Współczesny „wyścig zbrojeń” przenosi się z arsenałów i poligonów do szkół i uniwersytetów. Zależność między poziomem wykształcenia, wiedzą a stanem gospodarki i powodzeniem społeczeństw pojawiła się już dawno temu, ale obecnie jest wyjątkowo widoczna. Polacy w tej rywalizacji nie są liderami.
Ostatnim etapem formalnego kształcenia przyszłych kadr naukowych są studia doktoranckie, a ich zwieńczeniem obrona doktoratu. Wg danych zebranych przez Ośrodek Przetwarzania Informacji – Państwowy Instytut Badawczy, w polskich szkołach wyższych i innych placówkach naukowych pracuje obecnie 53,8 tys. doktorów, 21,7 tys. doktorów habilitowanych i 10,9 tys. profesorów. Licząc zatem od dopiero co opierzonych adeptów, aż po profesury, mamy w Polsce 86.400 osób ze stopniem naukowym doktora i wyższym.
Są jeszcze doktorzy, którzy wybrali zatrudnienie w biznesie lub administracji oraz osoby, które obroniły doktorat przede wszystkim lub wyłącznie ze względów ambicjonalnych. W ostatnich latach udział doktoratów obronionych przez osoby spoza uczelni i instytutów wynosi ok. 45 proc. Błąd szacunku nie będzie zapewne zbyt wielki, jeśli przyjmiemy, że wszystkich doktorów różnych nauk jest zatem w Polsce 100-110 tysięcy. Jak wypadamy na tle globalnych przodowników?
W Polsce jak w USA?
Dekady temu centrum naukowe świata przeniosło się z Europy, w tym przede wszystkim z Niemiec, do Stanów Zjednoczonych. W 2017 r. w USA było 815 tys. osób ze stopniem doktora nauk, zatrudnionych w związku z tak wysokim poziomem wykształcenia. Znakomita większość doktorów (700 tys.) miała obywatelstwo amerykańskie, w tym urodzonych w USA było 539 tysięcy, a naturalizowanych Amerykanów – 160,5 tysięcy. Pozostali to doktorzy ze statusem stałego (większość) lub tymczasowego rezydenta. Liczby te uzmysławiają siłę przyciągania talentów z całego świata, jaką osiągnęły tamtejsze uniwersytety i akademie – aż jedna trzecia osób na drodze do kariery naukowej to przybysze z zewnątrz.
W Polsce pracujący w nauce doktor przypada na ok. 420 mieszkańców, z tym że z oficjalnej liczby ludności odliczono 2 mln Polaków, przebywających od niedawna na emigracji. W USA udział doktorów jest właściwie taki sam, bo oscyluje w granicach 400 osób na 1 doktora. W innym ujęciu „nasycenie” w Polsce jest nieco większe niż w Stanach, bo liczba doktorów-obcokrajowców jest śladowa, a tam urodzeni Amerykanie stanowią 2/3 całej grupy.
W 2017 r. w USA stopień doktora uzyskało 54.664 pretendentów. W tym samy roku w Polsce obroniło się 5.635 osób. Różnica w liczbie nowych doktorów per capita jest na tyle nieduża (jeden na ok. 6.000 osób w Stanach i jeden ok. 6.400 na mieszkańców w Polsce), że szkoda sił na jej analizowanie. Wystarczy konstatacja, że w aspekcie ilościowym nadążamy za krajem z najlepszymi uniwersytetami na świecie.
Nasz humanistyczny przechył
Różnicowanie wagi pracy naukowej ze względu na dziedzinę prowadzi na intelektualne bezdroża. Deprecjonowanie badań humanistycznych i społecznych jest nie na miejscu, bowiem nie samym chlebem człowiek (dobrze) żyje. Z kolei ilościowy wzrost gospodarczy, lecz także rozwój jakościowy ludzkości to domena tzw. nauk ścisłych, gdzie do sukcesu nie wystarczy oczytanie. Krakowskim targiem skonkludować można, że niedobry jest zdecydowany przechył w którąkolwiek stronę.
W 2017 r. w amerykańskich uczelniach nadano 12.592 stopni doktorów nauk przyrodniczych (life sciences), 6.081 doktorów fizyki, chemii, geologii i astronomii (physical and earth sciences), 3.843 doktoratów było z matematyki i nauk komputerowych, aż 9.079 z psychologii i nauk społecznych, w tym 1.237 z ekonomii, 9.843 z inżynierii wszelkich rodzajów, 4.823 z dziedzin dotyczących edukacji, a 5.250 z nauk humanistycznych i sztuki. Nowych doktorów z dziedziny nauk ekonomiczno-biznesowych było 3.113. W ogólnej liczbie przeważały doktoraty z nauk przyrodniczych, ścisłych i politechnicznych, które stanowiły 60 proc. wszystkich.
W obu krajach obowiązują inne klasyfikacje, więc porównanie nie jest do końca miarodajne, ale w przypadku Polski są, niestety, podstawy do stwierdzenia, że czynimy stanowczo zbyt głęboki skłon w stronę nauk humanistycznych. W 2017 r. obronionych zostało u nas nieco ponad 1.700 doktoratów z nauk przyrodniczych, ścisłych i politechnicznych, które stanowiły 30 proc. wszystkich z tego roku.
Rozważanie tak dużej dysproporcji w relacji do USA to zadanie przekraczające ramy tego artykułu, ale w planie takich dociekań uwzględnić należałoby z pewnością problematykę kosztów i zasobów – doktoraty ze spółgłosek przedniojęzykowo-dziąsłowych lub preferencji muzycznych młodzieży wiejskiej w odróżnieniu od miejskiej – są tańsze niż przygotowanie dysertacji z fizyki lub chemii.
Inny element to wiązanie teorii z praktyką, co jest znakomitym katalizatorem wszelkich badań, ale o co łatwiej tam, gdzie są wielkie i zasobne przemysły inwestujące w badania i rozwój (B&R). Tymczasem z wyścigu ze światem w badaniach podstawowych i praktycznych, znajdujących bezpośrednie zastosowanie w przemyśle, odpadliśmy na dobre ponad pół wieku temu, choć zdarzają się też oceny, że nawet przed II wojną światową.
Na marginesie: w USA nowe doktoraty z nauk ekonomiczno-biznesowych stanowiły 5,7 proc. wszystkich, natomiast w Polsce (361) nieco więcej – 6,4 proc. Na tym przykładzie widać, że ilość nie idzie w polskiej nauce w parze z jakością, bo Amerykanie brylują wśród noblistów, a u nas z tym słabo; jedynie laureat z 2007 r. – Leonid Hurwicz, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego przyznawał się do polskości, ale od 1940 r. mieszkał w USA.
Z rodzimej perspektywy zwraca uwagę również, że ostatnim rokiem, w którym obroniono w USA doktoraty z badań slawistycznych był 2009. Wydaje się, że można coś z tym zrobić, np. wspólnie z Czechami i Słowakami.
Prawników u nas dostatek
Dużo do myślenia daje niemal śladowa liczba amerykańskich doktoratów z prawa. Od 2009 r. nowych doktorów prawa przybywało tam nie więcej niż 88 rocznie, przy czym dla porządku wyjaśnić trzeba, że w USA oddzielnie ujmowana jest kryminologia oraz nauki penitencjarne (criminal justice and corrections), w 2017 odpowiednio 108 i 94 doktoraty. W Polsce w 2017 r. przybyło 332 świeżo upieczonych doktorów nauk prawnych, w tym 6 ekspertów prawa kanonicznego. USA mają dziewięć razy więcej mieszkańców, więc przewaga liczebna polskich doktorów praw jest przytłaczająca: u nas nowy doktor prawa przypada na ok. 100.000 mieszkańców, tam proporcja wynosi 1:1.100.000. Karykaturalna wręcz nadprodukcja polskich doktoratów z prawa nie przekłada się w żaden sposób na polityczne, społeczne i gospodarcze aspekty życia i działania w Polsce.
Ameryka może i była, ale raczej już nie jest pępkiem świata. Porównanie z USA spełnia jednak istotny postulat świeżości danych. Szerokie badania międzynarodowe w tak wąskiej przestrzeni jak doktoraty prowadzone są raczej od święta. Dane zebrane przez OECD dotyczące posiadaczy doktoratów w przeliczeniu na mieszkańców w tzw. wieku produkcyjnym (25-64 lata), zamieszczone w publikacji pt. „OECD Science, Technology and Industry Scoreboard 2015”, pochodzą z 2012 roku.
Wynika z nich, że jesteśmy w tym rankingu blisko końca, a od samotnych liderów ze Szwajcarii dzieli nas ponad 6 długości. W Szwajcarii 7 lat było temu 27,5 doktorów na 1000 mieszkańców, a w Polsce wskaźnik ten wyniósł skromne 4,4. Wypadliśmy bardzo podobnie jak pozostałe państwa byłego bloku wschodniego. Ranking wg wielkości wskaźnika doktorów niczego oczywiście nie przesądza, ponieważ o dorobku państw w nauce i badaniach, jak również o szansach rozwojowych, nie świadczą miary formalne. Przede wszystkim nie wszyscy doktorzy nauk zajmują się badaniami, jak również nie wszyscy badacze, w tym ci znamienici, to doktorzy. Z drugiej strony, trudno byłoby udowodnić tezę, że taki wskaźnik nie ma znaczenia.
Doktorzy uczą
Polska wyróżnia się wyraźnie spośród innych państw OECD pod względem struktury aktywności podejmowanej przez osoby ze stopniem doktorskim. Zajmujemy drugie po Portugalii miejsce pod względem udziału doktorów zajmujących się edukacją.
U nas wykłada, prowadzi ćwiczenia, uczy studentów aż niemal 60 proc. wszystkich zatrudnionych doktorów. Jeśli pominąć mały Luksemburg, skąd żabi skok do świetnych uczelni za granicą, to na przeciwnym biegunie są Niemcy i Szwajcaria. Tam ten sam odsetek ledwo dochodzi do 17 proc., a poziom edukacji akademickiej jest obiektywnie i subiektywnie wyższy.
W Polsce tylko 4,5 proc. zatrudnionych doktorów ma etaty w przemyśle, rolnictwie, górnictwie i innych sektorach wytwórczości. W czołowych państwach Zachodu wskaźnik ten wynosi kilkanaście lub zbliża się do 10 proc.
Nauka popłaca
Badania dotyczące roli wiedzy w gospodarce są liczne, a ich wyniki potwierdzają intuicyjne domniemanie, że istnieje związek między rosnącą liczbą dobrych maturzystów, magistrów i doktorów a powodzeniem gospodarczym i że jest on raczej silny niż słaby. Od czasu do czasu pojawiają się wprawdzie wątpliwości, ale nie są zasadnicze.
Jean-Luc de Meulmester i Denis Rochat potwierdzili metodami ekonometrycznymi istnienie dodatniej korelacji między wykształceniem wyższym a rozwojem gospodarczym w Szwecji w latach 1910-1986, w Wielkiej Brytanii (1919-1987), w Japonii (1885-1975) oraz we Francji (1899-1986). Nie znaleźli jednak tej samej zależności we Włoszech (1885-1986) oraz Australii (1906-1986).
Wnioski z ich pracy („A causality analysis of the link between higher education and economic development”, 1995) dotyczące tych dwóch krajów dałoby się jednak wytłumaczyć istotnym wpływem innych czynników, np. imigracji już wykształconych osób (w przypadku Australii), czy wielowiekowymi tradycjami „rzemieślniczymi” północnych Włoch – wytwórczego centrum Italii.
Zasadne jest pytanie, czy zależność jest uniwersalna. O przekształceniu kraju w nowoczesną gospodarkę marzy np. Pakistan, który dorobił się wprawdzie broni jądrowej, ale poza tym jest krajem rozwijającym się. Również badacze z tego kraju (Z. K. Kakar, B. A. Khilji, M.J. Khan, „Relationship between Education and Economic Growth in Pakistan: A time series analysis”, 2011) pokazali wyniki pozwalające skonkludować, że taka korelacja jak najbardziej istnieje, lecz objawia się w długim okresie, a więc sięganie po korzyści z edukacji wymaga wytrwałości.
Tworzenie warunków dla bardzo dobrej edukacji nie musi być i nie jest wyrzeczeniem w imię dobra ogółu. George Psacharopoulos i Harry Patrinos z Banku Światowego przestudiowali na potrzeby pracy „Returns to Investment in Education: A Decennial Review of the Global Literature” ponad 1.100 badań ze 139 państw świata. Na tej podstawie podjęli próbę oszacowania „stopy zwrotu” z osobistej inwestycji w edukację. Miarą był wzrost płacy godzinowej wraz z kolejnym rokiem nauki ukończonym przez daną osobę.
Wynik ich dociekań jest bardziej niż zachęcający. Stopa zwrotu wynosi niemal 9 proc. rocznie i jest bardzo stabilna przez całe dekady. Do tej miary nie wliczono korzyści pozafinansowych, takich jak np. mniejsza śmiertelność wśród osób dobrze wykształconych. Co jeszcze bardziej osobliwe, korzyści materialne czerpane w związku z wykształceniem nie spadły wraz ze wzrostem liczby uczestników systemów edukacyjnych, a zachowały swoje znaczenie – dotyczy to w szczególności pożytków ze studiów wyższych.
Najpopularniejszą formą inwestycji osoby fizycznej jest zakup akcji. Obie inwestycje się nie wykluczają, a ta edukacyjna zwiększa, także poprzez wyższe dochody, ewentualność dokonania tej pierwszej. Zachętą do nauki może być zatem informacja, że w tym samym czasie, zwrot na amerykańskiej giełdzie wynosił „zaledwie” 5,6 proc., a więc był o ponad 3 punkty procentowe mniejszy.
Edukacja ponad podziałami
Badacze zwrócili uwagę na zjawisko wyścigu między edukacją a technologią. W dominującym osądzie postęp techniczny wypycha osoby z wysokimi kwalifikacjami poza rynek pracy, bo np. to, co robił kiedyś doskonały spawacz, przejął jeszcze doskonalszy automat spawalniczy.
Dlaczego w związku z tym zwrot z edukacji nie maleje? M.in. dlatego, że najwyżej kwalifikowani spychają w dół drabiny tych ze świadectwami z niższych poziomów, a zatem namacalne korzyści z nauki nie ulegają istotnej zmianie. Z drugiego kierunku oddziałuje istotniejszy czynnik podtrzymujący zwrot z inwestycji edukacyjnej – silne zapotrzebowanie na fachowców zdolnych opanować i współżyć z coraz bardziej zaawansowanymi technologiami. Popyt ten osłabia lub wręcz odwraca negatywny wpływ rosnącej liczby osób z dyplomami. Psacharopoulos i Patrinos sądzą, że technologie wygrywają wyścig z edukacją.
Przykładu racjonalnego podejścia do nauki dostarcza rząd Chin, gdzie rośnie nowe supercentrum naukowe świata. Pekin reaguje bez pardonu na wszelkie próby uznania niezależności Tajwanu. Po obu stronach cieśniny oddzielającej nieposłusznych wyspiarzy od hegemonów z kontynentu stacjonują wielkie wojska. Tymczasem na uczelniach w Tajpej i innych studiowało parę tysięcy Chińczyków wysłanych tam za pozwoleniem Pekinu, a z wymiany podobnej do Erasmusa korzystało w 2016 r. nawet ponad 30 tysięcy studentów z ChRL. To bardzo mało w relacji do zaludnienia, ale bardzo dużo, jeśli wziąć pod uwagę kontekst polityczny. Edukacja nie jest w konflikcie z długookresową strategią, jest jej niezmiernie ważnym składnikiem.
Autor: Jan Cipiur