylko nie chce być częścią Unii, ale najchętniej by ją po prostu zaorał.

Ta grupa rośnie?

Na pewno rośnie liczba ugrupowań, które na tej fali niezadowolenia starają się zbić kapitał polityczny. Jeżeli chodzi o rozszerzanie Unii to we Francji, Holandii czy Austrii można usłyszeć głosy, że może to zbyt odważne decyzje, że może wystarczy stowarzyszenie, zbudowanie z kolejnymi państwami wspólnego rynku, że może kiedyś w bliżej nieokreślonej przyszłości, to tak, ale na razie to może lepiej nie.

Z drugiej strony odżywają pewne wspólne inicjatywy. Po raz pierwszy w historii jako wspólna delegacja do Waszyngtonu pojechali przedstawiciele krajów Trójkąta Weimarskiego, czyli Polski, Niemiec i Francji. Napaść Rosji na Ukrainę wymusiła większą solidarność w trosce o bezpieczeństwo, ale czy przy różnych interesach gospodarczych w Unii jest szansa na trwałą polityczną integrację? Ekonomiści doradzają większą integrację krajów Wspólnoty na polu gospodarczym.

Po wystąpieniu z UE Wielkiej Brytanii zmienił się koalicyjny krajobraz Europy. Brytyjczycy byli ważnym graczem, jeżeli chodzi o budowanie sieciowego kapitału, zwłaszcza z krajami północy Europy, czyli tymi bardziej liberalnymi, z bardziej konserwatywną polityką fiskalną.

Wojna na Ukrainie uświadomiła zagrożenia krajom skandynawskim, Bałtom, ale też dalej – krajom na zachodzie Europy. Większa chęć współpracy wynika po prostu z poczucia zagrożenia, w obszarze bezpieczeństwa interesy tych państw tak naprawdę w dużej mierze są zbieżne.

Polska starała się w kwestiach bezpieczeństwa – razem z Francją, która musiała dojrzeć do zmiany pozycji wobec Rosji, trochę w opozycji obecnej władzy do stanowiska Marin Le Pen – wypełnić lukę, która powstała po wystąpieniu Wielkiej Brytanii. Kiedy w Polsce pojawił się nowy rząd udało się zrewitalizować Trójkąt Weimarski, a w jego ramach współpraca, przynajmniej na razie, dotyczy głównie właśnie kwestii bezpieczeństwa i wsparcia Ukrainy. Udało się to w dużej mierze dzięki postawie Francji i to przy rozbieżności spraw niemiecko-francuskich.

Jednocześnie było widać, że Niemcy nie były w stanie udźwignąć roli lidera w tym zakresie. W prasie niemieckiej pojawiały się wręcz komentarze, że Polska jest potrzebna, żeby jakoś ten tandem niemiecko-francuski poskładać na nowo.

Czyli dopóki istnieje zagrożenie ze strony Rosji, to w obszarze politycznym będziemy współpracować. Natomiast niekoniecznie to się musi przekładać na gospodarkę?

Ale to jest bardzo charakterystyczne dla Unii, to nic nowego. Interesy państw są różne w różnych obszarach. Podejmowanie decyzji na poziomie UE często jest grą interesów, wtedy buduje się różne koalicje państw, przekonuje innych do jakiegoś stanowiska. To zawsze tak działało.

To prawda, to nic nowego. Ale czy to jest zdrowe? Czy tak właśnie powinno być? Mówił pan wcześniej o problemach Unii. Czy wyjście z nich nie wymaga zmiany modelu działania? Może obecny po prostu się wyeksploatował i nie przystaje do naszych czasów, jest nieefektywny przy tak dużej liczbie krajów we Wspólnocie?

To pytanie o wizję, czyli o to, w którą stronę chcemy zmierzać jako wspólnota państw. I tu zdecydowanie nie ma wspólnego pomysłu więc trudno o wspólnotę interesów.

Druga rzecz to kwestie instytucjonalne, co się łączy bardzo silnie z kwestią rozszerzenia UE. Jeżeli Unia ma się rozszerzać, to najpierw musi się zreformować. Obecnie nie jest gotowa na jakieś większe rozszerzenie. Oczywiście moglibyśmy przyjąć jedno czy dwa małe państwa i w obecnym systemie instytucjonalnym funkcjonować dalej. Ale gdy mówimy o przyjęciu czterech, pięciu państw zaczyna się robić problem z podejmowaniem decyzji. Teraz, gdy mamy problem bezpieczeństwa i należy skoordynować pewne działania, sprawne działanie jest szczególnie ważne, a wymóg jednomyślności to bardzo utrudnia.

Dlatego trzeba pomyśleć o nowym systemie i procesie podejmowania decyzji – jakie decyzje dalej mają być podejmowane jednomyślnie, jakie większością głosów. Czy może należy wprowadzić jakąś super większość zamiast jednomyślności w niektórych obszarach, np.: nikt nie może się sprzeciwić, ale powiedzmy, że 80% czy ¾ państw wystarczy do podjęcia decyzji w obszarze polityki bezpieczeństwa, polityki zagranicznej, czy też wprowadzania sankcji.

Niestety, jeśli chodzi o reformę instytucjonalną, to jak pokazują doświadczenia traktatu z Nicei, Traktatu Konstytucyjnego i Traktatu z Lizbony, negocjacje w tym obszarze mają potencjał do wykolejenia całego procesu zmiany.

Unia Europejska zawsze była politycznym karłem i zawsze problem koordynacji polityki stanowił jej słabość. To widać po różnego rodzaju konkluzjach i oświadczeniach z Rady Europejskiej, ostatnio np. na temat sytuacji w Izraelu. One są bardzo często nijakie, bo tak naprawdę trudno jest wypracować wspólne stanowisko.

Potrzebne są nowe rozwiązania, ale ich wypracowanie i wdrożenie zajmie zapewne kilka lat.

Polecamy także:

Powiązane artykuły

Subscribe
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Wyświetl wszystkie komentarze
0
Skomentuj artykułx