Członkowie zarządów i rad nadzorczych amerykańskich spółek giełdowych gremialnie sprzedają akcje swoich firm – informuje portal branżowy Strefa Inwestorów. Czy to może zwiastować zbliżającą się korektę?
W bieżącym roku na światowych rynkach akcji po jednym z najgorszych okresów w historii – jakim była pierwsza połowa marca – nastąpił jeden z bardziej dynamicznych i dochodowych rajdów na światowych giełdach. A prym w post-covidowej hossie wiodą spółki amerykańskie.
Okazałe wzrosty na akcyjnych parkietach powodują jednak wzrost obaw o korektę. A jednym z czynników zwiastujących możliwość zahamowania rajdu na Wall Street są operacje tzw. insiderów – osób blisko związanych z władzami spółek giełdowych – którzy w lipcu sprzedali ponadprzeciętnie dużą liczbę akcji.
Jak wynika z informacji Bloomberga, w bieżącym miesiącu ponad tysiąc insiderów z rynku amerykańskiego pozbyło się akcji spółek, z którymi są związani.
Liczba sprzedających jest obecnie pięć razy wyższa niż kupujących. W ostatnich dziesięciu latach taka przewaga zwiastowała zbliżający się szczyt na rynkach akcji, po którym następowała korekta. Czy i tym razem będzie podobnie?
Przykład idzie z góry
Larry Fink, szef BlackRocka – największej firmy inwestycyjnej na świecie, zarządzającej aktywami o wartości prawie 7 bilionów dolarów – sprzedał w tym roku jej akcje za około 75 mln dolarów.
Niedawno Fink publicznie ostrzegał, że odbicie w kształcie litery „V” w gospodarce światowej wcale nie jest pewne.
Zwrócił on uwagę, że dość duża część amerykańskiej gospodarki nie stanęła jeszcze na nogi, a niepokojącym sygnałem jest fakt, że o ile duże przedsiębiorstwa mają się dobrze to przyszłość tych mniejszych nie rysuje się w tak jasnych barwach.
Jednym z czynników warunkujących wzmożoną sprzedaż akcji przez tzw. insiderów może być oczywiście obawa przed drugą falą pandemii lub sceptyczny pogląd na tempo odbudowy gospodarek po wiosennym lockdownie. Jednak biorąc pod uwagę, że wyceny na amerykańskiej giełdzie są bliskie histrorycznych szczytów (lub wyznaczyły nowe) nie można wykluczyć, że powodem takiego stanu rzeczy może być także realizacja zysków w obliczu niepewnej przyszłości.
Indeks szerokiego rynku amerykańskiego, S&P500 od covidowego dołka zyskał już około 45 proc., a od historycznych szczytów ustanowionych w lutym tego roku dzieli go niespełna 8 proc.
Technologiczny Nasdaq historyczne rekordy ma już daleko za sobą. Od połowy marca indeks zyskał prawie 60 proc.
A czy polskiej giełdzie grozi to samo?
Z jednej strony dynamika tegorocznych wzrostów na GPW i Wall Street to zupełnie inna rzeczywistość. WIG20 (w którym największą wagę mają banki i państwowe spółki energetyczne) od poziomu sprzed marcowego krachu jest oddalony o około 15 proc., a od kilku miesięcy porusza się w wąskim pasmie wahań.
Teoretycznie więc przestrzeń do wzrostów jest na polskim rynku znaczna.
Należy jednak pamiętać o pewnej zależności, która niejednokrotnie się sprawdziła – gdy Ameryka kichnie, cały świat ma katar. A na rynkach finansowych nawet lekka infekcja rozprzestrzenia się bardzo szybko.
Czytaj także: