To, co się dziś dzieje z inflacją w Polsce nie jest wyłącznie efektem wojny w Ukrainie i wcześniejszego szantażu gazowego, jakiego dopuściła się Rosja w 2021 r. Najlepiej pokazuje to inflacja bazowa, która nie uwzględnia cen energii i żywności.
Narodowy Bank Polski opublikował właśnie najnowszy odczyt inflacji bazowej za marzec. Wyniósł on 6,9 proc. rok do roku, co oznacza, że rekord wszech czasów z lutego (6,7 proc.) został poprawiony.
Czym jest inflacja bazowa? Ma ona różne miary (NBP podaje cztery), ale potocznie utożsamia się ją z jedną: to właśnie inflacja po wyłączeniu cen energii i żywności. Tak mierzona inflacja pokazuje, co się dzieje z cenami w gospodarce pod wpływem czynników wewnętrznych, czyli takich, na które polityka gospodarcza może mieć wpływ – w odróżnieniu od zewnętrznych, jak właśnie wojna w Ukrainie czy zakręcenie kurków z gazem przez Gazprom w drugiej połowie ubiegłego roku.
Wskaźnik inflacji bazowej niemal nieustannie rośnie od końca 2018 r., z krótką przerwą na pierwszą falę pandemii, ale nawet wtedy była na podwyższonym poziomie, a teraz bije rekordy. Co oznacza tyle, że w gospodarce nie tylko ceny ropy miały i mają znaczenie, ale też np. ceny usług pompowane przez małą podaż pracy w branży i, w związku z tym, narastającą presję płacową.
Mimo to narracja o „putinflacji” wywołanej wysokimi cenami ropy, gazu i żywności, przebija się coraz mocniej. Tak, jakby luźna polityka budżetowe podsycająca popyt w gospodarce i opóźniony start zaostrzania polityki pieniężnej zupełnie nie miały znaczenia dla tempa wzrostu cen, z jakim dziś przyszło się nam mierzyć.
Inflacja Putina? Nie cała
O tym, że zrzucenie wszystkiego na „putinflację” jest zbyt dużym uproszczeniem, świadczą co najmniej dwie rzeczy. Pierwsza to wspomniana inflacja bazowa. Druga to historia zmagań Polski z inflacją z ostatnich kwartałów, która wybiega znacznie dalej poza okres szantażu gazowego i wojny.
Otóż pierwszy mocny epizod inflacyjny mieliśmy już na przełomie 2019 i 2020 roku, a więc jeszcze przed wybuchem pandemii i związanym z nią kryzysem.
W grudniu 2019 r. inflacja podawana przez GUS wyniosła 3,4 proc., a więc dobiła niemal do granicy dopuszczalnego odchylenia od celu inflacyjnego NBP (cel to 2,5 proc. z możliwością odchylenia od punkt procentowy na plus lub minus). Ale już w styczniu 2020 r. skoczyła do 4,3 proc., by w lutym osiągnąć 4,7 proc., a w przeddzień wybuchu pandemii – czyli w marcu 2020 r. wyniosła 4,6 proc. Warto przy tym odnotować, że na konferencji po pierwszym posiedzeniu RPP w 2020 r., zanim jeszcze Rada poznała dane GUS, prezes NBP Adam Glapiński mówił, że władze monetarne nie podzielają opinii, że tempo wzrostu cen przekroczy 4 proc. w ciągu 2020 r.
(Nie)przejściowy wzrost cen
Prezes NBP nie tylko wówczas wykluczał możliwość podwyżki stóp, ale mówił, że pierwszą ewentualną decyzją mogłaby być ich obniżka. Argumenty, jakie wówczas padły po raz pierwszy, były potem wielokrotnie powtarzane: inflacja jest generowane przez czynniki zewnętrzne (ceny żywności, paliw, ceny administrowane), jest przejściowa i RPP w najlepszym razie powinna wstrzymywać się od po jakichkolwiek decyzji.
Ale już wtedy niepokojącym sygnałem był wzrost inflacji bazowej. Miara, która nie uwzględnia cen żywności i energii, rzeczywiście najbardziej podatnych na wpływy zewnętrzne, zaczęła rosnąć, osiągając 3,6 proc. w marcu 2020 r. Tak liczone tempo wzrostu cen – najlepiej pokazujące, jaki wpływ na inflację mają wydarzenia z krajowej gospodarki (m. in. popyt) – utrzymało się na podwyższonym poziomie przez cały 2020 r. i większość 2021 r., osiągając najniższą wartość (3,5 proc.) w czerwcu 2021 r. Od tamtej pory wskaźnik inflacji bazowej systematycznie rośnie.
Mimo to argumentacja o czynnikach zewnętrznych, które są odpowiedzialne za rozkręcanie się inflacji, była dominującą narracją polskiego banku centralnego. We wrześniu 2021 r. inflacja bazowa wynosiła już 4,2 proc. Mimo to do ostatniej chwili prezes NBP uznawał wzrost inflacji za przejściowy.
– Na negatywne szoki podażowe bank centralny nie powinien reagować podwyższeniem stóp procentowych. To byłby szkolny błąd prowadzący jedynie do obniżenia wzrostu gospodarczego, albo nawet do stłumienia wzrostu. Ci, którzy namawiają do podniesienia stóp, chcą, abyśmy mieli stagnację – mówił na konferencji po wrześniowym posiedzeniu RPP.
Dokładnie miesiąc później Rada rozpoczęła cykl podwyżek stóp procentowych, w wyniku którego stopa referencyjna NBP wzrosła z 0,1 proc. do 4,5 proc.
Co poszło nie tak?
Dziś prezes NBP Adam Glapiński odrzuca zarzuty, że RPP spóźniła się z cyklem podwyżek stóp, co doprowadziło do umocnienia się inflacji w gospodarce. Według niego dzisiejsze problemy z inflacją to efekt wojny w Ukrainie, która prowadzi do skokowego wzrostu cen paliw i żywności. Prezes sam siebie nazywa „jastrzębiem” (czyli zwolennikiem zaostrzania polityki pieniężnej), a swojej „gołębiego” retoryki z poprzednich dwóch lat się wypiera.
Bardzo podobne stanowisko ma też rząd, którego przedstawiciele nazywają obecną inflację „putinflacją”, sugerując, że to właśnie działania Rosji wyciągnęły wskaźnik CPI do dwucyfrowego poziomy po raz pierwszy od 2000 roku. W tej narracji nie ma jednak miejsca na opowieść o skutkach bardzo łagodnej polityce budżetowej ostatnich lat.
Najpierw prowadzonej pod potrzeby kampanii wyborczej 2019 roku (rozszerzenie programu 500 plus na każde dziecko, pierwsze wypłaty 13.i 14.emerytury), potem pandemii (tarcze antykryzysowe), a teraz fiskalizacji inflacji (tarcza antyinflacyjna) i próbami uspokojenia nastrojów społecznych (14.emerytura, powszechna obniżka podatków). Na to wszystko teraz jeszcze nałożą się niezbędne wydatki związane z napływem uchodźców czy zbrojeniami, a końcowy efekt będzie taki sam: dosypanie pieniędzy do gospodarki, co może podtrzymywać wzrost cen.
Oba podejścia są dość wygodne, bo pomijają fakt, którym jest właśnie najwyższa w historii inflacja bazowa. W marcu otarła się o psychologiczną barierę 7 proc., kolejny raz bijąc rekord. Co może być mocnym sygnałem, że jednak nie wszystko w polityce gospodarczej poszło jak trzeba.