Oczywiście, że można było to zrobić inaczej. Ale nie powiedziałbym, że lepiej. W Polsce, jako jednym z nielicznych krajów, gdzie transformacja odbywała się na tak ogromną skalę, zmiany zostały przeprowadzone pokojowo i skutecznie. W wielu krajach demokracja przyszła o wiele później niż zmiany rynkowe – mówi w wywiadzie z 300Gospodarką Jan Krzysztof Bielecki, opozycyjny polityk, były premier rządu.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Wiesław Rozłucki, z którym robiłam niedawno wywiad o początkach GPW, prosił żebym zapytała czy ma pan jeszcze czerwone szelki, które dostał Pan od niego na historycznej pierwszej sesji GPW w 1993 roku?
Jan Krzysztof Bielecki: Oczywiście, że mam.
Jest pan sentymentalny, panie premierze? Zastanawiałam się czy politycy, którzy zajmowali wysokie stanowiska mają, jak papież, taki specjalny magazyn, czy chociaż pokój, gdzie przechowują wszystkie te prezenty zbierane przez lata przy różnych oficjalnych spotkaniach – książki, pióra, obrazy i tak dalej?
W szelkach przestałem chodzić, ale kiedyś rzeczywiście czasami używałem. Zbieram głównie zdjęcia, ale też okazało się, że wiele z nich mi brakuje. Razem z Maciejem Głogowskim, dziennikarzem Tok FM, napisałem niedawno wspominkową książkę. Wydawnictwo chciało zamieścić w niej jak najwięcej zdjęć i niestety okazało się, że w moim prywatnym archiwum jest dużo braków. Na szczęście okazało się, że w PAP i paru wydawnictwach były jakieś ślady tego czasu przełomu.
Cofnijmy się zatem do okresu po 4 czerwca 1989 roku. Bywa, że polska transformacja jest dziś bardziej chwalona i ceniona za granicą niż w Polsce. Czy wówczas wszyscy, którzy brali w niej czynny udział – pisali ustawy, tworzyli nowe zasady, podejmowali decyzje – byli zgodni co do kierunku zmian i kolejnych etapów przemiany?
Ależ skąd. Różne okresy mojego zaangażowania to różne etapy rozwoju Polski. Pierwszy etap polegał na tym, że przyszliśmy do Sejmu z programem Solidarności, który bardzo szybko okazał się nieaktualny. To był program opozycyjny, który zakładał, że komuniści będą rządzili przez całą kadencję, a my mieliśmy listę oczekiwań pod ich adresem. Wszystko zmienił 12 września, zaledwie kilka miesięcy później, kiedy Tadeusz Mazowiecki został zaprzysiężony na urząd premiera. Wtedy nagle okazało się, że Solidarność musi mieć swój plan, którego nie ma. Żeby go stworzyć ruszyły szerokie dyskusje na poziomie całego klubu parlamentarnego, czyli, jeśli dobrze pamiętam, 281 osób chciało mieć coś do powiedzenia. Zapadła więc decyzja, żeby powołać komisję nadzwyczajną, około 40-osobową, aby tych dyskutantów było znacznie mniej. To była jedyna możliwość, aby szybko coś ustalić. Ale w tej komisji zasiadali nie tylko nasi parlamentarzyści, ale także przedstawiciele PZPR (później SLD), domyśla się więc Pani, że dyskusje i tak były burzliwe.
Po szczegóły odsyłam do książki Andrzeja Zawiślaka, który był przewodniczącym tej komisji. W największym skrócie: zadaniem komisji było, aby z 11 gigantycznych ustaw, które zmieniały ze 40 starych ustaw, zrobić pakiet, który potem był nazywany planem Balcerowicza, czy pierwszym pakietem reform. Całość weszła w życie od 1 stycznia 1990 roku. Ale zanim to się stało, my na tej komisji toczyliśmy zawzięte boje o sposób podejścia do gospodarki.
Tylko na linii: dotychczasowa opozycja kontra stara władza, czyli PZPR, czy także w łonie opozycyjnym?
O, także między sobą. Te podziały zdecydowanie nie szły tylko między klubami, nie było zgody co do jednego programu. Chociaż wtedy nikt by tego nie nazwał tak dosadnie, ale na dobrą sprawę to był podział na rynkowców i na – mówiąc dzisiejszym językiem – socjalistów. U nas człowiekiem myślącym bardziej socjalistycznie był Ryszard Bugaj. Z kolei Jacek Kuroń, którego nikt by przecież nie nazwał kapitalistą, oficjalnie mówił, że intuicyjnie podobają mu się niektóre pomysły, bardzo liberalnego przecież, doradzającego nam Amerykanina prof. Jeffreya Sachsa, co wprawiało w zdumienie Ryszarda Bugaja. Po drugiej stronie, czyli w grupie PZPR-owców, największą obrończynią starego ładu i orędowniczką np. wielkiej wartości przedsiębiorstwa państwowego była Barbara Blida.
Czy model transformacji, który ostatecznie przyjęto – dziś uważany za dość radykalny, ale myślę, że i wtedy zdawaliście sobie panowie sprawę z radykalizmu pewnych działań – to był pomysł USA, Sachsa personalnie czy sami uznaliście, że innej drogi nie ma?
Źródeł było co najmniej kilka i na pewno były wśród nich także doświadczenia Jeffreya Sachsa i pewne zasady wiary w wolny rynek. Ale wtedy funkcjonował już tak zwany Konsensus Waszyngtoński, który zakładał dziesięć głównych punktów, niezbędnych do wykonania, jeśli chce się osiągnąć skuteczną transformację. Te rozwiązania były przygotowane na rynek południowej Ameryki, wydaje mi się, że jego autorzy nie zakładali, że znajdzie one również zastosowanie w naszym regionie. Niemniej jednak pewne zasady były w miarę uniwersalne i chociaż dla niektórych kontrowersyjne, to nie dla tej grupy rynkowców.
Czyli dla Pana nie były kontrowersyjne?
One w tych naszych trudnych realiach próbowały podpowiedzieć, jak zbudować kapitalizm bez kapitału. Później wszyscy opowiadali taką słynną anegdotkę, że to było tak trudne, jak robienie zupy rybnej z akwarium. Nie mieliśmy kapitału, nie mieliśmy technologii, nie mieliśmy menedżerów, którzy znaliby zasady wolnego rynku, nie mieliśmy systemu prawnego, a chcieliśmy zbudować kapitalizm. Zasady Konsensusu Waszyngtońskiego mówiły, że skoro nie masz kapitału, to importuj go, czyli dbaj o inwestycje zagraniczne. To coś, czego chwyciliśmy się wówczas, a co Polska robi do dziś, bo albo importuje kapitał poprzez bezpośrednie inwestycje zagraniczne, albo przez to, że jest beneficjentem netto transferów unijnych.
Czy gdyby pan miał przygotować i przeprowadzić proces transformacji raz jeszcze, to zrobiłby pan to tak samo?
My dzisiaj wiemy sto razy więcej na ten temat niż wiedzieliśmy wtedy. Mało tego – jak takim procesem zarządzać dzisiaj wiedzą tysiąc razy więcej niż wiedziały wtedy ważne instytucje międzynarodowe, jak MFW. Przecież oni też zrobili wówczas ogromny błąd, bo im się wydawało, że jeśli zastosuje się pakiet niezbędnych reform i osiągnie stabilizację makroekonomiczną, to ożywienie gospodarcze przyjdzie po sześciu miesiącach. A ono po sześciu miesiącach nie przyszło. Ani nawet nie po dwunastu. Przyszło dopiero po dwóch latach. To jest spora różnica dla ludzi, którzy doświadczyli tego na własnej skórze, przeżyli hiperinflacje i szok bezrobocia. Dla nich program stabilizacyjno-transformacyjny okazał się być nietrafiony, a więc i Jeffrey Sachs trochę się mylił, i my się trochę myliliśmy. Ale też oczekiwania społeczeństwa były trochę zawyżone.
Mając dzisiejszą wiedzę, można to by było zrobić trochę inaczej, wtedy nie – dobrze pana rozumiem?
Tak, zrobić trochę inaczej, ale i doradzać inaczej. Bo i Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy też wtedy nie do końca mieli wyrobiony pogląd na ten temat, mówiąc najbardziej delikatnie. To były wielkie decyzje o wielkich konsekwencjach, gdzie wiedzy było mało i trzeba było działać intuicyjnie. Ale my mieliśmy przekonanie, że trzeba to zrobić właśnie tak. Polityka tych pierwszych lat absolutnie była podporządkowana celowi nadrzędnemu, jakim było konsekwentne dokonywanie zmian w Polsce. Nic wówczas nie było wynikiem kalkulacji politycznej. Nikt nie prowadził analiz czy w wyniku takiej czy innej decyzji mojej partii słupki się podniosą albo spadną, zwiększą nasze szanse w kolejnych wyborach albo nie. Transformacja była jedynym zadaniem, które się liczyło. Inaczej niż dziś. Teraz nie tylko w Polsce, ale również w wielu krajach świata politycy w ogromnym stopniu optymalizują wygraną wyborczą.
Gdy się umawiałam na podobną rozmowę z panem Waldemarem Kuczyńskim, byłym ministrem przekształceń własnościowych, powiedział, że chętnie, ale z jednym zastrzeżeniem – nie chce rozmawiać o porażkach. Ludzie często pytają go o to, co się nie udało, a jego zdaniem to jest nieważne, wobec tego, jak dużo się udało. A jednak wyrosło nam w międzyczasie pokolenie młodych ekonomistów, którzy kontestują transformację gospodarczą, mimo wszystkich wskaźników ekonomicznych, które wypracowaliśmy, twierdząc, że można było zrobić to inaczej.
Oczywiście, że można było to zrobić inaczej. Ale nie powiedziałbym, że lepiej. Gdy w latach 80-tych przygotowywaliśmy się do zmian, mając nadzieję, że one się wreszcie zaczną, jednym z najbardziej wzorcowych krajów, gdzie dokonano transformacji ustrojowej i od szalejącego socjalizmu budowano kapitalizm, było Chile. Myśmy dokładnie analizowali, jakimi metodami oni osiągali zmiany gospodarcze. Ja napisałem na ten temat obszerny artykuł i pamiętam jedno z ostatnich zdań – że to nie jest model dla nas, ponieważ on zakłada siłowe rozwiązania. A w naszym środowisku nigdy nie było żadnej pokusy, żeby iść na skróty i przez siłę, przymus, policję i więzienia dla oponentów, realizować zmiany w Polsce.
Myślę, że to jest fundamentalna różnica, której ci młodzi ekonomiści starają się dziś nie dostrzegać – że w Polsce, jako jednym z nielicznych krajów, gdzie transformacja odbywała się na tak ogromną skalę, zmiany zostały przeprowadzone pokojowo i skutecznie. Chile i Niemcy, ale również Korea Południowa, to są przykłady, gdzie demokracja przyszła o wiele później niż wystąpiły zmiany rynkowe i wprowadzenie twardego kapitalizmu do rzeczywistości tych krajów.
Niemcy – nasz sąsiad i bliski partner – byli przyciśnięci przez Wuja Sama. Plan Ludwiga Ercharda w Niemczech, o którym wszyscy chętnie mówią, robiony był przez ordoliberałów, jakby to ładnie powiedzieć, pod osłoną luf pistoletów maszynowych okupantów amerykańskich, którzy wtedy sprawowali pieczę nad strefą zachodnich Niemiec. I nikt z Niemcami nie dyskutował, nie głosował, nie prowadził nieustających debat w parlamencie na temat kierunku zmiany. Ścieżka rozwojowa Polski, co by nie powiedzieć, była niezwykle demokratyczna. Ciągle zwracano się do wyborców, a rządy w latach dziewięćdziesiątych zmieniały się jak na karuzeli.
Eksperci komentują, że ustawa Wilczka pozwoliła się uwłaszczyć tylko określonej grupie ludzi, że bezrobocie wzrosło gwałtownie i tak naprawdę poza programem Jacka Kuronia nikt specjalnie nie dbał o tych, co zostali bez pracy, nie myślał o tym, że być może z dużymi zakładami państwowymi można było postąpić trochę inaczej. Niekoniecznie je pozamykać albo oddać w obce ręce. Program powszechnej prywatyzacji nie przyniósł pożądanego rezultatu. A giełda szybko przestała być miejscem, które pozwala zarabiać małym inwestorom, zwykłym ludziom. Czy uważa pan, że to są tylko błędy okresu dzieciństwa, dzięki którym organizm się wzmocnił, czy jednak to złe decyzje, których konsekwencje widać w dzisiejszej gospodarce?
Nadal pyta pani czy dało się pójść inną drogą… Odpowiem tak: gdy cztery lata po rozpoczęciu transformacji w Polsce do władzy doszli postkomuniści, którzy na osłodę wzięli sobie Waldemara Pawlaka jako premiera, a na ministra finansów Grzegorza Kołodkę, twierdzącego, że wszystkie wcześniejsze reformy były nieludzkie, nikt nie odstąpił od zasadniczego kierunku zmian polityki makroekonomicznej. Kołodko opowiadał, że będzie robił transformację z ludzką twarzą, ale oprócz zmiany retoryki nie odstąpił od polityki prywatyzacyjnej. Ten nieudany plan powszechnej prywatyzacji wprowadził Wiesław Kaczmarek w rządzie składającym się z Lewicy, czyli postkomunistów.
Ale wróćmy do tych polskich fabryk z PRL-u. Dziś wracają opinie, z którymi ja się mierzyłem przez cały rok ’91, ’92 i ’93 jeżdżąc non stop po Polsce – większość zarządzających przedsiębiorstwami państwowymi uważała, że gdyby tylko dostali jeszcze trochę pieniędzy, jeszcze jakiś kredyt, to oni by sami wyprowadzili te przedsiębiorstwa z problemów. Sami dokonaliby tej transformacji. Że wprawdzie inflacja jest 60-procentowa, ale to dla nich żaden problem.
A pan w to nie wierzył?
Ja uważałem, że jest to makroekonomiczne niemożliwe. Musi być utrzymany pewien reżim monetarny, bo inaczej znów wrócimy do hiperinflacji z okresu początków rządu Mazowieckiego, czyli w skali rocznej pod 500 proc. Uważałem, że gospodarka tego nie wytrzyma.
Chodzi panu o to, że nie dało się tego zrobić bez kapitału z zewnątrz?
Bez kapitału. Bo, proszę bardzo, może pani użyć kapitału krajowego. Tylko kapitału, a nie kredytu, bo kredyt nie jest kapitałem. W naszych warunkach kapitału nie było i trzeba by było drukować pusty pieniądz.
Pożyczyć się nie dawało, bo byliśmy niewypłacalni, o czym też dzisiaj często się zapomina. Wypłacalność uzyskaliśmy dopiero kiedy podpisałem porozumienie z Klubem Paryskim w kwietniu 1991 roku. Od 1981 do 1991 roku, czyli całą dekadę, Polska była krajem niewypłacalnym, z którym nikt nie chciał handlować inaczej niż za gotówkę. Nikt nie chciał nam dawać żadnego kredytu kupieckiego, inwestycyjnego, jakiegokolwiek. Dopiero w 1991 roku odzyskaliśmy elementarną zdolność prowadzenia działalności, ale to jeszcze nie znaczyło, że będzie można ten kapitał masowo pożyczać – nie było chętnych, ponieważ ledwo żeśmy się uporali z problemem zadłużenia.
Teoretycznie można było pożyczać od swoich obywateli, ale obywatele nie mieli oszczędności, a te które mieli, były w dużym stopniu fikcyjne. Polacy trzymali swoje zaskórniaki na książeczkach samochodowych, po 10 lat oszczędzając w ten sposób na samochód, albo na książeczkach mieszkaniowych, które też niestety wymagały później waloryzacji, ponieważ zgromadzone oszczędności po wymianie pieniędzy drastycznie stopniały.
Brakowało nam też kadr. Trudno było założyć, że ci, którzy zepsuli firmy będą świetnymi naprawiaczami i zbudują wolny rynek.
Tym młodym ekonomistom, którzy negują transformację chcę polecić świetną książkę „Planista”, którą napisał Jerzy Gwiaździński, człowiek zasiadający w PZPR-owskiej komisji planowania, czyli w mózgu dowodzenia gospodarką w całym okresie do 89 roku. Autor do bólu krytykuje reformy Gierka, często u nas przytaczane jako coś pozytywnego. Jego zdaniem – a był w epicentrum – lepiej już gospodarką kierowano w latach 60-tych niż 70-tych za Edwarda Gierka, kiedy przyszli, jak pisze, „nieucy ze Śląska”.
Brak kapitału ludzkiego był większym problemem niż brak pieniędzy?
Brakowało i jednego, i drugiego. Nie mogliśmy mieć kadry zarządzającej w rozumieniu współczesnej gospodarki, ponieważ w PRL-u wszystkie te stanowiska były obsadzane według partyjnej nomenklatury, to partia typowała na te stanowiska ludzi, którzy spełniali kryteria zupełnie inne niż wymagała tego gospodarka.
Trudno się było więc spodziewać, że ludzie, którzy nigdy nie działali w gospodarce rynkowej, nagle będą umieli poprowadzić firmę na zasadach rynkowych. Nawet nie znali tych pojęć. Pamiętam, jak założyliśmy pierwszą w Polsce firmę konsultingową w 1985 roku, a w 1987 zaczęliśmy zarabiać, robiąc analizy efektywności. To były absolutne początki.
Dla kogo to robiliście? Dla firm?
Nie, głównie dla międzynarodowych instytucji, szczególnie dla IFC (Międzynarodowej Korporacji Finansowej), która wówczas wchodziła do Polski i zaczynała finansować małe prywatne przedsiębiorstwa. Żeby wiedzieć, czy danej firmie pożyczyć, czy nie, musieli posługiwać się prawdziwą analityką. Ale najpierw musieli nauczyć nas, jak się robi takie analizy.
Cudownym dzieckiem tego procesu edukacyjnego jest Jacek Siwicki, który dziś jest szefem funduszu Enterprise Investors, który setki milionów dolarów zainwestował w polską gospodarkę, a wtedy w naszym zespole pobierał takie elementarne nauki. Był awangardą awangardy.
Nie mieliśmy ekonomistów od wolnego rynku. Równocześnie mieliśmy wielu dobrych matematyków, wybitnych fizyków, inżynierów czy lekarzy. Kiedy firma Arthur Andersen zaczęła w Polsce rekrutować ludzi to zatrudniała niemal wyłącznie inżynierów i matematyków. Bardzo szybko zorientowali się, że łatwiej nauczyć inżyniera lub matematyka inżynierii finansowej i robienia pewnych obliczeń niż ekonomistę wykształconego przez socjalizm.
Te 35 lat temu Polacy startowali prawie z niczym – nic nie mamy, nic nie umiemy, ale mamy bardzo dużo chęci i zapału i próbujemy być przedsiębiorczy…
… pani redaktor, żebyśmy tego źle nie ujęli – to „nic nie umieli” dotyczy zarządzania gospodarką rynkową, czy zarządzania nowoczesnym bankiem. Ale też zwykli Polacy, tych 15 milionów ludzi, mieli entuzjazm, kreatywność, spryt i chęci aby pokierować własnych losem.
Otóż to – Polacy mieli mnóstwo chęci, żeby coś zmienić, zbudować, stworzyć, założyć firmę, wyjechać na Zachód, nauczyć się czegoś nowego, uruchomić produkcję, wynaleźć coś, handlować. Minęło 35 lat. Przez ostatnich 8-10 lat to państwo stało się bardzo opiekuńcze. Ma to mnóstwo zalet, ale czy nie ograniczyło trochę zapału i aktywności w społeczeństwie? Rozleniwiliśmy się w dobrobycie?
Na początku transformacji właściwie wszyscy Polacy musieli stać się przedsiębiorczy, bo to była walka o przetrwanie. I dlatego, zgodnie z historią myśli ekonomicznej, wszyscy wzięli się do handlu, no bo skoro nie ma kapitału, no to wiadomo, że przedsiębiorczość i rozwój przedsiębiorstwa może iść wyłącznie drogą przez handel. Znane, wielkie nazwiska, które się dzisiaj kojarzą z bankowością jak Rothschild czy JP Morgan to ludzie, którzy dorobili się na handlu. A handel wnosi kapitał więc na początku wszyscy u nas zakładali sklepy, hurtownie i szli w handel. W kraju działały setki tysięcy małych sklepików, straganików, stoisk, tzw. szczęk. Wszyscy ci handlujący to byli przedsiębiorcy.
Gdy w państwowych sklepach mięsnych nadal panował socjalizm, to przed sklepem mięsnym dział się już kapitalizm. Miliony ludzi, którzy uwierzyli w zmianę, wzięło sprawy we własne ręce, wzięli parę złotych, wymienili na dolary, pojechali do Niemiec. Jeden sprowadził stary samochód, drugi 15 puszek kawy, trzeci handlował kosmetykami i chemią. To oni tę zmianę przeprowadzili.
Polacy są wciąż równie przedsiębiorczy tylko dzisiaj potrzebujemy już innego rodzaju aktywności. Rynek jest częściowo skonsolidowany, konkurencja jest większa, a potrzeby klientów są bardziej wyrafinowane.
Jakie pan dziś widzi zagrożenia dla polskiej gospodarki? I jak powinien wyglądać kolejny etap rozwoju gospodarczego przy założeniu, że za chwilę dostaniemy największą dawkę pieniędzy w historii? Gdyby miał pan dzisiaj rekomendować rządowi, czym się powinien pilnie zająć to co by to było?
Ani teraz, ani na tych wcześniejszych etapach, rząd nie był i nie jest decydującym czynnikiem skuteczności zmian, które zachodzą w Polsce. Najważniejsza jest postawa Polaków, postawa przedsiębiorców, postawa inwestorów, postawa inwestorów zagranicznych i to, w jaki sposób oni widzą dla siebie perspektywy rozwoju w naszym kraju.
A to jednak zależy od rządu.
Ja nie mówię, że nie zależy, ale nie możemy się opierać na rządzie, bo to oznaczałoby przyjęcie modelu, który odrzuciliśmy, a który był widoczny w Niemczech, w Chile, czy w Korei Południowej, a potem przez dziesiątki lat w Singapurze, gdzie przy pomocy autorytarnych rządów i surowej dyscypliny wprowadzano wszystkie zmiany. W Polsce to nie przejdzie. Nie pozwolą na to polska natura i indywidualizm. Zawsze proces musi być oparty o konsensus społeczny i przekonaniu obywateli, że warto pracować w kraju, a nie emigrować.
Pytanie, na które musimy sobie odpowiedzieć, by wiedzieć, co dalej, brzmi: czy chcemy się dalej ścigać? Ja uważam, że to, co mamy, to jest dopiero początek i że nasza pozycja międzynarodowa jest tak korzystna, że należy na tym budować i przeć naprzód. Już nie ścigamy się z Grecją czy Portugalią, bo ten poziom już osiągnęliśmy, chociaż wydawało się to niemożliwe. Czy zatem teraz chcemy się ścigać z Francją, Niemcami, z Wielką Brytanią? Jeśli tak, to musimy dokonać kolejnego przeskoku. Tu czyhają pułapki. Wielka Brytania nie rozwija się w takim tempie, żeby utrzymywać tę swoją niezwykle wysoką pozycję. I to samo można powiedzieć ogółem o Europie.
Europa 10 lat temu miała PKB łączny porównywalny do Stanów Zjednoczonych, a dzisiaj 30 proc. niższy i idziemy cały czas w złą stronę. To jest problem wielu regionów świata i żeby się z tym uporać potrzebny jest jakiś pomysł, plan.
Nie wpadamy w recesję, nie mamy takich problemów jak gospodarka niemiecka, ale czy mamy w sobie tyle determinacji, żeby nie utknąć z tymi sukcesami, tylko żeby jednak pójść do przodu? Jakie wyzwania stoją dziś przed naszą gospodarką?
To już jest pytanie do pokolenia, które w tej chwili przejmuje władzę w Polsce – władzę polityczną i gospodarczą. To od nich będzie zależało, co zrobią z materiałem, który otrzymują na starcie. Cenią sobie inne wartości, mają inne priorytety niż moje pokolenie, pierwsze pokolenie zmiany. Mogą wybierać kierunek rozwoju, nie martwiąc się o przetrwanie, cenią jakość życia równie wysoko, jak poziom wynagrodzenia, czy karierę zawodową. Można powiedzieć, że nasze młode pokolenie jest takie, jak na Zachodzie z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Wyzwania, z którymi będą musieli się zmierzyć są oczywiste i nieuniknione. Wynikają z tzw. megatrendów – kwestie demograficzne, odwrót od globalizacji, konieczność przekierowania wydatków publicznych na obronność.
Nie mamy własnych problemów, bardziej lokalnych?
Mamy, tylko że nasze własne, jak później się często okazuje, wynikają właśnie z tych globalnych trendów. Inaczej będą się kształtować wyniki wyborów w społeczeństwie zdominowanym przez emerytów, bo inaczej głosują osoby w wieku lat 65+, a inaczej 20 i 30-latkowie.
Oblicze Polski, kierunki zmian 30 lat temu określali w dużym stopniu ludzie młodzi, ponieważ wtedy było dwa razy więcej ludzi młodych niż emerytów. Inaczej mówiąc: cztery osoby pracowały, a jedna była na emeryturze. Dzisiaj jest odwrotnie. Dzisiaj najchętniej chodzącymi na wybory i najliczniejszą grupą są emeryci i renciści. To jest ponad 9 milionów ludzi. To bardzo duża grupa interesu, która bardziej ogląda się na siebie niż na młode pokolenie i jego potrzeby.
Te dotychczasowe źródła rozwoju w Polsce trochę się jednak wyczerpują. Przestajemy być krajem najtańszej siły roboczej, gdzie chętnie lokowano produkcję. Mamy ograniczoną podaż rąk do pracy. Powinniśmy przejść na model koreański oparty nie na kapitale zagranicznym, tylko na rozwijaniu własnych firm? Dotąd nie powiodły się próby stworzenia narodowych czempionów. To jest ścieżka dla nas na następne 10-20 lat?
Każdy rozwinięty kraj ciągle poluje na atrakcyjny kapitał. Myślenie, że możemy się rozwijać tylko w oparciu o własny kapitał i ewentualnie zwiększany dług to kompletna bzdura.
Nie znam ani jednego kraju w Europie, który by powiedział: po co nam ten Intel i jego fabryka? To, co nazywamy pozyskiwaniem kapitału daje przecież nie tylko pieniądze. Zmienia nam też strukturę nakładów kapitałowych, przynosi wiedzę, know-how, dostęp do nowych rynków. Potrzebujemy tego jak tlenu. Kraj, który by chciał się zamknąć na wpływy z zewnątrz straci. Stany Zjednoczone są najlepszym tego przykładem – same eksportują inwestorów na cały świat, ale ciągle zasysają kapitał z zagranicy. Ciągle, nieustająco. I jak pani zobaczy Chiny, Japonia, inne kraje azjatyckie marzą tylko o tym, żeby to w Ameryce zainwestować swoje pieniądze.
Ten kapitał ma również swoje racje, które czasem mijają się z naszymi lokalnymi potrzebami. W ciągu ostatnich tygodni usłyszeliśmy o zamiarach zamknięcia kilka bardzo dużych firm – droga energia, wysokie koszty pracy. Stąd pytanie, czy nie należy postawić większego nacisku na wewnętrzny rozwój, w tym także na kulejące badania i rozwój?
Od rana do wieczora trzeba ludziom przypominać, że najważniejszą cechą gospodarki rynkowej jest konkurencyjność. I jeśli Polska chce utrzymać swoją konkurencyjność, to musi dostrzec relację pomiędzy rosnącymi płacami a wydajnością pracy. Jeżeli chcemy podwyższać płace, musimy sprawdzać, czy rośnie wydajność pracy w odpowiednim tempie albo nawet szybciej niż koszty pracy. Miejmy z tyłu głowy przykład Grecji, gdzie koszty pracy rosły za szybko w stosunku do wydajności pracy i wiemy, że to się źle skończyło.
Już dawno wyszliśmy z etapu produkcji zleconej. I oczywiście możemy zwiększać nakłady na badania i na rozwój. Tylko że nasze nakłady na badania i rozwój są obarczone pewną patologiczną charakterystyką, a mianowicie ogromna ich część idzie do podmiotów państwowych, kiedy na świecie, w tych najlepszych krajach, jest to związane z sektorem prywatnym. Musimy cały czas zwiększać aktywność sektora prywatnego.
Ignacy Morawski pisze w eseju w nowej książce dr Łukasza Przybyło „Państwo średnie”, że największe firmy przemysłowe są dzisiaj albo państwowe, albo zagraniczne. Ponad dwie trzecie kapitału przedsiębiorstw małych, średnich i dużych znajduje się w rękach państwa, samorządów lub właścicieli zagranicznych. Czy to pokazuje słabość prywatnego kapitału krajowego, który przez 35 lat nie zbudował silnej pozycji, czy też może to pokazuje silne państwo, które utrzymało kontrolę nad gospodarką? Czy ten wynik się nie kłóci trochę z wolnym rynkiem, na którym tak zależało pierwszemu pokoleniu transformacji?
No tak, ale od ponad 15 lat w naszym kraju silne jest przekonanie, że trzeba rozwijać firmy polskie, państwowe. To jest decyzja poparta też w wyborach wolą wyborców, którzy gremialnie opowiadają się za takim modelem. Więc trudno oczekiwać, aby nagle zjawił się jakiś czarodziej i zrobił coś wbrew woli obywateli.
Widać rzeczywiście, że w Polsce prywatny kapitał rozwija się do pewnego poziomu, a później, gdy pokolenie założycieli chce przejść na emeryturę pojawia się problem z sukcesją. To jest istotne wyzwanie dla polskiego sektora prywatnego. Tylko 15 proc. prywatnych firm trafia w ręce następnego pokolenia w rodzinie. To jest pewien problem pokoleniowy, oby to się zaczęło zmieniać, ale w warunkach demokratycznych nie można niczego przyspieszać na siłę. To jest bardzo zła droga.
Czego teraz polska gospodarka potrzebuje najbardziej?
Poważnej dyskusji, jak utrzymać konkurencyjność w tych szybko zmieniających się warunkach.
Warto też przeczytać:
- Polacy – jacy jesteśmy. „To, co miało być rodzajem zaradności, staje się rodzajem egoizmu” [WYWIAD]
- To rok megawyborów na świecie. „Spodziewam się zalewu dezinformacji” [WYWIAD]
- Polska giełda ma 33 lata. Nowoczesna europejska instytucja, tylko trudno na niej zarobić [WYWIAD]
- Unia Europejska potrzebuje nowego otwarcia. „Brak jej wizji rozwoju gospodarczego i politycznego lidera” [WYWIAD]
- Dwie dekady Polski w Unii Europejskiej. Te sektory skorzystały najbardziej
- Co hamuje konkurencyjność UE? Żeby dogonić USA Europa musi się zintegrować