Jeżeli chcemy sprostać globalnym wyzwaniom, które wymagają mobilizacji i synchronizacji wysiłków miliardów ludzi – potrzebujemy opowieści. Fakty same się nie obronią – mówi w wywiadzie z 300Gospodarką dr hab. Marcin Napiórkowski, kulturoznawca i semiotyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Czy popkultura, w której – przede wszystkim w kinie – od dawna pokazuje się ryzyko końca świata w różnych odmianach skutecznie uodporniła nas na klimatyczny Armagedon?
Dr Marcin Napiórkowski: Może nie uodporniła, ale trochę znieczuliła na pewno.
Koniec świata stał się „świętem ruchomym” – co jakiś czas pojawia się kolejna data, kometa, kalendarz Majów, a ostatnio ostrzeżenia klimatologów. Tak się napatrzyliśmy, że już się nie obawiamy, nie wierzymy, a w związku z tym nie podejmujemy żadnych działań?
Nam się może wydawać, że pewne fakty albo liczby postrzegamy obiektywnie, ale w gruncie rzeczy jedyne, co naprawdę do nas dociera to narracje czyli opowieści. Wyobraźmy sobie ucznia, licealistę, który w ciągu semestru otrzymał z matematyki następujące oceny: 6 6 5 4 3 2 1 1. Co pani powie o takim uczniu?
Że było z nim coraz gorzej.
A jaką ocenę wystawiłaby mu pani na koniec?
Średnia wychodzi pewnie między 3 a 4.
Otóż okazuje się, że choć nam się wydaje, że kierujemy się średnią, to tego ucznia postrzegalibyśmy zupełnie inaczej niż alternatywnego licealistę, który otrzymał te same oceny, ale w odwrotnej kolejności – od jedynek do szóstek. Średnia wyjdzie taka sama, ale to zupełnie inny uczeń. Poprawił wyniki!
Dlaczego? Bo zapamiętujemy ostatnie dane?
Nie, to dlatego, że patrzymy na trend, na zmianę. Jedna z tych historii, to opowieść o gościu, który roztrwonił swój talent, był leniwy, osiadł na laurach. Druga to opowieść o niedoskonałym człowieku, który jednak potrafił się zmobilizować, wziąć do pracy, przejść drogę od zera do bohatera.
Sami sobie tak kręcimy „filmy” tylko na podstawie obserwacji czy potrzebujemy za każdym razem opowiedzenia tego przez kogoś tak, jak pan to teraz zrobił? Jak się opowiada o klimacie?
Czasem opowiadamy sobie te historie sami – mamy dużo badań, które pokazują, że jeśli ludziom poda się kilka wyrwanych z kontekstu faktów to już będą w stanie połączyć je jakimiś bardzo często zmyślonymi relacjami przyczynowo- skutkowymi. Z drugiej strony często jest też tak, że ktoś nam opowiada historię i pokazuje, jak te kropki połączyć. Zwykle jest tak, że mniej zwracamy uwagę na same kropki, niż na te połączenia. W gruncie rzeczy bardzo wiele zależy od tego, czy ktoś chce nam pokazać konkretny obraz i co chce nam na nim pokazać.
Jedna z opowieści wokół zmian klimatycznych to narracja pesymistyczna – mówi o tym, że jest coraz gorzej i gorzej, że od jakiegoś okresu pogarszają się współczynniki, emitujemy coraz więcej gazów cieplarnianych, coraz mniejsze mamy szanse na zatrzymanie ocieplenia w rozsądnych granicach. Druga zaczyna się tak samo – od podania tych samych danych – ale mówi: jeśli już dzisiaj podejmiemy określone działania, to za 10 lat możemy dojść do pozytywnych efektów, za kolejnych 10 będzie całkiem dobrze, a na końcu opowieści czeka sukces.
Pierwsza to czarny scenariusz, jak z „Mad Maxa” – czeka nas katastrofa, pustynia, rozpad świata, jaki znamy. Druga to bardziej scenariusz „Armagedonu” z Brucem Willisem, gdzie mamy szansę wygrać, naprawić, jeśli tylko weźmiemy się do roboty – zatrzymać asteroidę albo odwrócić zagładę klimatyczną.
A szeroko ostatnio dyskutowany film „Nie patrz w górę” – jaka to narracja?
„Nie patrz w górę” to bardzo ciekawy przykład, także opiera się na scenariuszu “Armagedonu”, ale umiejętnie go dekonstruuje, igrając z naszymi nadziejami i oczekiwaniami.
Narracja, która się kończy pozytywnie przemawia do ludzi bardziej?
Mamy mnóstwo badań, które pokazują, że tak, aczkolwiek sytuacja jest bardzo skomplikowana i cały czas w ruchu. Niedawno przeprowadziliśmy badania, których wstępne wyniki pokazują, że oddziaływanie tych narracji może nie być aż tak proste i oczywiste, jak pokazywały badania wcześniejsze. To niestety nie jest zero-jedynkowe, chociaż wiem, że szeroka publiczność chciałaby prostych odpowiedzi: co mamy zrobić, żeby obniżyć temperaturę, czy jajka są zdrowe, a masło nie, foliówki czy bawełniane torby… Dlatego właśnie, jeżeli chcemy sprostać globalnym wyzwaniom, które wymagają mobilizacji i synchronizacji wysiłków miliardów ludzi, musimy podejść do studiowania narracji równie poważnie, jak do badania klimatu. Fakty same się nie obronią, potrzebują opowieści.
Jeżeli narracje zdefiniujemy jako zmiany pewnej wartości w czasie, to zobaczymy, że są one w zasadzie wszędzie: w reklamie, w bajkach, które opowiadamy dzieciom na dobranoc, potrzebuje ich także nauka, jeśli chce się przebić do szerokiej publiczności. A jeśli już wiemy czego szukać, to pierwszym miejscem, gdzie trzeba szukać są główne ideologie polityczne walczące o rząd dusz.
Konserwatyzm to opowieść o tym, że kiedyś było lepiej i będzie coraz gorzej. Utopijny progresywizm mówi natomiast: nic się nie martwcie, będzie lepiej, nauka rozwiąże wszystkie problemy. Ale mamy też możliwość budowania takiej polityki, która oparta jest na wyzwaniu, jak we wspomnianym Armagedonie: nie pytajcie, co Ameryka może zrobić dla was, pytajcie, co wy możecie zrobić dla Ameryki.
A jak określiłby pan narrację prowadzoną obecnie na poziomie Unii Europejskiej w sprawach klimatycznych? Jest jednolita i spójna?
Nawet na poziomie ogólnym, unijnym (a nie w poszczególnych krajach) możemy wyróżnić przynajmniej kilka różnych dominujących narracji. Mamy narrację europejskiego zielonego ładu, która mówi, że wszystko w naszych rękach i jeżeli już teraz odważnie podejmiemy działania to nie ma się co martwić. Równolegle w UE coraz silniej reprezentowane są – np. przez ruchy zielonych albo przez różne formy lewicowego populizmu (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) – nuty bardziej apokaliptyczne oparte właśnie na gniewie i sprzeciwie wobec establishmentu. Poczuciu, że to, co robimy to za mało. A mamy również nurt, reprezentowany także w europarlamencie, sceptyczny wobec wszelkich zmian, mówiący, że jeśli za bardzo zwiążemy sobie ręce to nasze gospodarki przegrają z Chinami czy USA.
I który rodzaj narracji działa lepiej na obywateli Unii? Czy lepszy efekt daje straszenie, czy obiecywanie?
To zależy od celu – chcemy lepiej stawić czoła kryzysowi czy wygrać wybory?
Jeśli chodzi o klimat to różne grupy odbiorców będą inaczej motywowane i będą oczekiwać zupełnie innych narracji. O ile młodzi będą łatwo poruszeni narracją, która przedstawia sytuację w bardzo dramatycznych barwach, zero-jedynkową, mówiącą, że wszystko albo nic i musimy dokonać radykalnych zmian, o tyle starszy oraz proestabliszmentowy elektorat dużo lepiej zmotywują do działania różne formy polityki małych kroków i pokazywanie, że możemy coś zmienić na drodze ewolucyjnej, a nie rewolucyjnej.
Należy je uzupełniać między sobą? Czyli np. NGO-sy na poziomie lokalnych społeczności powinny prowadzić inną narrację niż politycy na poziomie krajowym?
To możliwa strategia, aczkolwiek mamy sporo badań, które pokazują, że bardzo wysoko ceniona jest również spójność przekazu, w związku z czym nadawanie sprzecznych komunikatów może sprawić, że i jeden, i drugi elektorat będzie nieusatysfakcjonowany.
Czy dobrze pana rozumiem, że ważne jest to, aby komunikat był zgodny, a nie to, jaki to komunikat?
Tak, do pewnego stopnia tak jest.
W jednej ze swoich publikacji określił pan 5 modeli patriotyzmu: tradycyjny, obywatelski, symboliczny, modernizacyjny i ekologiczny. Ten ostatni wydaje się najbardziej nietypowy, a jednocześnie najbardziej współczesny.
Próbowaliśmy uchwycić różne możliwe formy patriotyzmu, które funkcjonują dzisiaj w przestrzeni publicznej. Zauważyliśmy, że cztery pierwsze wymienione modele patriotyzmu, które wyszły nam z analizy materiału prawie pokrywały zakres wypowiedzi obecnych w przestrzeni publicznej. Ale znalazła się jedna, dosyć spójna grupa, która zupełnie się w tych kategoriach nie mieściła. To była grupa, którą uosabiać mogą takie postaci, jak np. Olga Tokarczuk albo ruch sprzeciwiający się wycince Puszczy Białowieskiej.
Ich stanowisko pokazało bardzo interesujący sposób definiowania swojego przywiązania do lokalności poprzez związek z naturą, ale również długookresową, zaskakująco globalną perspektywę, która problematyzowała rolę człowieka w ekosystemie, zadając w ten sposób fundamentalne dla patriotyzmu pytanie o nasze miejsce, o nasze zakorzenienie. To nurt myślenia o swoich obowiązkach wobec ojczyzny i świata, wyrażający to, co czuje i mówi coraz więcej reprezentantów młodego pokolenia. Dla nich ważniejszym symbolem patriotyzmu niż pomnik staje się drzewo.
Czy decydenci, którzy odpowiadają nie tylko za pomniki, ale też za edukację albo programy społeczne dostrzegają ten nowy rodzaj grupy społecznej i mają dla niej jakąś ofertę, czy też jest to raczej wciąż grupa ignorowana, żeby nie powiedzieć zwalczana?
W antropologii od czasów Margaret Mead mamy podział na kultury postfiguratywne, gdzie młodzi uczą się od starszych, bo świat się zmienia bardzo wolno i kultury prefiguratywne, w których starzy podpatrują i naśladują młodych, ponieważ świat zmienia się błyskawicznie. I my teraz w oczywisty sposób przenosimy się w świat coraz bardziej prefiguratywny. Gonimy za młodymi, próbujemy ich zrozumieć, opanować tak, jak oni coraz nowsze technologie. W komunikacji firm, w reklamach, czasem też w przekazach polityków nadawcy chcą pokazać, że nadążają, próbują używać młodzieżowego języka, chcą przekonać, że są dla młodych naturalnym produktem pierwszego wyboru.
Ale, co ciekawe, bardzo często te komunikaty w rzeczywistości nie są skierowane do młodych i nie są rzeczywistą próbą ich zrozumienia, ale są skierowane do grupy 30 – 40-latków, która chciałaby być jak ci młodzi. I tak naprawdę pokazują: zobacz, to jest młodzieżowa firma, twój syn czy córka by ją wybrali, więc na pewno bezpiecznie możesz wybrać tę firmę czy tego polityka, bo to nie będzie obciachowe. To zaś powoduje, że dyskurs, np. wokół zielonego patriotyzmu czy dbałości o klimat tylko pozornie przebija się do głównego nurtu debaty publicznej, a w rzeczywistości ma wyłącznie uspokoić ludzi z dominującego w przestrzeni publicznej pokolenia, że wciąż są młodzi i więzi z młodymi nie tracą.
Jaki impuls jest niezbędny do wywołania rzeczywistej zmiany? Co się musi wydarzyć?
Zmiana polityczna opiera się na dużych paradygmatach. Po roku ‘89 mieliśmy jeden dominujący model, który był opowieścią optymistyczną o uczniu, któremu oceny cały czas szły w górę. To była balcerowiczowska opowieść o transformacji, dogonieniu Zachodu, wspólnej Europie, o tym, że wszyscy się będziemy bogacić, że PKB wzrośnie i że żyje się coraz lepiej. To była opowieść prawdziwa, a jednocześnie nieprawdziwa, ponieważ spychała z horyzontu wszystkich tych, którym się powiodło gorzej. Na nich zrzucała winę za niepowodzenia, nawet jeżeli przyczyny były strukturalne. Około roku 2004 pojawiła się w Polsce konkurencyjna narracja, którą ja w książce określiłem mianem turbopatriotycznej. Narracja oparta na poczuciu, że najlepsze już było, że prawda o Polsce jest w naszej przeszłości, że ślepe gonienie za przyszłością i Zachodem nie ma sensu. Stąd dominacja pamięci, historii, wydarzeń za nami, a nie przed – na tym partia Prawo i Sprawiedliwość budowała swoją potęgę polityczną.
A dzisiaj żyjemy u schyłku starcia tych dwóch wielkich mitologii politycznych. To jest idealny czas, żeby wskoczyć z nową opowieścią, która przez kolejne lata będzie budowała i kształtowała świadomość społeczną. To jest polityka, która proponuje zupełnie inny zestaw wartości. O ile historia progresywna, historia transformacji bazowała na obietnicach: „poczekajcie jeszcze trochę, bądźcie cierpliwi, wkrótce dogonimy Niemcy”, historia turbopatriotyczna bazowała na dumie: „co tam Niemcy, możecie być dumni z tego, kim jesteście, wstańcie z kolan, odkryjcie prawdy o sobie”, to ta nowa wersja patriotyzmu i zmiana paradygmatu mogłaby bazować na wyzwaniach – chodzi o stawianie wyzwań temu, co wiemy albo co nam się wydaje, że wiemy. Nauka mówi, że wyzwania mobilizują ludzi bardziej niż obietnice.
W wywiadzie dla Magazynu Kontakt zobrazował pan to tak: “Liberałowie mówią: wpadnijcie na urodziny, będzie wielki tort. Prawica – wpadnijcie zjeść tort, nim Niemcy nam go zabiorą. Lewica powinna mówić: sąsiadowi huragan rozwalił stodołę, z okazji moich urodzin spotkajmy się wszyscy i naprawmy mu dach. Na świecie jest naprawdę dużo dachów do naprawienia.” Czy taka polityka nowego rodzaju jest dziś w Polsce przez kogoś reprezentowana?
To niewykorzystany potencjał. Wydawało się na początku jego drogi politycznej, że Szymon Hołownia proponuje taką opowieść, ale teraz nie do końca wiem, jaką opowieść proponuje. Nie widzę w Polsce jednoznacznie siły, która próbowałaby zaproponować opowieść polityczną o tym, że nie ma ani łatwej dumy, ani gwarantowanych obietnic, o tym, że miarą naszej publicznej dojrzałości jest być może to, jakim wyzwaniom jesteśmy w stanie sprostać, jak dużą odpowiedzialność wziąć na samych siebie.
A jak ocenia pan to, jak polskie firmy, instytucje czy marki komunikują zieloną zmianę?
Nie prowadziłem systematycznych analiz, ale mogę powiedzieć, że specjaliści od marketingu są coraz dotkliwiej uczeni przez świadomych konsumentów, że greenwashing nie popłaca i że próba przyprawiania sobie zielonej gębusi i robienia w gruncie rzeczy czarnej albo nieetycznej produkcji nie sprawdzi się. To jest bardzo interesujące, bo pokazuje, że jednak w kapitalizm wprzęgnięty jest jakiś mechanizm samoregulacji. Zbyt powolny, żeby sam w sobie mógł nas uratować bez żadnych zewnętrznych regulacji – trzeba to bardzo wyraźnie podkreślić – ale faktem obserwowalnym jest, że konsumenci wymuszają na korporacjach jakiś zwrot w kierunku bardziej etycznych metod produkcji, dbałości o ślad węglowy itp. Jestem pewien, że to się szybko stanie powszechnie cenioną wartością. Coraz częściej jesteśmy skłonni kupić mniej i nawet zapłacić więcej, jeśli mamy przekonanie, że firmy są naszymi partnerami, bo chcą być częścią rozwiązania, a nie częścią problemu.
Także w Polsce? Czy dla naszego konsumenta będzie miała wartość informacja na opakowaniu, w oparciu o jaką energię został wytworzony dany produkt – węgiel czy OZE, jeśli to z reguły będzie oznaczać wyższe ceny? Narracja rządu jest dziś raczej sceptyczna jeśli chodzi o realizację planów proklimatycznych UE.
Polska świadomość konsumencka jest ściśle powiązana z zachodnią. Jeżeli jakaś firma zostaje na zachodzie Europy czy w Stanach zdemaskowana i oskarżona o jakieś nieetyczne lub nieekologiczne działania, polscy konsumenci natychmiast także podnoszą głos. Moim zdaniem kwestią najdalej kilku lat jest wprowadzenie na produktach w UE zuniwersalizowanego oznaczenia o „Environmental Impact” – na każdym produkcie będziemy mieli jeden, prosty współczynnik łączący w sobie informację o rodzaju wykorzystanej energii, ilość wyemitowanego CO2, być może ilości zużytej wody i innych kluczowych zasobów. Będzie to też pewnie nie tylko przedmiotem regulacji, ale i jakichś pośrednich lub bezpośrednich podatków, jak teraz podatek cukrowy.
Oczywiście, to będzie mieć wpływ na cenę, ale dlaczego miałoby nas to oburzać? Firmy chemiczne, które kiedyś wylewały toksyczne produkty uboczne do rzek zakończyły ten haniebny proceder i także zapewne zwiększyły ceny, ale my, ponosząc część tych kosztów, korzystamy także z pozytywnych efektów takiej zmiany: mamy czyste rzeki, zdrowe wody gruntowe, zwierzęta jedzą nieskażoną trawę i tak dalej. Jest dla nas zupełnie jasne, że produkt chemiczny musi być droższy, żeby efekty uboczne jego produkcji zostały zabezpieczone lub zutylizowane – i płaci za to konsument. Nikomu, nawet kontestatorom pakietu klimatycznego, nie przyszłoby dziś przecież do głowy żeby ogłosić: nie ma naszej zgody na utylizację odpadów chemicznych, bo to podnosi koszty firm i wpływa na wzrost cen towarów. Myślę, że analogiczna zmiana w niedługim czasie obejmie wiele różnych obszarów. Musimy tylko coraz wyraźniej pokazywać niewidzialne koszty sprytnie ukryte w pozornie tanich produktach. Ostatecznie to przecież my słono płacimy za degradację środowiska.
Z drugiej strony problem jest taki, że konsument bombardowany różnymi informacjami z różnych źródeł jest zagubiony i często podejmuje decyzje, które nie są racjonalne i do podjęcia takich samych próbuje skłaniać producenta. Niezłym przykładem będzie spór o to, czy dla środowiska gorsze są foliówki czy torby z bawełny. Problem nie jest prosty, bo to zależy od wielu czynników. Badania przeprowadzone na zlecenie rządu duńskiego mówią, że ze względu na olbrzymi ślad wodny przy uprawianiu bawełny i bardzo niewielką masę plastikowych foliowych toreb musielibyśmy używać naprawdę długo jednej bawełnianej torby, żeby jej wpływ na środowisko był mniejszy niż znienawidzonych foliówek. Ale dobrze, wystarczy trochę wytrwałości i może się udać. Tylko, że tu wchodzi na scenę irracjonalne sprzężenie zwrotne między konsumentami i producentami. Skoro w powszechnym przekonaniu bawełniane torby są ekologiczne, to producenci – chcąc przypodobać się klientom – zalali nimi rynek. Pojawiły się wszędzie, dodawane do gazet, rozdawane na konferencjach i tak dalej. Otwieram szafę i wysypuje się na mnie czterdzieści bawełnianych toreb. Gdzie tu ekologia?
Podobnie było z wielorazowymi butelkami na wodę, które stały się popularnym darmowym gadżetem reklamowym. Nasze wyobrażenie na temat tego, co jest złe i szkodliwe, a co dobre może być mylne, niejasne, chociażby dlatego, że nie do końca rozumiemy zasady recyklingu. Uczmy się stale. Ja do niedawna bardzo ceniłem rolnictwo organiczne. Wydawało mi się, że jeśli coś jest „organic” to na pewno jest lepsze dla planety. Tymczasem to skomplikowana kwestia. Wracając do przykładu z torbami: te z bawełny organicznej wypadły w nim najgorzej, bo przy tym samym nawodnieniu organiczne uprawy bawełny dawały mniejszy plon.
Jako konsumenci często nie wiemy, co jest dla nas dobre, a co niebezpieczne. Ulegamy różnym lękom. Jeśli konsumenci będą wymuszać wszelkie zmiany, a producenci ślepo podążać z tymi pomysłami, to nasza walka z katastrofą klimatyczną sprowadzi się do zbierania nakrętek i produkowania milionów bawełnianych toreb.
Chce pan powiedzieć, że jako konsumenci mamy się nie mieszać?
Nie. Chcę powiedzieć, że nie obędzie się bez mądrze zaprojektowanych instytucji regulujących. Im bardziej świat staje się skomplikowany, tym bardziej musimy polegać na zinstytucjonalizowanych sieciach zaufania: na instytucjach kontrolnych, regulatorach, akademiach, grupach doradczych itp. Być może nie jest to tak atrakcyjne, jak wizja samotnego naukowca ratującego świat albo genialnych konsumentów, którzy wymuszają zmianę na kapitalistycznych ośrodkach produkcji. Ale naszym najlepszym rozwiązaniem jest długie, mozolne, pełne szacunku i pokory inwestowanie w instytucje, którym możemy zaufać. Niestety, to co robi nasz rząd systematycznie prowadzi do erozji zaufania do instytucji, czyli do państwa. Niski współczynnik szczepień w Polsce jest tego efektem.
A może po prostu kiepskiego marketingu w kampanii szczepionkowej?
Akurat na marketing rząd nie poskąpił. Ale faktycznie popełniono też sporo innych błędów – pozapolitycznych – które dopiero teraz widać. Na przykład nikt nie zastanawiał się nad formą i językiem przekazu szczepionkowego. Moim zdaniem program szczepień przewrócił się na wyrażeniu: „uzyskaliśmy szczepionki szybciej niż kiedykolwiek dotychczas”. Naukowcy są z siebie dumni, a odbiorca słyszy: szybciej niż kiedykolwiek dotychczas, czyli to jest niebezpieczne, nieprzebadane, eksperymentalne.
Da się inaczej powiedzieć, że zrobiliśmy coś szybciej niż dotychczas, nie mówiąc, że zrobiliśmy to szybciej niż dotychczas?
Innym językiem. Pamiętajmy o narracji. Dziś wiem, że główne argumenty dyskursu antyszczepionkowego wzięły się z dyskursu proszczepionkowego. Najpierw cały świat powtarzał, że trzeba się uzbroić w cierpliwość, bo na szczepionkę trzeba będzie zaczekać nawet kilka lat, bo tyle to zwykle trwa. Przełom nastąpił znacznie szybciej i wtedy zabrakło sensownego wyjaśnienia – naukowcy nie uświadamiali sobie, jak to przyspieszenie może zostać odebrane przez szeroką publiczność.
Wydawało się, że najważniejsze, że nadszedł ratunek.
Po szkodzie jestem mądry i widzę, że można było powiedzieć tak: od dłuższego czasu mamy technologię edycji genomu opartą na mRNA, badaną i rozwijaną od lat, to solidny fundament, na którym mogliśmy coś teraz szybko zbudować, ale to nie jest eksperyment, to nie jest królik wyciągnięty z kapelusza – to efekt wielu lat badań.
Potknęliśmy się o własną entuzjastyczną narrację. Język ma znaczenie. Nawet najlepsze opowieści same w sobie nie uratują nas przed katastrofą, ale bez dobrych opowieści i budowanego przez nie zaufania będzie nam naprawdę trudno poradzić sobie z globalnymi wyzwaniami.
Polecamy też inne nasze wywiady:
- Większość rzeczy, które młodzi ludzie robią w walce o Ziemię, niestety robią źle [wywiad z Tomaszem Rożkiem]
- Będzie więcej zadłużenia poza państwowym długiem publicznym. Przez CPK i Krajowy Fundusz Drogowy [WYWIAD]
- Potrzebujemy masowego, symbolicznego ataku na konsumpcjonizm i pogoń za wzrostem PKB za wszelką cenę – wywiad z filozofką Ewą Bińczyk
- 12 artykułów, analiz i wywiadów, które każdy z nas powinien przeczytać w Dzień Ziemi