Nie wydaje mi się, żeby Unia Europejska, wbrew temu, co niektórzy wieszczą, się rozpadała. Na pewno będziemy mieć do czynienia ze wzmocnieniem komponentu eurosceptycznego, ale powinniśmy odróżniać eurosceptyków od polityków antyeuropejskich. Głosów nawołujących do wychodzenia z UE nie ma zbyt wiele – mówi dr Natasza Styczyńska z Instytutu Studiów Europejskich Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Czy widzi pani w naszym uczestnictwie w Unii Europejskiej jakieś niedopracowania? Czy jest coś, co zrobiliśmy źle i warto byłoby powiedzieć o tym na głos po to, żeby inni po nas, ci, którzy dopiero się starają, żeby dołączyć, nie powtórzyli naszych błędów? Czy gdybyśmy proces akcesyjny zaczynali dzisiaj, jak Ukraina, to co warto by było poprowadzić inaczej?
Dr Natasza Styczyńska, UJ: Dwadzieścia lat doświadczeń pokazuje nam, że są obszary, które mogłyby być inaczej zorganizowane, więc rzeczywiście teraz jest najwyższy czas by zadbać o to, co przeoczyliśmy.
Najważniejszym z takich elementów jest kwestia komunikowania Unii Europejskiej obywatelom. Tłumaczenie, objaśnianie, oswajanie członkostwa w Unii to jest moim zdaniem największe zaniedbanie największego rozszerzenia UE z 2004 roku. Bo nie jest to jedynie zaniedbanie widoczne w Polsce, to jest zaniedbanie we wszystkich krajach byłego bloku wschodniego.
A co zaniedbano w tej komunikacji? Dlaczego to takie ważne?
Komunikacja była bardzo szczątkowa i nastawiona nie na objaśnianie tego, czym członkostwo jest i jak w tej Unii Europejskiej funkcjonować, ale niemal wyłącznie na przedstawianie doraźnych korzyści. Oczywiście, to także było ważne, bo trzeba było obywateli przekonać do głosowania na tak. Dziś wiemy, że generalnie członkostwo w Unii jest dla Polaków czymś pozytywnym, że przyniosło więcej korzyści niż kosztów. Ale brakuje nam poczucia wspólnoty, przynależności do wspólnoty. Nie mamy poczucia sprawczości, mówimy na przykład, że Bruksela nam coś każe, a gdybyśmy mieli poczucie, że Bruksela to my, to byłoby nam dużo trudniej takie zdanie sformułować.
Nie uczono nas, że Unia Europejska to nie tylko korzyści ekonomiczne, że to przede wszystkim wspólnota wartości. Mówiono o tym, jasne, ale rzadziej, bo dla niektórych to kontrowersyjne, skupiono się jednak na wymiernych korzyściach, np. budowie infrastruktury – drogi, koleje, boiska zawsze były na pierwszym planie jako doraźny dowód na to, że wejście do wspólnoty to dobry pomysł.
Myślę, że na taką debatę jest teraz czas w krajach, które przygotowują się lub chcą wejść do Unii – ta wspólnota wartości musi być oczywista, żeby później nie było rozczarowania czy zaskoczenia europejskim modelem życia.
Gdy Polska wstępowała do UE decydenci zapewne zakładali, że ludzie sami to rozumieją, nauczą się tego, przyswoją sobie europejskość, ale to tak nie działa.
Zwłaszcza w kraju, który raptem kilkanaście lat wcześniej wyszedł z socjalizmu.
Dlatego nowe pokolenia mają łatwiej, dla nich wspólna Europa jest bardziej oczywista. Starsi wciąż dzielą rzeczywistość na my i oni czyli Unia. Młodzi bardziej czują się częścią wspólnoty, gdzie nie tylko są odbiorcą regulacji prawnych, ale też stroną zdolną je kształtować, zwłaszcza jeśli chodzi o kluczowe zagadnienia dotyczące klimatu czy nowych technologii. Po 20 latach członkostwa oswajanie Unii dopiero trwa.
Czy i jak ten brak poczucia sprawczości może wpłynąć na wynik najbliższych wyborów do europarlamentu? Starsi nie pójdą, a młodsi tak? A może pójdą tylko prawdziwi „wyznawcy” konkretnych partii? I dlaczego gospodarczy wpływ dotacji unijnych nie jest wystarczającym argumentem, by chodzić gremialnie głosować?
To ma ogromne znaczenie. Zaryzykowałabym twierdzenie, że na wybory pójdą ci, którzy są zmotywowani czymś konkretnym. To będą zawsze te grupy, które mają bardziej radykalne czy bardziej wyraziste zdanie, zarówno ci, którzy są za, jak i ci, którzy są przeciw.
Dodatkowo, proste przekazy zadziałają lepiej, gdy brakuje nam wiedzy. Dlatego obawiam się, że przekazy eurosceptyczne, wykorzystujące chociażby motyw o zagrożeniu zielonym ładem – to jest przecież narracja ostatnich miesięcy – będą miały większy wpływ, niż gdybyśmy mieli ten zielony ład przedyskutowany i oswojony. Nie mówię, że zaakceptowany, bo możemy być krytyczni, ale jednak po prostu bardziej wyjaśniony – w gruncie rzeczy bowiem niewielu ludzi rozumie czym ta propozycja jest, w jakim celu miałby być wprowadzony. W ogólnej percepcji zostało tylko wrażenie szkody wynikającej z obowiązku wdrażania tej zmiany.
Bądź na bieżąco z najważniejszymi informacjami subskrybując nasz codzienny newsletter 300Sekund! Obserwuj nas również w Wiadomościach Google.
To jest z kolei pożywka dla ugrupowań prawicowych, krytykujących pogłębianie politycznej integracji. W ostatnich tygodniach widać było w Europie, że radykalna prawica się umacnia. Pokazują to wszystkie sondaże.
W którą stronę idzie europejska prawicowość? By być jeszcze bardziej nacjonalistycznym i eurosceptycznym, jeszcze bardziej konserwatywnym, antyimigranckim czy prokatolickim czy aż wręcz antyunijnym?
Znakiem rozpoznawczym radykalnej prawicy jest narracja suwerenistyczna, antyfederalistyczna, opierająca się przede wszystkim na krytyce instytucji unijnych. Zachowania partii prawicowych eskalują, bo wyraźnie widać, że także ugrupowania prawicowe konkurują między sobą. Ci, którzy próbowali wcześniej ustawiać się w pozycji konstruktywnych krytyków tracą głosy na rzecz grup bardziej radykalnych więc zaczynają się sami radykalizować.
Muszą jednak w tej krytyce Unii Europejskiej balansować, bo bardzo często partie należące do prawicowych grup w Parlamencie Europejskim to partie mainstreamowe, które często są partiami rządzącymi w różnych krajach członkowskich. Nie chcą więc kompletnie „wywrócić stolika”, używając retoryki Konfederacji, ale postulują radykalniejsze reformy i międzyrządowy model Europy, a nie zacieśnianie i pogłębianie politycznej integracji.
Co zrobić, żeby nie oddać Europy skrajnym ugrupowaniom? Czy bardziej liberalne ugrupowania, opowiadające się za większą integracją, które nie chcą izolacjonizmu wewnątrz Wspólnoty, mają jeszcze jakąś możliwość manewru, który może dać im większe poparcie?
Przed tymi wyborami to już oczywiście niewiele. Ale jest jedna rzecz, która zawsze się sprawdza – przede wszystkim trzeba wyjść z ważnymi tematami do obywateli, bo tej deliberacji cały czas brakuje, i to nie tylko w Polsce. W Europie mało dyskutujemy o trudnych kwestiach, których nie sposób uniknąć. Nie ma publicznej debaty, jest tylko anonsowanie zmian. A przecież nie uciekniemy od tematów zawartych w Zielonym Ładzie czy kwestii polityki migracyjnej. Bez względu na to jak się będzie nazywał ten pakiet i na kiedy przesuniemy jego realizację on nadal musi być wdrożony w takiej czy innej formie.
Edukacja obywatelska jest konieczna, jeśli chcemy mieć dojrzałe społeczeństwo, funkcjonujące w liberalnej demokracji.
Nadzieja w tym, że radykalna prawica, szczególnie ta spod znaku grupy Tożsamość i Demokracja, nie jest koherentna. Tylko część programu jest wspólna dla wielu jej partii, reszta jest kompletnie niekompatybilna, mają zupełnie różne interesy. Jak wspomniałam, prawica konkuruje między sobą, a często jedynym wspólnym mianownikiem jest niechęć do UE.
Jeśli proeuropejska część polityków zewrze szeregi i nauczy się lepiej współpracować to ma szansę na przygotowanie wspólnego, silniejszego frontu.
Czy Unia utknęła w martwym punkcie? Politycznie nie ma zgody czy bardziej razem, czy bardziej osobno. Gospodarczo tracimy do USA, Chin i innych dużych gospodarek, jak nigdy dotąd. Co nas najbardziej hamuje?
Brak decyzji. Na pewno powinniśmy się zastanowić, co dalej – to jest kluczowe i nad tym deliberujemy już dłuższą chwilę, ale na razie bez większych rezultatów. Konferencji na temat przyszłości Europy była zainicjowana jeszcze przed pandemią, ale ostatecznie nie uzgodniono, który z jej scenariuszy miałby być realizowany.
Ryzykowne jest porównywanie UE do Stanów Zjednoczonych, ze względu na to, że Unia Europejska ma dość unikalny, specyficzny model socjalny, nieporównywalny z USA i dużo bardziej kosztowny. Jesteśmy z niego dumni, ale jeśli chcemy go utrzymać, to zdecydowanie musimy myśleć, co zrobić, żeby nas było stać na takie rozwiązania.
Czy w związku z tym dalsze powiększanie Unii Europejskiej może nam przynieść wymierne korzyści czy raczej obciąży nas nowymi kosztami?
Najpierw trzeba określić, co rozumiemy jako korzyści oraz w jakim okresie je oceniamy. Uważam, że dalsze rozszerzenia mogą być z korzyścią dla Unii Europejskiej, ale muszą być bardzo precyzyjnie przygotowane.
To jest ogromne wyzwanie, dlatego że są to ogromne koszty ekonomiczne. W krótkim czasie dołączenie nowych państw członkowskich jest sporym obciążeniem finansowym. Ale tu też trzeba określić, o których państwach myślimy. Kilka państw, które teraz negocjują członkostwo, to kraje tak małe, że koszty nie byłyby właściwie odczuwalne. Czarnogóra jest powierzchniowo porównywalna do województwa Śląskiego, a mieszkańców ma tylu, co Kraków. Absorpcja Ukrainy będzie jednak już bardzo trudna. O Turcji na razie nie rozmawiamy, bo negocjacje zostały zawieszone.
Najłatwiej dostrzec korzyści ekonomiczne, które zwykle są duże – powiększa się wspólny rynek, rośnie wymiana handlowa. Ja bym zwróciła jednak uwagę przede wszystkim na kwestie, które obliczyć jest znacznie trudniej, czyli sprawy bezpieczeństwa militarnego, budowania miejsca do życia, które jest atrakcyjne dla obywateli Europy, budowania wspólnoty w kontekście politycznym, kwestie polityki klimatycznej, zdrowego środowiska. Im większy obszar Europy obejmą te wspólne standardy, tym lepiej dla wszystkich Europejczyków.
Czy mówiąc, że akcesja nowych krajów powinna być precyzyjnie przygotowana miała pani na myśli jakieś dodatkowe wymagania, które tym krajom powinno się postawić?
Tych wymagań i tak mamy dziś więcej niż początkowo. Chodziło mi raczej o to, żeby wykorzystać wiedzę z poprzednich rozszerzeń. Przede wszystkim należy wszelkie reformy doprowadzać do końca przed akcesją. Nie warto zgadzać się na ulgowe traktowanie w rodzaju: zacznijcie teraz, my was przyjmiemy i skończycie sobie później.
Tutaj przydaje się przykład Rumunii i Bułgarii, gdzie nie wszystkie kwestie zostały dopięte na ostatni guzik przed akcesją, a i tak je włączono w struktury UE. Optymiści liczyli na to, że europeizacja Bułgarii dokończy się sama, że ten proces będzie postępował po akcesji. Zastosowano więc wobec nich specjalny mechanizm weryfikacji, gdy już zostały członkami UE. Dziś wiemy, że nie był w stanie sprawić, by przepisy, pewne modele, sposoby uprawiania polityki w tych państwach zmieniły się wystarczająco. W efekcie rozwój tych krajów odstaje dziś od poziomu europejskiego. Bułgaria jest nadal najbiedniejszym państwem członkowskim, w którym mamy problemy, nie tylko ekonomiczne, ale też ze standardami demokratycznymi.
Bułgaria ma problemy wewnętrzne, które ciągną się od transformacji, która właściwie nigdy się nie zakończyła, a Unia ma problemy z Bułgarią i jej trudnościami z przestrzeganiem standardów. Zgoda na przedłużoną adaptację już po wejściu do UE, to nie był dobry pomysł i lepiej już go nie powtarzać. Podstawowe standardy muszą być zrealizowane wcześniej, gdy rządy się starają. Praktyka pokazuje, że później zapał słabnie.
Dwa kraje mają status kandydata: Gruzja i Turcja. Oba leżą tak naprawdę poza Europą. Rządy obu wcale nie są do końca zainteresowane – w Gruzji trwa otwarty spór o to, czy iść w stronę Europy czy Rosji, a Turcja po prostu zawiesiła negocjacje z UE. Czy Europa tych krajów potrzebuje?
Współpraca z Turcją została rozpoczęta w kompletnie innej rzeczywistości geopolitycznej, w 1963 roku. Oficjalnie Turcja stała się kandydatem w 1999 r. Dzisiejszej Turcji, chociaż wciąż istnieje tam frakcja proeuropejska, nie interesuje już taka kooperacja, ale i Unii Europejskiej dziś nie bardzo po drodze z pomysłem tureckiego członkostwa. Partnerstwo z Turcją powinno być przemyślane tak, żeby przystawało do dzisiejszych realiów geopolitycznych. Turcja i Kaukaz czyli Gruzja, to jest dla nas szalenie ważne sąsiedztwo. Unia Europejska nie może sobie pozwolić na nieobecność w tych regionach, nie może nie mieć wpływu na to, co się tam dzieje.
Dlaczego?
Przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa. Stabilne sąsiedztwo jest podstawą bezpieczeństwa Europy, więc powinno nam zależeć na tym, żeby Turcja była demokratyczna, a kontakty przyjacielskie. Nie możemy też zapominać, że jest przy okazji ogromnym, cennym partnerem handlowym.
Pamiętajmy jednak, że sam fakt bycia kandydatem do członkostwa w Unii nie daje gwarancji, że dojdzie do akcesji. Dopóki nie zostaną spełnione tzw. kryteria kopenhaskie, które mówią przede wszystkim o kwestiach jakości demokracji, ale również o gospodarce rynkowej, konkurencyjności, to po prostu to się nie stanie. Widzimy to na przykładzie Turcji, ale też bliższych krajów, na przykład Serbii, która już 11 lat jest w procesie akcesyjnym, ale z wypełnieniem tych kryteriów ma kłopot.
Jakie kraje jeszcze mogłyby teoretycznie do Unii dołączyć? Inne państwa Kaukazu? Może Szwajcaria i Norwegia dadzą się namówić?
Możemy uprawiać political fiction i powiedzieć, że o członkostwo mogłaby się starać Białoruś, ale wiadomo, że dziś nie ma do tego żadnej przestrzeni. Dyskusyjna jest sprawa z Kosowem – tu trzeba bardzo delikatnie manewrować pomiędzy tym, co państwa członkowskie mogą, a jak wygląda sytuacja geopolityczna. Kosowo ma dziś specjalny status.
Dla krajów Europy Wschodniej i Kaukazu – Mołdowy, Ukrainy, Białorusi, Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu – Bruksela uruchomiła kiedyś specjalny program Partnerstwo Wschodnie, ale uczestnictwo w nim nie jest prerekwizytem do członkostwa. W ramach tego programu mówiło się kiedyś nawet o współpracy z Rosją, która jednak nie była uczestnictwem w takim programie zainteresowana.
Norwegia, Szwajcaria spełniają kryteria, ale po ich stronie dotąd nie było woli przyłączenia się. Co nie znaczy, że jej nie będzie, bo po nowych krajach członkowskich NATO widzimy, jak zmienia się podejście do udziału w międzynarodowych strukturach.
Jak powinna się zmieniać Unia Europejska? Bo że to nastąpi chyba nie podlega już dyskusji. Jakie scenariusze leżą dziś na stole?
Jest ich kilka, powiem o trzech najważniejszych. Co ciekawe, wszystkie trzy mają dość podobną skalę poparcia i to, że żadne z możliwych rozwiązań nie dominuje nad innymi jest chyba największym problemem.
Pierwszy scenariusz opiera się na zacieśnieniu i pogłębieniu współpracy politycznej. To oznaczałoby oddanie przez rządy narodowe jeszcze więcej kompetencji na poziom wspólnotowy, europejski i być może prowadziłoby do tego, że Unia stałaby się w efekcie organizmem federacyjnym. Dla sporej części Europejczyków, ale też i europejskich partii w Parlamencie Europejskim budowa superpaństwa europejskiego jest jedyną możliwą odpowiedzią na zmieniający się świat.
Druga opcja jest dokładnie odwrotna, czyli zakłada, że robimy krok wstecz, wzmacniamy wymiar narodowy. Ekonomicznie jesteśmy superzintegrowani, natomiast politycznie zostawiamy państwom dużo więcej miejsca do decyzji, czyli np. wycofujemy się z części wspólnych polityk i nie rozwijamy kolejnych. Tu głównie chodzi o politykę zagraniczną, ale też kwestie migracji czy energii.
Ale oczywiście są też tacy, którzy mówią: ponieważ nie wiadomo, co zrobić, to kontynuujmy to, co jest teraz. Obecny kształt UE nie jest idealny, ale funkcjonuje. Nie róbmy nic nowego, utrzymajmy obecny model, bo działa.
Trudno odpowiedzieć na pytanie, co by było lepsze, bo to jest pytanie o to, jak widzimy Europę w przyszłości i co uważamy za lepsze z własnego punktu widzenia. Dla niektórych zrezygnowanie z części suwerenności jest nie do zaakceptowania, a dla innych jest to naturalna kolej rzeczy.
Potrzebna jest duża debata. Wydaje się, że scenariusz, gdy nic się nie zmienia jest najmniej możliwy do realizacji. Mamy zatem do czynienia z rywalizacją dwóch poglądów: federacyjnego i tego, który zmierza raczej w stronę rozluźniania wzajemnych układów.
To pachnie patem.
Rzeczywiście tak. Będziemy jednak mieć nowy parlament europejski, już za kilka dni zobaczymy w wynikach wyborów, która opcja jest bliższa Europejczykom.
Jeśli efektem tych wyborów będzie to, co się już dzieje – realizacja wszystkich tych scenariuszy na raz czyli Europa wielu prędkości – chętni do kooperacji będą podejmować współpracę w mniejszych grupach zależnie od konkretnego celu.
Czy rosnący populizm w całej Europie to może być początek jej końca?
Nie mam takiego poczucia. Nie wydaje mi się, żeby Unia Europejska, wbrew temu, co niektórzy wieszczą, się rozpadała.
Myślę, że sukces partii antyunijnych będzie mocno umiarkowany. Na pewno będziemy mieć do czynienia ze wzmocnieniem komponentu eurosceptycznego, ale powinniśmy odróżniać eurosceptyków od polityków antyeuropejskich. Moim zdaniem to rozróżnienie jest kluczowe, bo populiści są w większości eurosceptykami – prawicowe partie populistyczne w Europie zazwyczaj są nacjonalistyczne czy natywistyczne, bardzo krytyczne wobec Unii Europejskiej, ale głosów exitowych, czyli nawołujących do wyjścia poszczególnych państw z UE, tak naprawdę nie ma zbyt wiele, a jeśli są, to pojawiają się z politycznego marginesu.
Ten eurosceptyzm, krytyka obecnego stanu rzeczy, wynika głównie z potrzeby zmiany, z chęci dyskusji o przyszłości Europy. Natomiast nawet dyżurni kontestatorzy integracji, jak Marine Le Pen czy Geert Wilders, już nie mówią o wyjściu z Unii – wydaje się, że narrację zmieniono w odpowiedzi na nastroje społeczne. Brexit, a następnie wojna w Ukrainie stały się generatorem jedności. Konflikt i poczucie zagrożenia sprawia, że się jednoczymy.
Proszę wymienić trzy najważniejsze rzeczy, którymi nowo wybrani politycy Parlamentu Europejskiego powinni się zająć w pierwszej kolejności.
Tylko trzy? Wydaje się, że jest ich znacznie więcej. Unia Europejska działa w podobny sposób, jak rządy państw członkowskich, czyli przed wyborami upycha w szufladach trudniejsze tematy, żeby nie budzić negatywnych emocji i niepotrzebnych pytań.
Pilne są kwestie związane z ochroną środowiska, ze zmianami klimatu. Oczywiście jako Unia Europejska nie mamy decydującego wpływu na te zmiany, bo globalnie nie jesteśmy aż tak dużym graczem, ale trzeba zacząć od swojego podwórka i próbować u siebie lobbować w sprawie nowych standardów. Klimat to jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy temat. Równie ważna kwestia – bezpieczeństwo – militarne, ale też energetyczne. Tematy te nie są nam już obce, ale nie zostały podjęte kluczowe decyzje i do tego na pewno trzeba szybko wrócić.
Trzecia sprawa to kwestia rozszerzenia Unii. Już w 2003 roku na szczycie w Salonikach padła zapowiedź, że Unia rozszerzy się na państwa byłej Jugosławii i Albanię. Od tego czasu te państwa na rozszerzenie czekają. To nie jest kwestia, którą można odkładać kolejne 5 lat. Bałkany są już na granicy przedrozszerzeniowego zmęczenia. Ten region nie powinien być nadal zaniedbywany. Jest dla nas kulturowo nieodległy, populacyjnie nieduży, istotny ze względów bezpieczeństwa, i jest niezbędnym elementem układanki. Bez Bałkanów Europa nie jest kompletna. Jeśli Unia Europejska chce mówić w imieniu wszystkich Europejczyków, to musi wziąć pod uwagę Bałkany.
Państwa Bałkanów Zachodnich negocjują, mają bardzo duże chęci, by dołączyć i trzeba im dać realną perspektywę.
Nie wymieniła pani kwestii nielegalnych migracji – czy to nie jest dla Europy aż tak wielki problem, jak się o tym mówi?
Kryzys migracyjny trwa i będzie trwał, bo żadna sensowna polityka migracyjna nie została wypracowana. To zdecydowanie jest jeden z najbardziej delikatnych, trudnych tematów, żaden rząd nie chce sobie zafundować dyskusji publicznej na ten temat, szczególnie przed wyborami. Bez tej dyskusji jednak po prostu nie jesteśmy w stanie wygenerować żadnych długofalowych rozwiązań. Ani Polska czy jakiekolwiek inne państwo członkowskie, ani Unia Europejska jako całość.
Europie się wydawało, że może odsunąć od siebie problem imigrantów. Temu miała służyć umowa z Turcją, gdzie powstawały obozy dla uchodźców z Bliskiego Wschodu po fali migracyjnej z 2015-2016 roku. Teraz Włosi mają pomysł żeby procedura weryfikacji odbywała się w Albanii i tam miałyby powstawać obozy dla uchodźców – w Europie, ale poza Unią. Obiektywnie problem w ten sposób nie znika. Co więcej, przyczynia się do jego wzmacniania i jeszcze zwiększa zjawisko przemytu ludzi na teren Unii Europejskiej. Gdy nie widzimy problemu w granicach Unii Europejskiej, udajemy, że go nie ma, migracje nasilają się jednak nie tylko ze względu na wojny czy sytuację ekonomiczną, ale również zmiany klimatu.
Od czego zatem należałoby zacząć rozmowę o problemie Unii pod tytułem migracja?
Od tego, jaką politykę wielokulturowości chcielibyśmy zaaplikować w Unii Europejskiej. Państwa europejskie nie chcą się zgodzić, aby to był jeden model, żeby to była unijna polityka, a przecież największa migracja w tym momencie odbywa się wewnątrz Unii.
Mimo to każdy kraj chce zachować tę domenę dla siebie. To oznacza w praktyce, że taka polityka istnieje w różnych modelach, bądź nie istnieje w ogóle. Jasne są kryteria przybycia, uzyskania pozwolenia na pobyt, ale co do dalszego etapu panuje chaos. A przecież to nie weryfikacja osób przyjeżdzających jest ważna, ale plan zagospodarowywania tych przyjezdnych i włączania ich w nasze społeczeństwo.
Polecamy również:
- To rok megawyborów na świecie. „Spodziewam się zalewu dezinformacji” [WYWIAD]
- Polska straci suwerenność? Tłumaczymy na czym ma polegać reforma traktatów UE [EXPLAINER]
- Ukraina zmierza w stronę UE. Budowanie barier na tej drodze Polsce się nie opłaci [WYWIAD]
- Unia Europejska potrzebuje nowego otwarcia. „Brak jej wizji rozwoju gospodarczego i politycznego lidera” [WYWIAD]
- Dwie dekady Polski w Unii Europejskiej. Te sektory skorzystały najbardziej
- Co hamuje konkurencyjność UE? Żeby dogonić USA Europa musi się zintegrować