Wszystkie wielkie inwestycje dzieją się na wsiach, a to oznacza, że ci sami ludzie już przeżyli protesty antyłupkowe czy antywiatrakowe. W kolejce stoi elektrownia atomowa i ponownie farmy wiatrowe. A jeśli nie zmieni się model postępowania z ludźmi, którzy tam mieszkają, nie będzie żadnej z tych inwestycji – mówi 300Gospodarce mecenas Michał Tarka, ekspert w zakresie energetyki odnawialnej, partner w kancelarii prawnej SMM Legal.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Jest pan prawnikiem. Czy z pana punktu widzenia to właśnie kwestie prawne są największym problemem do pokonania, by móc udrożnić takie projekty, jak budowa wiatraków na lądzie albo pierwsza elektrownia jądrowa w Polsce?
Michał Tarka, prawnik, ekspert w zakresie energetyki odnawialnej, partner w kancelarii prawnej SMM Legal: Pewnie panią zaskoczę, ale nie. Oczywiście, już przy gazie łupkowym inwestorzy skarżyli się na bariery administracyjne i brak czytelnego programu wsparcia i niestabilne prawo. Natomiast jest dużo ważniejsza bariera, która i wówczas i teraz stanęła na przeszkodzie: to silny sprzeciw społeczny.
I rozwiązanie tego problemu jest priorytetem – nie tylko dla realizacji inwestycji w OZE, ale też na przykład budowy naziemnej infrastruktury PSE, czyli dużych sieci przesyłowych, co jest absolutnie niezbędne, by móc przyłączać nowe odnawialne źródła energii.
Niezbędna jest odpowiedzialna działalność w zakresie pozyskiwania akceptacji społecznej. Z tym, że nie na etapie realizacji inwestycji tylko dużo wcześniej, zanim się uzyska pozwolenie na budowę. Za każdym razem trzeba wychodzić od regulacji dotyczących analiz i programowania działań społeczno-środowiskowych. Niestety w Polsce te regulacje nie dają społecznościom lokalnym gwarancji udziału w procesie, nie zapewniają uzyskiwania odpowiedniego poziomu informacji i kluczowego poczucia bezpieczeństwa i utrzymania standardu życia. Krótko mówiąc, przepisy nieco marginalizują rolę i uczestnictwo społeczności lokalnych w podejmowaniu różnego rodzaju kluczowych decyzji związanych z lokalizacją i zakresem inwestycji, co się mści, bo w efekcie do tych inwestycji po prostu nie dochodzi.
Politycy przywykli do tego, że państwo narzuca pewne rozwiązania, koparka wjeżdża i budujemy, jak w PRLu. Dzisiaj się tak nie da?
Nie. Zmieniło się tło polityczne – ci lokalni przeciwnicy to jednocześnie wyborcy. Z drugiej strony zmieniły się regulacje europejskie, które kładą bardzo silny nacisk na maksymalnie wysoki poziom jakości postępowań inwestycyjnych, w szczególności właśnie na przekazywania informacji, wyjaśniania wątpliwości i konsultacji społecznych. Jak się dobrze zastanowić, to przecież „na koniec dnia” inwestorowi to ułatwia, a nie utrudnia działanie. Pod warunkiem, że poszczególne elementy całego procesu dzieją w odpowiednim momencie, po prostu wcześniej.
Czyli, gdy dyskusja zaczyna się przed wjazdem koparki i nikt nie blokuje budowy przypinając się do drzewa?
Właśnie. Należy dążyć do zawarcia umowy społecznej w wyniku dialogu społecznego ze wszystkimi zainteresowanymi.
Przekonanie ludzi do inwestycji to rola inwestora czy państwa?
Ustawodawstwo o informowaniu społeczności lokalnych w zakresie środowiskowym leży w kompetencji Ministerstwa Klimatu i Środowiska. Przewiduje ono też możliwość różnego typu konsultacji w różnych procesach inwestycyjnych. Należy natomiast zbudować do niej sferę wykonawczą.
Czyli jakiś zespół ludzi, którzy będą to robić?
Przede wszystkim, bo bez ludzi, którzy stworzą odpowiedni system zgodnie z najnowszymi uwarunkowaniami umożliwiającymi realizację inwestycji według najnowszych trendów, niczego się nie uda zbudować. Z mojej wiedzy wynika, iż np. w Departamencie OZE wciąż pracuje zaledwie kilka osób, czyli okazuje się, że od dawna nikt nie umie zbudować tej intelektualno-finansowej podstawy do realizacji dużych rzeczy w OZE.
W pierwszej kolejności jest to rola państwa, które zgadzając się na inwestycję ma pomóc inwestorowi w pozyskaniu akceptacji poprzez chociażby finansowanie różnych kampanii społecznych z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Im większa inwestycja, tym zaangażowanie powinno być bardziej państwowe niż prywatne. Historia z gazem łupkowym i z wiatrakami dobrze pokazuje błędy w całym procesie, co, jak wiemy, po społecznych protestach skończyło się zablokowaniem rozwoju obu tych sektorów w Polsce, ale także w wielu miejscach w Europie.
Są jednak kraje które takie negocjacje robią doskonale, można się od nich wiele nauczyć.
Kogo by pan postawił za najlepszy przykład?
Zależy, w którym obszarze. Francuzi na przykład są silni w kilku obszarach. Akurat mi dosyć bliski jest temat biopaliw drugiej generacji, a Francuzi budują kilkadziesiąt biogazowni rocznie. My w Polsce budujemy maksymalnie kilka, a gdy ktoś chce zbudować kolejną to odbija się właśnie od społecznego protestu.
Czyli, mówiąc krótko, należy po prostu wysłać ludzi w teren, żeby przekonywali innych ludzi co do tego, że to nie szkodzi, nie przeszkadza i kury nie przestaną nieść jajek?
To jest jeden z elementów prawidłowo przeprowadzonej kampanii przygotowawczej czyli formalne informowanie i edukowanie. Proszę zauważyć, że wszystkie wielkie inwestycje dzieją się na wsiach, a to oznacza, że ci sami ludzie już przeżyli protesty antyłupkowe, antywiatrakowe i przeciw budowie sieci przesyłowych PSE (w tym przypadku zmuszono ich specustawą, co jest bardzo złym rozwiązaniem, bo każde siłowe działanie powiększa tylko bariery i niechęć do kolejnych inwestycji). W kolejce już stoi elektrownia atomowa i kolejny raz farmy wiatrowe. Jeśli nie zmieni się model postępowania z ludźmi, którzy tam mieszkają, nie będzie żadnej z tych inwestycji, czyli bez akceptacji społeczności lokalnych nie będzie transformacji energetycznej.
Procedury konsultacyjne i umowy społeczne powstałe w lokalnym dialogu należy wprowadzić jako obligatoryjne. Uczestniczyłem w takim procesie. Jak to się robi: organizuje się spotkanie dotyczące realizacji danej inwestycji, zbiera się na to spotkanie sołtysów, liderów opinii, lokalnych decydentów – przeciwników, których należy przekonać. Początkowo zawsze są negatywne emocje. Takie lokalne komitety dialogu odbywały się co dwa tygodnie przez rok. Miesiąc po miesiącu protestujących było coraz mniej, aż wreszcie tym, którzy wciąż byli przeciwni ich sąsiedzi sami mówili: ludzie, dajcie już spokój, przecież wszystko już wiemy. A kluczem do sukcesu było właśnie to, że ci ludzie uznali, że już wszystko wiedzą. Gdy nie wiedzą – protestują.
Tego nie muszą robić koniecznie urzędnicy ministerstwa. Rolę państwa w edukowaniu i przekonywaniu – za pieniądze państwa – mogą przejąć organizacje pozarządowe, fundacje ekologiczne itp.
Czy przepisy – krajowe lub unijne – nie ograniczają realizacji dużych inwestycji, które mogą wpływać na otoczenie, na środowisko?
Prawo europejskie w jakimś sensie może zablokować niektóre inwestycje w szczególnej sytuacji, ale przepisy regulujące projekty tego typu leżą w kompetencji krajowej. Nasze prawo środowiskowe może postawić po prostu inwestorom wyższe wymogi jakościowe rozumiane jako trochę bardziej skomplikowane procesy – i długotrwałe i kosztowne, ale w konkretnym celu. Tym celem jest pozyskanie akceptu społecznego. Inaczej będzie jak z wiatrakami – ludzie się zbuntowali, a politycy dostosowali prawo do odczuć wyborców i zablokowali możliwość budowania farm wiatrowych na lądzie.
A komu ma służyć w takim razie prawo, które ma ograniczyć możliwość rozwoju prosumenckiej fotowoltaiki? Ludzie zainwestowali, państwo dopłaciło, system zadziałał, obywatel był zadowolony, bo miał tańszy i zielony prąd, a teraz się to blokuje – dlaczego?
„Na wniosek” lobby energetyki zawodowej, która się kompletnie nie przygotowała do rozbudowy setek tysięcy źródeł energii. Dla lokalnych Operatorów Systemu Dystrybucyjnego, a co za tym idzie dla PSE, to problem, bo nie są w stanie przyłączyć więcej źródeł, a dla konwencjonalnych elektrowni grup energetycznych to po prostu konkurencja – ciągle widzą nie szansę lecz zagrożenie. To jest mocno zakorzenione przeświadczenie w głowach starszych energetyków, którzy koniecznie chcą zachować status quo, boją się zmiany.
Co nie zmienia faktu, że państwo podcina sobie gałąź na której siedzi. Mogłoby zyskać politycznie – w kraju i na arenie europejskiej – i finansowo, ale straci.
To prawda. Niestety w czwartek posłowie przegłosowali zmiany w ustawie o OZE, które po 1 kwietnia 2022 roku de facto odbierają szanse prosumentom na budowanie rozproszonej energetyki obywatelskiej na dogodnych zasadach. Ciekawe w tym głosowaniu było to, że nie przyszło 31 posłów, w tym 9 posłów KO. Ustawa została przegłosowana większością 17 głosów PiS.
Ile mamy w tej chwili w Polsce na ścieżce legislacyjnej projektów ustaw i rozporządzeń dotyczących transformacji energetycznej?
Kilkadziesiąt regulacji prawnych, z czego kilkanaście to są zmiany ustaw i kilkadziesiąt potrzebnych nowelizowanych i nowych rozporządzeń.
Istotnych?
One tworzą system. Bez kompleksowych regulacji nic się nie wydarzy, ten duży obrazek nie zmieni się. Polska wciąż nie implementowała unijnej dyrektywy RED 2 o odnawialnych źródłach energii, która wprowadza kilka naprawdę ważnych elementów, jak choćby społeczności energetyczne, dalsze regulacje dla energetyki OZE w rozproszeniu, biometan. Termin minął w czerwcu tego roku. A przecież już idzie zestaw kolejnych 13 inicjatyw prawnych KE w pakiecie Fit for 55.
Rozproszone modele wytwarzania energii wchodzą w konflikt z interesem dużych spółek energetycznych i te wszystkie zapóźnienia mają czytelny powód.
Pomijając konkurencję ze strony prosumentów – czy polskie grupy energetyczne nie dostrzegają zmian, jakie się dzieją na świecie, także w Europie, zachodzących w koncernach paliwowych, które stopniowo stają się właśnie koncernami energetycznymi wytwarzającymi prąd z OZE?
Nie chcą dostrzegać, ale już Orlen wyróżnia się bardzo pozytywnie – stara się wdrożyć pewne koncepcje, nawet wyprzedzając przepisy, to znaczy przygotowując się już do ich zmiany. W wielu aspektach ludzie tam mają naprawdę zaawansowany myślenie, nie lekceważą zmian zachodzących na innych rynkach. Ten nasz koncern paliwowy mógłby zostać koncernem energetycznym z prawdziwego zdarzenia, bo tworzą go ludzie spoza starej energetyki węglowej. Szczerze kibicuję projektowi prezesa Obajtka.
O jakie konkretne zmiany w tym przypadku chodzi?
Ta niezaimplementowana dyrektywa RED 2, o której wspominałem, narzuca także wprowadzenie do obiegu konkretnej ilości biopaliw – np. biometan dla celów paliwowych. Po połączeniu Orlenu z Lotosem będziemy mieć jeden koncern, który żeby przetrwać i móc się dalej rozwijać i w kraju, i na rynku w Unii Europejskiej musi spełniać odpowiednie poziomy OZE. Już 2025 roku Orlen musi mieć ekwiwalent energii z OZE na poziomie 11 terawatogodzin gazu odnawialnego do produkcji biopaliw w rafinerii. W roku 2030 musi go mieć już co najmniej dwa razy więcej. Można go kupić z importu, ale to znów oznacza uzależnienie.
Można go przecież produkować w kraju, co się zresztą dzieje.
Można, ale żeby go wytwarzać w takich ilościach trzeba zbudować całą infrastrukturę, a przede wszystkim liczne, duże biogazownie – innego kierunku nie ma. Dla państwa to powinien być temat strategiczny – w końcu przecież chodzi o największego dostawcę kapitału do budżetu. Potencjał Polski w zakresie bioodpadów komunalnych i rolniczych jest ogromny – zajmujemy pod tym względem średnio trzecie miejsce w Europie (chodzi o odpady generujące emisje metanu do atmosfery). Możemy mieć bardzo silną pozycję w produkcji biokomponentów dla Europy, ale na razie nie ma odpowiednich działań prawnych. Jest dla mnie zagadką ich ciągłe przeciąganie i wstrzymywanie.
Wszystkie znaki, które wskazują ze biogaz i zielony wodór, będą głównymi elementami transformacji w odnawialne źródła energii w Europie. Zgodnie ze strategia Fit for 55, UE chce osiągnąć w sieciach przesyłowych poziom od 30 do 50 proc. gazu odnawialnego własnej produkcji. A Unia Europejska się dławi odpadami. Polska także, a one są doskonałym paliwem do produkcji biogazu. Dlatego też Bruksela traktuje odpady jako kluczowy element transformacji. To hasło przewodnie także całej strategii w zakresie gospodarki obiegu zamkniętego.
Podpisał pan ostatnio list intencyjny w sprawie rozwoju sektora biometanu?
To tylko intencja stron dla wspólnych działań na rzecz rozwoju obszaru OZE. Chcę wierzyć, że to nie jest tylko PR-owe zagranie po stronie rządu, które ma pokazać, że robimy, zmieniamy, wdrażamy, podczas gdy nic twardego się nie zadzieje. Potrzebne są konkretne narzędzia prawne, ich brakuje konkretnym inwestorom.
Na jakim etapie jest ustawa, która ma na nowo uruchomić inwestycje w wiatraki na lądzie? To prawda, że nowe przepisy są na ukończeniu?
Jest na takim etapie, jak 2 lata temu – wtedy powstał projekt ustawy w Ministerstwie Rozwoju i dotąd nie trafił na obrady rządu. Jeśli pani zapyta dlaczego, to odpowiedź jak wyżej: silna opozycja polityków partii rządzącej wynikająca z niechęci społecznej w konkretnych okręgach wyborczych. I tak wróciliśmy do punktu wyjścia, bo w tym czasie żadnych rozmów z przeciwnikami nie podjęto, umowy społecznej ze społecznościami lokalnymi w gminach protestujących nie zawarto.
Z dużym impetem wrócił temat energetyki jądrowej, zwłaszcza małych elektrowni, tzw. SMR-ów. Protestów społecznych należy się spodziewać, bo o skoro wiatraki wzbudzały takie emocje, to z całą pewnością wzbudzi je technologia, która powszechnie jest kojarzona z bronią masowego rażenia. Widzi pan jakieś zalążki nowego podejścia?
Nie ma tych działań. Nie ma żadnych przygotowanych materiałów, które mogą stanowić podstawy prawne do działań inwestorów. W sprawie atomu regulacje są mocno przestarzałe, nie nadają się do wykorzystania w nowoczesnym świecie i przez inwestorów prywatnych. W wodorze w ogóle zaś nie ma żadnych regulacji.
Generalnie, ci którzy chcą zbudować na tym biznes szukają w tej chwili sprzymierzeńców i to ma umożliwić pozyskanie finansowania. Będą jednak analizować tzw. ryzyka. Jak państwo nie zapewni minimalizacji tych ryzyk, to albo kapitał będzie bardzo drogi, albo będzie bardzo ograniczony.
Podsumowując – dotąd żadna istotna lądowa inwestycja infrastrukturalna w energetyce nowej generacji nie udała się. Może poza przesyłem energii, co zostało wymuszone specustawą.