Na wojnie bardziej zależy rządowi Izraela niż Iranowi. Ale to Iran Iran ma asa w rękawie – może kontrolować w regionie dwie cieśniny kluczowe dla handlu Europy, uważa dr Michał Lipa z Instytutu Bliskiego Wschodu UJ.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Jakich scenariuszy możemy się spodziewać w najbliższych miesiącach na Bliskim Wschodzie? Wielu ekspertów mówi o ryzyku wojny, linie lotnicze zawieszają niektóre loty, MSZ-y ostrzegają obywateli, żeby tam nie latać. Na Bliskim Wschodzie kotłuje się jednak od lat. Czy po ostatnich wydarzeniach jest gorzej niż było?
Dr Michał Lipa, Instytut Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ: Mamy dwa teatry wydarzeń: ten w Gazie, i ten potencjalny na linii Izrael – Liban, czyli walka z Hezbollahem. Tam tli się od wielu miesięcy, ale jest to wymiana ciosów o niskiej intensywności, w przeciwieństwie do tego co się dzieje w Gazie, gdzie w zasadzie toczy się pełnoskalowa wojna. W tle wszystkiego stoi Iran i irańska polityka, która polega na tym, żeby za pomocą pośredników uderzać w Izrael. Izrael zdaje sobie z tego sprawę, w związku z czym traktuje Iran jako zagrożenie nie mniejsze niż Hezbollah czy Hamas.
Największym ryzykiem – aczkolwiek wydaje mi się to wciąż mało prawdopodobne – jest to, że wciąż jeszcze kontrolowana wymiana ciosów wymknie się spod kontroli. Bezpośredni konflikt Izraela i Iranu oznaczałby wielką wojnę. To najgorszy scenariusz.
W mojej opinii bardziej realna jest jednak eskalacja wzajemnych ataków, koordynowanych jednak tak, by do wojny nie dopuścić. Po niej może nastąpić zamrożenie konfliktu na jakiś czas, ale nie będzie to oznaczało rozwiązania bliskowschodnich problemów.
Gdy mówimy na co dzień o poszczególnych zdarzeniach, mówimy o konflikcie między Izraelem, a bojówkami terrorystycznymi, jak Hamas i Hezbollah. Ale gdy mówimy o ryzyku wojny, przechodzimy na pole Izrael – Iran. Gdzie się zazębiają te grupy interesów: Iran i grupy terrorystyczne. Czy możemy utożsamiać te podmioty?
Do pewnego stopnia jest między nimi wspólnota interesów, ale są też różnice. Generalnie łączy ich niechęć, czy wręcz nienawiść do Izraela. Hamas to grupa terrorystyczna o charakterze narodowo-wyzwoleńczym. Od początku istnienia, czyli od końca lat osiemdziesiątych, dąży do powstania państwa palestyńskiego i w radykalnej odsłonie wyeliminowania państwa Izrael. Taka jest retoryka, bo w samym Hamasie też są realiści, którzy wiedzą, że nie jest to możliwe.
W naturalnych warunkach rzeczywiście Iran z Hamasem nie miałby wiele wspólnego, bo Iranem jest krajem szyickim, a Hamas to organizacja sunnicka – te dwie wersje islamu nie powinny ze sobą tak łatwo współpracować. Ale współpracują, bo dla Iranu każdy wróg Izraela jest jego przyjacielem. Pomimo tej różnej religijno-ideologicznie podstawy Iran od dawna wspiera Hamas.
Hezbollah od początku związany był z Libanem. Powstał w próżni, która się wytworzyła po opuszczenia Libanu przez Organizację Wyzwolenia Palestyny w czasie krwawej wojny i po sporach w latach 80., jako reprezentant sporej mniejszości szyickiej w tym kraju. Wewnętrznie troszczył się o poprawę losu szyitów, a zewnętrznie walczył z Izraelem. Te organizacje mają więc inny charakter od początku, ale wspólnym mianownikiem jest to, że obydwie są wrogie Izraelowi, w związku z czym uzyskują wsparcie Iranu, dla którego celem strategicznym jest walka – jak oni to nazywają – z reżimem syjonistycznym.
Hezbollah to dziś państwo w państwie, które ma swoje własne siły zbrojne, prawdopodobnie silniejsze niż regularna armia Libańskie. Hezbollah kontroluje część terytorium. Hezbollah jest też partią polityczną, która bierze udział w wyborach, co się przekłada na miejsca w administracji państwowej. Niektórzy działacze tej organizacji w przeszłości wchodzili do rządów. Jest na tyle silnym graczem politycznym, że oczywiście te inne środowiska polityczne nie mogą Hezbollahem walczyć. To, co powstrzymuje Hezbollah przed jeszcze bardziej agresywną polityką wobec Izraela, to obawa przed pełnoskalową lądową izraelską inwazją i narażenie swojej bazy wyborczej na cierpienie.
Czy likwidacja dwóch najważniejszych przywódców i Hamasu, i Hezbollahu to jest czynnik zbliżający, czy oddalający od wojny? Bo to chyba wcale nie jest takie oczywiste, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.
To jest czynnik, który na pewno nie zbliża nas do pokoju. Trzeba się spodziewać intensywnej, dużo większej niż dotychczas, wymiany ciosów za pośrednictwem Hezbollahu i Hamasu. I może to trwać miesiącami.
Hamas, który stracił przywódcę, wiele nowego już jednak nie zrobi. Ma ograniczone pole manewru. Może dalej walczyć z wojskami izraelskimi w Strefie Gazy, co i tak robi. Może oczywiście brutalniej traktować tych zakładników, którzy jeszcze żyją.
Natomiast po Iranie, na terenie którego doszło do likwidacji przywódcy Hezbollahu, należy się spodziewać większych nacisków, by Hezbollah mocniej atakował Izrael. Ta przestrzeń do eskalacji jest jeszcze dużo większa. Na razie Hezbollah jest zaangażowany w bardzo umiarkowaną wymianę ciosów na granicy Libanu z Izraelem. Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że Hezbollah zaatakuje intensywniej – na co zanosiło się jeszcze przed zabiciem kolejnego jego dowódcy – a Izrael odpowie w sposób bardziej zdecydowany, co oznaczałoby regularne naloty w głąb terytorium Libanu.
Ja się spodziewam fal eskalacji: uderz i uciekaj. Co jakiś czas będzie też dochodziło do deeskalacji, gdy kraje Zachodu i niektóre państwa arabskie będą rozładowywać konflikt, by ten się nie rozlał. To oczywiście oznacza dużą niestabilność.
Co powstrzymuje od wojny Iran? Wspiera Hamas i Hezbollah, ale sam bić się nie chce. Izraelowi udało się zabić lidera Hezbollahu w Teheranie. To nie jest czynnik, by Iran powiedział: przekroczono naszą przestrzeń, to na naszym terenie – idziemy na wojnę?
To wsparcie, polegające głównie na dostarczaniu broni, na pewno nie ustanie, co pozwoli Hezbollahowi na toczenie tak naprawdę długotrwałej wojny z Izraelem. Iran jest, był i będzie zaangażowany pośrednio. Izrael zdaje sobie sprawę, że najważniejsze decyzje są podejmowane w Iranie. Może się zdarzyć, że raz na jakiś czas zaatakuje na przykład jakąś bazę wojskową, czy zamorduje jakiegoś dowódcę irańskiego, a nie tylko ludzi z Hezbollahu. Izrael pokazał ostatnio, że jest w stanie przeprowadzać skuteczne operacje eliminacji swych wrogów na terytorium Iranu.
Ale Iran wojny z Izraelem nie zacznie, bo się jej obawia. Po prostu oni zdają sobie sprawę z tego, że bezpośrednia wojna z Izraelem oznaczałaby na pewno większe zaangażowanie Stanów Zjednoczonych we wsparcie Izraela. A irański reżim nienawidzi USA, ale musi się z nimi liczyć. Dlatego, po tym, jak Izraelczycy zaatakowali ambasadę Iranu w Damaszku i zabito tam oficjeli irańskich, Teheran przed własnym atakiem odwetowym poinformował o swoich zamiarach wszystkie istotne strony, łącznie z Amerykanami – przekazał, co i kiedy zrobi.
O czym to świadczy?
Iran nie mógł nie odpowiedzieć, musiał pokazać, że jest w stanie odpowiedzieć dotkliwie, pokazał, że jest w stanie faktycznie zagrozić Izraelowi tzw. atakiem saturacyjnym, gdzie nie liczy się jakość, lecz ilość wysłanych rakiet. Izraelczycy uruchomili swoją żelazną kopułę, ale Amerykanie musieli też użyć swoich myśliwców, żeby pomóc Izraelowi.
Ale Iran jednocześnie wysłał drugi sygnał: nie chcemy eskalacji konfliktu, nie chcemy wejść z Izraelem w wojnę bezpośrednią. Na dłuższą metę wojna Iranowi się nie opłaca.
Czy wojna na kolejnym froncie byłaby na rękę Izraelowi? Przeniesienie konfliktu na teren Libanu sprzyja polityce Jerozolimy?
Obecny rząd izraelski robi wszystko, żeby eskalować konflikt z Hezbollahem i doprowadzić nawet do pełnoskalowej inwazji Izraela na Liban, celem osłabienia Hezbollahu. Ale rozdzieliłbym dwie rzeczy: czy coś sprzyja Izraelowi i czy coś sprzyja rządowi Netanjahu. Bo czy wojna sprzyja państwu, jeśli w dłuższej perspektywie rodzi więcej wrogów?
Czyli mówiąc: Izrael, mówimy o polityce konkretnych ludzi?
Tak, premiera, ministra obrony i innych decydentów z rządu Benjamina Netanjahu. Z działań, które widzimy, można wyczytać, że rząd Netanjahu chce wojny i nie chce pokoju. Nie chce jednak wojny z Iranem, bo zdaje sobie sprawę, że to jest duży przeciwnik. Co innego walka z Hamasem w Gazie czy Hezbollahem w Libanie.
Netanjahu może mieć dwa motywy do tego, żeby otworzyć front libański. Strategicznie jego zdaniem tylko regularna likwidacja wrogów Izraela może zagwarantować państwu bezpieczeństwo. Najlepiej pełna likwidacja wszystkich organizacji uznawanych za terrorystyczne, co oczywiście jest niemożliwe. Możliwe jest natomiast ciągłe zabijanie, likwidowanie ich przywódców, żeby destabilizować organizację na chwilę, nie troszcząc się o to, że takie akty zrodzą jeszcze większą wrogość.
Trzeba też pamiętać o osobistym interesie Netanjahu. Od lat ciążą na nim różne zarzuty prokuratorskie więc utrzymanie się przy władzy i korzystanie z immunitetu chroni go być może nawet przed więzieniem, a na pewno przed poważnymi problemami sądowymi. Im dłużej trwa wojna, tym dłużej on trwa politycznie.
Jak dziś wygląda rozkład głównych podmiotów w tym regionie?
Izrael ma żelaznego sojusznika w postaci Stanów Zjednoczonych, ma też wsparcie Wielkiej Brytanii. Chociaż to nie oznacza, że wszyscy politycy amerykańscy bezkrytycznie podchodzą do polityki izraelskiej, to w razie czego Izrael dostanie pomoc. To pewne.
Iran ma zaś przeciwników nie tylko w postaci Izraela i USA. Państwa arabskie, szczególnie państwa Zatoki czy Półwyspu Arabskiego, jak Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, traktują Iran jako potencjalne zagrożenie i raczej należy ich postawić w grupie przeciwników Iranu. W ostatnim roku doszło do ocieplenia tych stosunków na linii Rijad – Teheran. One nie są dziś wrogie, ale trudno się spodziewać, żeby nagle z wielu lat dużej nieufności i niechęci zrodziły się stosunki oparte na zaufaniu i przyjaźni.
Religia nie ma znaczenia?
Tu ma małe znaczenie. Arabia Saudyjska czy Emiraty mają więcej wspólnych interesów strategicznych z Izraelem niż Iranem. Obawiają się ambicji regionalnych Iranu, który chce być przywódcą świata muzułmańskiego na Bliskim Wschodzie. Iran zaś nie pała miłością, że tak powiem, do monarchii Półwyspu Arabskiego. Wspiera ruchy odśrodkowe, ruchy antyreżimowe w tych krajach. Dlatego kraje arabskie w większości są bliżej stanowiska Izraela niż Iranu, może z wyjątkiem Kataru. Oman natomiast stara się zachować neutralność.
Jest kilka krajów w regionie, które Iran rzeczywiście kontroluje: Irak, Syria i Liban są pod wpływem Iranu, Iran może je wykorzystywać. Na przykład Irak jest „pasem transmisyjnym” w kierunku Lewantu, jego położenie ułatwia transportowanie broni i chętnych do walki bojowników.
A gdzie w tej bliskowschodniej układance są zewnętrzni gracze, jak Turcja, Rosja czy Chiny? Erdogan zagroził, że Turcja się zaangażuje w konflikt. Jakich interesów broni Turcja, grożąc frakcji zachodniej? O co gra Erdogan?
Turcja prowadzi bardzo sprytną i wyrafinowaną grę już od dawna, plasując się pomiędzy głównymi antagonistami. To samo miało miejsce w konflikcie w Ukrainie. Turcja na początku wsparła Ukraińców dronami, ale z drugiej strony rozmawiała z Putinem, oferując swoje wsparcie mediacyjne. Występuje jako pośrednik, próbuje być ważnym graczem.
Turcja ma swoje istotne interesy w Syrii, no i pośrednio w Iraku, gdzie konsekwentnie zwalcza partyzantki kurdyjskie. Nie jest ani wrogiem, ani przyjacielem Izraela. W przeszłości miała dobre stosunki gospodarcze z Izraelem. Na arenie międzynarodowej jednoznacznie jest jednak adwokatem sprawy palestyńskiej, tego, żeby państwo palestyńskie powstało. Krytykowała poczynania Izraela względem Palestyńczyków.
Turcji absolutnie nie należy stawiać obok Iranu, bo polityka Iranu jest dużo bardziej agresywna. Jeśli Erdoğan zyska dodatkowe karty mediacyjne to będzie chciał coś w zamian – pogadam z Hamasem, pogadam z Syryjczykami, ale oczekuję od Zachodu na przykład nieingerowania w walkę z Kurdami. Druga rzecz to napięte stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, które zawiesiły sprzedaż amerykańskiej broni do Turcji. Turcja ma też problem z dostępem do zasobów gazu w okolicach Cypru. Wszystkie te sprawy Erdogan chciałby rozstrzygnąć na swoja korzyść w zamian za wyciszenie konfliktu.
Ale on nie zaproponował, że wejdzie jako mediator, on zagroził zbrojnym dołączeniem do tego konfliktu.
To blef. Erdoğan jako bardzo sprytny, wytrawny gracz rzuca groźby, aby pokazać, że jest ważnym graczem, z którym trzeba się liczyć.
Gdzie stoją Chiny w tym rozdaniu? Po czyjej stronie?
„Po stronie” to złe wyrażenie. Jeśli mielibyśmy jakoś uplasować Chiny to oczywiście w większym stopniu wspierają one Palestyńczyków i oczywiście utrzymują bliskie stosunki z Iranem. Ale to nie oznacza, że Chiny będą na ślepo przyklaskiwać wszelkim próbom zaognienia konfliktu, bo nie mają interesu w tym, żeby na Bliskim Wschodzie wybuchła wojna. Chiny próbują raczej wykorzystywać błędy amerykańskie i przejmować role mediatorów tam, gdzie Zachód poniósł porażkę. Chiny wchodzą tu jako lider Globalnego Południa, orędownik praw tych krajów, które są w gorszej pozycji względem Zachodu.
A czego chcą w zamian?
Chiny oczywiście mają swoją długofalową politykę ekspansji, do realizacji której w równym stopniu używa środków politycznych i ekonomicznych, różnych dyplomatycznych możliwości. Metodą małych kroków próbują zwiększyć swoją obecność na Bliskim Wschodzie i poprawić swój wizerunek, po to, żeby w przyszłości przychylniej były traktowane chińskie inwestycje, chińską obecność gospodarczą, a być może w dalszej przyszłości nawet bazy wojskowe.
A czy w ten sposób Chiny wchodzą w konkurencję nie tylko z USA, ale i z Turcją, Rosją czy arabskimi monarchiami?
Rosja ma ograniczone możliwości oddziaływania na Bliskim Wschodzie. Jest militarnie obecna w Syrii, ale to tyle, nie ma przebicia gospodarczego. A jednak kraje arabskie, czy Turcja i Iran to są kraje pragmatyczne, nastawione na korzyści ekonomiczne. I wydaje się, że kraje regionu mogą próbować wykorzystać fakt, że światowe mocarstwa rywalizują o Bliski Wschód. Mogą na przykład bardziej kontestować politykę amerykańską, jednocześnie zwracając się w kierunku Chin.
Nie chodzi im o to, żeby Amerykanie się całkiem wynieśli – te relacje są budowane od dekad, arabskie reżimy potrzebują amerykańskiego wsparcia. Z drugiej strony zaczęła im ciążyć hegemonia Amerykanów, to, że interesy świata arabskiego czy świata muzułmańskiego były lekceważone. Podoba im się to, że kilku graczy zabiega dziś o ich względy.
Czy Europa straci gospodarczo na konflikcie na Bliskim Wschodzie, jeśli ten będzie narastał? Jakich konsekwencji należy się spodziewać?
Już traci. Transport przez Kanał Sueski spadł o około 30 proc.
W związku z tym konfliktem?
Tak, ponieważ było to związane z działalnością wspieranych militarnie przez Iran szyickich Huti w Jemenie, którzy kontrolują stolicę i część nadmorską w okolicach zatoki Bab Al-Mandab u wejścia do Morza Czerwonego, a następnie Kanału Sueskiego. Po rozpoczęciu wojny w Strefie Gazy na zlecenie Iranu zaczęli atakować statki transportujące towary między Azją i Europą.
Iran sięga nie tylko po rakiety, manipuluje też handlem. Aż 12 proc. światowego handlu międzynarodowego, w tym ok. 10 proc. ropy naftowej transportowanej drogą morską, a także sporo gazu skroplonego przechodzi przez szlak sueski, więc wszelkie zaburzenia w handlu na tym odcinku podrażają ten handel znacząco.
To jest kolejny instrument, którego może używać Iran przy swoich ograniczonych w gruncie rzeczy możliwościach. Nie ma tylu zasobów, co kraje arabskie, nie ma takiej armii, jak Izrael, ale ma inne przewagi. Ma wpływ na te organizacje oporu w krajach arabskich, czyli może je zdestabilizować od środka i również dzięki nim uderzać w Izrael. A z drugiej strony może zaburzyć handel, co sprawi, że Europa szybko odczuje także na swojej skórze skutki problemów na Bliskim Wschodzie – dłuższa trasa dookoła Afryki oznacza wyższe koszty paliwa, ubezpieczeń itp. To wszystko przekłada się na ceny towarów z importu w Europie. Tak Iran mówi: musicie się liczyć z nami i z naszymi postulatami, choćby wobec kwestii palestyńskiej, ponieważ jeśli tego nie zrobicie, to odczujecie to w portfelach.
W najgorszym scenariuszu, na którym straciłby sam Iran, ale też wiele krajów arabskich, mogłoby dojść do zablokowania Cieśniny Ormuz, którą z kolei płynie przede wszystkim ropa naftowa z krajów takich jak Kuwejt, Arabia Saudyjska – około 20 proc. światowego handlu ropą – i gaz LNG z Kataru, m.in. także do Polski.
Iran wysłał sygnał, że może kontrolować obie cieśniny. Sam także sprzedaje tamtędy ropę więc to ostateczność, ale może. To są asy, które ma Iran.
Czy eskalacja konfliktu może skutkować kolejną falą migracji z Bliskiego Wschodu do Europy?
W obecnej sytuacji raczej nie, natomiast w najczarniejszym scenariuszu, gdyby w regionie wybuchł duży konflikt niekontrolowany, większe fale migracyjne byłyby oczywiście naturalną konsekwencją. Jeśli tarcia utrzymają się na mniej więcej zrównoważonym, nazwijmy to, poziomie eskalacji, to myślę, że nawet kolejne ataki rakietowe drastycznie skali migracji nie podniosą.
Polecamy także:
- Na Bliskim Wschodzie kwitnie czarny rynek wody. To skutek kryzysu klimatycznego
- Sytuacja na Bliskim Wschodzie kreśli ceny ropy. Do rekordu jeszcze daleko, ale jest niepokój
- Recesja zagląda światu w oczy. Wojna na Bliskim Wschodzie groźna dla gospodarki
- Coraz więcej głodujących na świecie. Kryzys żywnościowy nie jest zwalczany u podstaw
- Kolejne napięcia polityczne w Afryce. Chodzi o porozumienie Etiopii i Somalilandu