Pandemia przyspieszyła windykacje długów. Zamiast zgłaszać dłużnika i czekać na zwrot, przedsiębiorcy szybciej idą do windykatora. Być może dlatego nie widać gwałtownego skoku zadłużenia firm w rejestrze dłużników – mówi Adam Łącki, prezes Krajowego Rejestru Długów.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Minęły dwa trudne miesiące izolacji społecznej i gospodarczej. Jak zamrożenie gospodarki odbija się na wzroście zadłużenia firm? Gwałtowny skok?
Adam Łącki, prezes Krajowego Rejestru Długów: W bazie danych KRD piku nie widać. W styczniu odnotowaliśmy spadek zadłużenia firm do 9,91 mld zł w stosunku do 10,07 mld zł z grudnia 2019 roku. Od lutego zaległości rosną, choć nie są to znaczne kwoty. Do końca kwietnia nie zarejestrowaliśmy większego przyrostu długów rok do roku. Zadłużenie przedsiębiorców na koniec marca sięgnęło 10,55 mld zł, a na koniec kwietnia 10,63 mld zł – przyrost jest więc niewielki. W przypadku konsumentów ich długi na koniec marca wynosiły 46,99 mld zł, a na koniec kwietnia 47,17 mld zł. To też niewielki wzrost.
Może zatem wzrosła liczba firm zalegających z płatnościami? Ilu nowych dłużników pojawiło się w rejestrze KRD w ostatnich tygodniach?
Na koniec 2019 roku w KRD notowanych było 2,77 mln dłużników – firm i osób prywatnych: 288,5 tys. przedsiębiorstw zadłużonych na 10 mld zł oraz prawie 2,5 mln konsumentów zalegających ze spłatą 45,68 mld zł. Łącznie to 55,75 mld zł długów. Na koniec kwietnia zadłużonych było zaś 293 tys. firm, a ich długi powiększyły się o 633 miliony złotych – do 10,63 mld, jak już wspomniałem. Długi konsumentów wzrosły do 47,17 mld zł – o 1,5 mld zł.
W ciągu dwóch miesięcy pandemii daje to wzrost poziomu długów o około 3 proc. w przypadku osób prywatnych i o 4,4 proc. dla firm, a to oznacza, że widzimy wzrost, ale możemy mówić o wzroście liniowym, a nie skokowym. Na razie nie wzrosła też znacząco liczba wierzycieli zgłaszających dłużników. Przyrosty miesięczne są na stałym poziomie.
Kiedy będzie można w pełni ocenić poziom długów i należności powstałych w związku z epidemią?
Nie wcześniej niż za dwa, raczej nawet trzy miesiące. To zależy m.in. od tego, jak długo potrwa odmrażanie gospodarki. Wzrost fali długów dopiero przed nami, w tej chwili zaczyna powoli przybywać dłużników.
Jak to możliwe, że po dwóch miesiącach tak drastycznych ograniczeń tej fali jeszcze nie widać? Wszystkie publiczne sygnały przedsiębiorców wskazywały nie tyle na pogorszenie ich kondycji, ile wręcz na gwałtowną zapaść. Ich wypowiedzi nie sugerują też, aby już zdążyła zadziałać tarcza antykryzysowa. Czy pierwsza panika szybko wygasła i firmy postanowiły nie zgłaszać swoich kontrahentów jako dłużników, dając im szansę na wydobycie się z dołka?
Przede wszystkim ze względu na przepisy nie jest możliwe, aby tak szybko wpisać kontrahenta za długi powstałe w marcu, tym bardziej w kwietniu. Na razie nie widać gwałtownej zapaści, podobnie jak nie ma masowego bezrobocia. Jeśli gospodarka pozostanie dłużej zamrożona, to może do tego dojść, ale na razie widać więcej lęku o niepewną przyszłość niż twardych danych, które to potwierdzają.
Gdy jednak przesuniemy wzrok na inny fragment rynku długu – windykację – to dostrzegamy, jak rosną działania windykacyjne. W Kaczmarski Inkasso, czyli w firmie z naszej grupy kapitałowej, obserwujemy wyraźny wzrost zleceń windykacyjnych, szczególnie tych, które są wymagalne od niedługiego czasu. Od początku roku jest to przyrost prawie 70-procentowy. Coraz więcej jest też zleceń na odzyskanie długów przeterminowanych o miesiąc czy dwa. To oznacza, że przedsiębiorcy znacznie szybciej dochodzą swoich należności, niż robili to jeszcze w styczniu. Wcześniej upominali się o zapłatę nawet dopiero po pół roku.
Czy wzrost windykacji dotyczy długów, które zostały wcześniej zgłoszone do KRD, czy też wierzyciele od razu proszą o interwencję windykatora, co by wyjaśniało brak skoku zgłaszanych nowych długów?
Możemy to odczytać w ten właśnie sposób. Wyraźnie widzimy, że przedsiębiorcy chcą krócej oczekiwać na swoje należności, a jeśli nie są spłacane – chcą ich szybciej dochodzić. Bo o ile wcześniej wierzyciele sektora małych i średnich przedsiębiorstw czekali cierpliwie miesiącami aż klient zapłacił, to teraz dochodzą należności zaraz po terminie płatności.
Do Krajowego Rejestru Długów można wpisać dług, który jest przeterminowany przynajmniej o 30 dni, a realnie, po przeprowadzeniu całej procedury, to jest po 45-50 dniach. Przedsiębiorcy, zamiast czekać, wolą go windykować od razu. Jeszcze w lutym zobowiązania przeterminowane do 30 dni stanowiły nieco ponad 10 proc. zleceń. W marcu było to już ponad 14,5 proc., a na koniec kwietnia prawie 18 proc. To duży wzrost. Widać też duży skok w wartości tych zleceń. W kwietniu ich wartość była wyższa o 52 proc. wobec stycznia.
Wzrosła też bardzo liczba zleceń składanych online, czyli szybko, prosto, bez kontaktu osobistego. Już na koniec marca, czyli po zaledwie dwóch tygodniach izolacji i zamknięcia gospodarki, w Kaczmarski Inkasso odnotowano wzrost o 21,4 proc. spraw zleconych przez platformę online. Średnia wartość zlecenia online w styczniu wynosiła 17,5 tys. zł, w marcu już 19,8 tys. zł, a w kwietniu 23,2 tys. zł. I jest to na pewno symptomatyczne dla całego rynku, zwłaszcza w grupie małych i średnich przedsiębiorstw.
Małe przedsiębiorstwa działają bardziej radykalne niż duże?
Nie, w dużych przedsiębiorstwach procedury windykacyjne były wdrożone już dawno i teraz bardzo się przydają. Mniejsze firmy ich często nie miały, a windykacją zajmowała się np. księgowa albo właściciel. Teraz sektor MŚP przechodzi przyspieszony kurs dbania o płynność finansową. Przedsiębiorcy zrozumieli, że to może zadecydować o ich przyszłości i to w bardzo krótkim terminie.
Sądzi Pan, że mimo programów pomocy publicznej wzrośnie wartość długów i liczba upadłości firm?
Na pewno jedno i drugie. Pomoc rządowa nie zrekompensuje wszystkich strat. W trudnych czasach dyscyplina płatnicza jest szczególnie ważna, a tymczasem wśród największych zagrożeń, które widzimy, najgorsze jest wstrzymanie płatności, gromadzenie gotówki i kredytowanie własnej działalności kosztem innych podmiotów na rynku.
Gdy badaliśmy terminowość płatności małych i średnich przedsiębiorstw na początku marca, zaraz po rozpoczęciu pandemii, 63 proc. przedsiębiorców potwierdzało, że zwiększyły się problemy z terminowym płaceniem przez ich kontrahentów. Aż 27 proc. firm przyznało, że choć ma pieniądze, to nie płaci, bo trzyma je na czarną godzinę, a aż 65 proc. o to samo podejrzewało swoich kontrahentów.
Wstrzymanie płatności w dużej części gospodarki było więc spowodowane pobudkami psychologicznymi, co jednak doprowadzało do zupełnie realnych i namacalnych zatorów płatniczych. To wynika z woli przetrwania, ale jest nieskuteczne.
Przestrzegałem i nadal przestrzegam przedsiębiorców, którzy mają płynność finansową, by nie wstrzymywali płatności wobec innych firm, bo to się na nich odbije rykoszetem. Gdy uruchomi się łańcuch upadłości czy niewypłacalności w branży, nie będą mieli komu sprzedać swoich towarów i usług. Pieniądz musi krążyć.
Bez obiegu gotówki w gospodarce firmy zaczną bankrutować i pociągną za sobą na dno i klientów, i kontrahentów, i pracowników. Dlatego w rządowym pakiecie pomocowym dla przedsiębiorców najważniejsze są rozwiązania zapewniające wypłacalność, utrzymanie płynności finansowej.
Reuters: Dzięki zdalnym usługom biznesowym Polska może bardzo dużo zyskać na obecnym kryzysie
Czy po dwóch miesiącach zamrożenia gospodarki nadal są firmy, które stać, żeby spłacić kontrahenta, ale nie płacą na wszelki wypadek, bo lepiej mieć gotówkę w materacu?
Z całą pewnością są. Nie sądzę, żeby nagle zmieniło się ich podejście. Podejrzewam, że wzrósł wręcz odsetek takich firm, tylko nie wszyscy mają odwagę się do tego przyznać.
Jakiej skali bankructw się Pan się spodziewa?
Uwzględniając obecne przepisy i regulacje tarczy antykryzysowej, fali upadłościowej możemy się spodziewać późnym latem i wczesną jesienią, gdy firmy zaczną zgłaszać wnioski o upadłość lub restrukturyzację do sądów (na razie ten proces był zawieszony, bo sądy nie działały – w kwietniu ogłoszono zaledwie 34 upadłości). Nadal obowiązuje także przepis, który pozwala wierzycielowi złożyć wniosek o upadłość dłużnika, a jeśli tak się stanie, to ten nie będzie mógł skorzystać z rozwiązań tarczy antykryzysowej.
Według naszego najnowszego badania „KoronaBilans MŚP” ponad 49 proc. badanych małych i średnich przedsiębiorstw ocenia swoją aktualną sytuację ekonomiczną jako złą, a 54,6 proc. spodziewa się pogorszenia sytuacji w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Tarcza tego nie zmieniła.
To prawda, że polscy przedsiębiorcy od lat wykazywali się większym pesymizmem niż wynikałoby z sytuacji ekonomicznej, więc być może realia będą trochę lepsze niż deklaracje. Z tego samego badania wynika, że 60 proc. firm przez epidemię musiało ograniczyć produkcję, sprzedaż bądź świadczenie usług. Przedsiębiorcy prognozują, że z powodu pandemii ich przychody w ciągu najbliższych trzech miesięcy raczej zmaleją, jak wskazuje 79 proc. z nich, niż wzrosną, co deklaruje zaledwie 2 proc.
Bardzo trudno prognozować dziś, jaka będzie skala bankructw, bo z jednej strony firmy zmagają się z ogromnymi problemami, a z drugiej mamy wielką pomoc państwa. Nie wiemy, kiedy skończy się epidemia, kiedy rząd odmrozi kolejne gałęzie gospodarki, nie wiemy, jak zachowają się konsumenci, gdy już będzie można iść na zakupy i w pełni korzystać z usług – wewnętrzny popyt dotychczas miał duży wpływ na poziom PKB. W normalnych czasach upadłość ogłasza około 1000 przedsiębiorstw rocznie. Należy się spodziewać, że w tym roku będzie ich więcej.
Z informacji KRD z ostatnich kilku miesięcy bardzo wyraźnie wynika, że co najmniej kilka głównych sektorów gospodarki, choćby przemysł, już w ubiegłym roku, ale także na początku obecnego notowało pogorszenie kondycji i wzrost zadłużenia. Nie pandemia była tego przyczyną – ich długi rosły i bez zamrożenia gospodarki. Czy to nie jest wygodny liść figowy, który nie tylko osłoni ich wcześniejsze problemy finansowe, ale też pomoże się z nich wydobyć dzięki pomocy państwa?
Rzeczywiście, w przemyśle, handlu, a ostatnimi czasy, ale jeszcze przed pandemią, w branży HoReCa [hotele i gastronomia – red.], zadłużenie systematycznie narastało.
Ale czy tarcza antykryzysowa nie powinna być odpowiedzią na bieżący kryzys, a nie zaległe problemy, które narastały bez związku z pandemią?
Zgadzam się z Panią, powinniśmy pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują, a nie wszystkim. I tym, którzy dają gwarancję, że tę pomoc efektywnie wykorzystają. To nie powinna być pomoc w spłacie długów, lecz pomoc w utrzymaniu płynności finansowej i zatrudnienia tym, którzy w normalnej sytuacji sobie radzili i nie zalegali z płatnościami. Ale tarcza nie bierze pod uwagę wcześniejszego okresu i kondycji firm sprzed stycznia.
A powinna brać?
Oczywiście, że powinna. Od razu wiedziałem, że znajdzie się pewna grupa gapowiczów, którzy będą chcieli przejechać przez kryzys, korzystając z tarczy skierowanej do wszystkich. Pomoc powinna być przeznaczona wyłącznie na utrzymanie podstawowej działalności, a nie na spłacenie starych długów, co niestety pewnie się w jakiejś części gospodarki stanie.
Jako branża najbardziej zadłużony jest transport, który wciąż jeszcze nie został w pełni odblokowany: 930 mln zł długów. Przemysł wraca do rynkowej gry z 897 mln zł długów, a hotele i gastronomia z 250 mln. Fryzjerzy i kosmetyczki z ponad 42 mln zł długu, który stale rośnie, bo to sektor dłużej blokowany niż żłobki. To najmniejsze firmy – czy w ogóle mają szansę wyjść z tego kryzysu?
Dane dotyczące przemysłu pochodzą z połowy kwietnia, a więc jeszcze nie w pełni uwzględniają zatrzymanie produkcji. Z płatnościami zalegało wówczas prawie 21 tys. podmiotów. Z drugiej strony, przemysł ma 423 mln zł należności, których nie może odzyskać od kontrahentów. Dla porównania, branża leasingowa ma 460 mln zł należności.
Fryzjerzy, kosmetyczki, HoReCa i podobne branże na pewno poniosą straty, bo nie można nadrobić czasu – nie da się zjeść pięciu obiadów podczas jednej wizyty w restauracji. Co nie znaczy, że wszystkie zbankrutują, bo są sektory, jak budownictwo, które nie mają teraz problemu ze zleceniami. Pytaliśmy niedawno Polaków, za czym najbardziej tęsknią i co zrobiliby w pierwszej kolejności po odmrożeniu gospodarki – 58,4 proc. pytanych, niezależnie od płci, miejsca zamieszkania i wieku, deklarowało chęć skorzystania z usług fryzjera i kosmetyczki. Zainteresowanie usługami w tym segmencie jest ogromne – kolejki i zapisy na kilka tygodni do przodu.
HoReCa też się wybroni bez większego szwanku?
Zakłady fryzjerskie są bardzo elastyczne oraz prowadzą działalność bez wielkich kosztów własnych. Natomiast hotele, zwłaszcza duże, ponoszą olbrzymie straty poprzez koszty stałe. Na początku kwietnia zadłużonych było prawie 11 tys. firm z tej branży. Polacy deklarują wprawdzie, że po pandemii urlop spędzą w Polsce, co by znaczyło, że większa część pieniędzy pozostanie w kraju. Ale dużym firmom hotelarskim to może nie wystarczyć. Na problemy finansowe nakłada się jeszcze problem braku rąk do pracy.
To prowadzi nas do pytania o dłużników prywatnych. Jakie trendy co do zadłużania się konsumentów widać w danych KRD? Która grupa zadłuża się dziś najszybciej?
Jeszcze nie przyrasta liczba dłużników – jest ich około 2,5 mln – ale już widać wzrost wartości długu. A to oznacza, że pogłębiają się problemy tych osób, które wcześniej miały problemy ze spłatą zadłużenia, nie dały sobie rady, nie spłacają należności, ewentualnie zaciągają nowe i mają jeszcze większy problem.
Z analiz, jakie przeprowadziliśmy pod koniec ubiegłego roku wynika, że mocno rośnie liczba dłużników w wieku do 35 lat. Z kolei wartość długu pokolenia w wieku 18-25 lat zwiększyła się aż o 30 proc. Najbardziej jednak zadłużoną grupą, zarówno pod względem kwoty zaległości, jak i liczby dłużników, są osoby pomiędzy 36 a 45 rokiem życia. Dzięki dodatkowym środkom z programu 500+ czy rosnącym wynagrodzeniom i ci młodsi, i starsi mają coraz lepszą zdolność kredytową, więc występują z wnioskami o kredyt czy robią zakupy ratalne.
Czy banki zgłaszają, że pandemia ograniczyła spłacalność kredytów?
Nie zauważyliśmy żadnych wzrostów, jeśli chodzi o zgłoszenia bankowe. Raz, że będzie to widoczne dopiero za kilka miesięcy, a dwa, że banki same ograniczyły kredytowanie – bardzo uważnie oceniają teraz zdolność kredytową i wiarygodność finansową.
Myślę jednak, że w tym roku doświadczymy wzrostu liczby upadłości konsumenckich. Z dwóch powodów: po pierwsze, trudna sytuacja wywołana koronaepidemią, po drugie liberalizacja ustawy Prawo upadłościowe i naprawcze dotyczącej konsumenta. Od połowy marca mogą być przyjmowane także te wnioski o upadłość, w których uzasadnieniem zadłużenia jest działanie umyślne bądź rażąca niedbałość. Dotąd takie wnioski były odrzucane.
Biorąc pod uwagę trwający od 5 lat trend wzrostowy i zmianę przepisów, w 2020 roku możemy mieć do czynienia z 18-20 tysięcy upadłości konsumenckich. I to nie uwzględniając trudnego do przewidzenia wpływu pandemii. W 2019 roku w Polsce było nie więcej niż 7,5 tysięcy takich przypadków. Od 2016 roku do tej pory upadło u nas łącznie 26,7 tysięcy osób fizycznych.
Dla porównania w Niemczech każdego roku bankructwo ogłasza około 90 tysięcy osób.
Nadal o ogłoszenie upadłości może wystąpić tylko zainteresowana osoba, czy bank również?
Wyłącznie konsument.
Pytanie brzmi, czy to jest sytuacja, której należy unikać, czy sytuacja, która nas uwalnia od niechcianego bagażu?
Upadłość to ostateczność, bo oznacza likwidację majątku, ale dla niektórych jest to jedyna droga powrotu do życia bez długów.
Profesjonalni inwestorzy radzą: W dobie kryzysu nie opłaca się trzymać gotówki