Beztroskie życie z dnia na dzień się skończyło. I to właśnie rządy powinny uświadomić nam jak poważna to jest zmiana jakościowa i że dobrze jest mieć jakieś puszki, makarony czy słoiki. Ceny żywności jeszcze bardzo wzrosną więc tyle możemy dla siebie zrobić – mówi dr Monika Gabriela Bartoszewicz, liderem grupy badawczej Risk, Crisis, and Societal Security na Uniwersytecie Arktycznym w Tromsø.
Dr Monika Gabriela Bartoszewicz doktorat z zakresu bezpieczeństwa międzynarodowego obroniła na University of St Andrews w Szkocji. Prowadziła badania i wykładała na uczelniach w Wielkiej Brytanii, Włoszech, Czechach i Polsce. Obecnie jest liderem grupy badawczej Risk, Crisis, and Societal Security na Uniwersytecie Arktycznym w Tromsø w Norwegii.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: FAO ostrzega, że gwałtowny skok cen grozi klęską głodu na świecie. Czy powinniśmy się spodziewać nowej fali migracyjnej z Południa, z krajów Afryki, czy Bliskiego Wschodu?
Dr Monika Gabriela Bartoszewicz: Bezsprzecznie tak, jeśli Europa nie podejmie koniecznych działań. Ceny żywności na świecie już przekroczyły poziom cen z 2011 roku, kiedy to m.in. te kwestie stały się zapalnikiem dla Arabskiej Wiosny. Wszyscy pamiętamy, jak jeden po drugim upadały tam rządy. Głód zawsze wywołuje niepokoje społeczne, a zamieszki prowadzą do upadku systemów politycznych – to jest żelazne prawidło historyczne. To jedna droga. Druga prowadzi głodujących ludzi tam, gdzie w ich mniemaniu może być lepiej, do Europy.
Czy ta pierwsza możliwość wyklucza tą drugą?
Nie, nie wyklucza, ale zmienia jednak warunki. Proszę zauważyć, że przy Arabskiej Wiośnie nie było masywnych ruchów migracyjnych, one się zaczęły znacznie później. Po pierwsze dlatego, że ludzie w tamtych krajach liczyli na zmianę i wierzyli w nią. Czekali na zmianę.
Nie chcieli uciekać
Ale z drugiej strony tam się zbyt wiele działo, by przemyt ludzi na dużą skalę był możliwy. Przemyt ludzi to jest wielki biznes. Ja wiem, że to brzmi bardzo bezdusznie, ale taka jest prawda. A biznes lubi spokój. Zwłaszcza ten biznes, który opiera się o rozmaite powiązania mafijne, gdzie często zamieszane są w to jakieś lokalne władze, lokalni watażkowie. Trzeba mieć ustawionych ludzi, urzędników, którym się daje łapówki i tak dalej. A zamieszki polityczne czy wojna nie sprzyjają temu.
Kiedy zatem należy się spodziewać, że ta fala znów zacznie się wzmagać. Nie pytam o datę, a raczej o to jak pani definiuje ten moment?
Bardzo uważnie przyglądam się napięciom społecznym w wielu krajach, szczególnie na północy Afryki, bo to tam nastąpi, jak sądzę, moment przełamania.
Zakładamy w świecie zachodnim, że tylko Afryka będzie głodować, a to nie prawda. Stany Zjednoczone i Europa też będą miały problemy aprowizacyjne. To zaś oznacza, że w bardzo szybkim tempie kraje, które na to stać, wykupią zboże czy oleje.
Dlatego dziś najwięcej zależy od tego, co zrobią Indie. Indie są ogromnym eksporterem żywności – jeśli usuniemy z listy Ukrainę i Rosję, z oczywistych powodów, to Indie stają się kluczowym elementem tej „układanki”. Bardzo widoczna była w ostatnich tygodniach nacjonalizacja polityki rolnej Indii, masowo ograniczano eksport zbóż. Po negocjacjach między Indiami a Egiptem, który jak wiemy w przeważającym stopniu opierał się do wybuchu wojny na dostawach ze Wschodu, zawarto pewne umowy bilateralne, pytanie brzmi, ile Indie zechcą sprzedać Egiptowi.
W samych Indiach także bardzo wzrosły ceny żywności, a Indie są na to niezmiernie wyczulone – nie jeden rząd upadał tam przez zbyt wysokie ceny pomidorów. Premier Narendra Modi zdaje sobie z tego sprawę i na pewno kalkuluje.
To ważne, bo Egipt jest drugim krytycznym elementem układanki. A że Egipt jest swojego rodzaju trendsetterem Afryki, to przyjmujemy, że, co się dzieje w Egipcie to się będzie działo gdzie indziej. Jeśli zatem Egipt sobie poradzi z brakami żywności, wynegocjuje, utrzyma rząd, jakoś załagodzi sytuację to jest szansa, że kolejne kraje także.
To ceny żywności będą decydować o ruchach migracyjnych, a nie na przykład wojny czy jakiekolwiek działania zbrojne w tamtych krajach? Mówi się chociażby o tym, że Turcja szykuje się do nowej kampanii przeciwko Kurdom w Syrii. To ma znaczenie?
Turcja jest bardzo sytuacyjnym graczem, próbuje wykorzystywać sytuację, ale trudno powiedzieć, jak długo będzie ją stać na prowadzenie działań na wielu frontach. Bo wchodząc w różne układy i umowy z Rosją, Turcja, która przecież należy do NATO, mocno zaognia relacje z Ameryką. Wyraźnie widzimy, że zmiany geopolityczne wymuszają zmianę sojuszy.
Tym razem jednak czynniki militarne są słabsze niż czynnik cen żywności. To, jak rządy będą sobie radziły – lub nie – z brakami żywności i z ich wysokimi cenami jest kluczowe. I to dotyczy nie tylko krajów, które opierają się na imporcie żywności, ale też państw, które żyją z produkcji i eksportu, jak chociażby Brazylia. Podam przykład, który z punktu widzenia Europejczyka może się wydawać luksusowy, ale dotyczy milionów ludzi – ceny kawy Arabica, które już poszły bardzo do góry będą nadal rosnąć ponieważ zbiory w Brazylii były bardzo złe. A Brazylia jest odpowiedzialna za 1/3 światowej produkcji kawy i dla tego kraju kawa stanowi znaczące dochody do budżetu państwa.
Oczywiście, nikt z Ameryki Południowej nie będzie migrował masowo do Europy – nasze kontynenty mają własne dynamiki migracyjne – ale jeśli mówimy o potencjalnych problemach państwa takiego kalibru, jak Brazylia, to mówimy o rozgrywce geopolitycznej, której elementem staje się wojna na towary – z jednej strony energetyczne, z drugiej agrarne.
Wojna między kim a kim? Zachodem i Rosją?
Nie samą Rosją, a raczej krajami z grupy BRICS, do której należy właśnie Brazylia (a dołączyć chciałyby Argentyna i inne państwa Ameryki Łacińskiej), ale także Indie, Chiny i oczywiście Rosja. A to znaczy, że nie powinniśmy zakładać bezrefleksyjnie, że Brazylię czy Indie Zachód ma po swojej stronie. To brutalna prawda, która umyka jednak wielu przywódcom politycznym na Zachodzie, bo wciąż żyją w przekonaniu, że to oni rozdają karty.
To fakt, nadal mają ich wiele, ale czy nadal je rozdają? Niemcy i Francja prowadzą wobec Rosji politykę ustępstw (ang. appeasement), wierząc, że to przyniesie spokój ich państwom. To zadziwiające, bo przecież Niemcy najlepiej wiedzą, jak nieskuteczna była to polityka, gdy ją przedwojenni liderzy Wielkiej Brytanii i Francji stosowali wobec III Rzeszy i Hitlera. Ugłaskiwanie tyrana nie działa.
Czy można się przygotować do zmasowanych migracji wywołanych brakami żywności?
Myślę, że ważniejsze jest pytanie o to, czy my jesteśmy przygotowani żeby nasza własna populacja przetrwała to w miarę bezboleśnie. I skupiłabym się na Polsce, bo jednak każdy kraj ma swoje własne zapasy i własną politykę żywnościową. I tak na przykład Czechy są cztery razy mniejsze niż Polska, ale mają o wiele większe od nas zapasy, co sprawdziłam. A niemiecki rząd jeszcze przed lockdownem wzywał obywateli do robienia zapasów żywności na dwa tygodnie.
Czy polski rząd też powinien dzisiaj wezwać publicznie do robienia zapasów: „obywatele, niech każdy zgromadzi sobie w domu zapasy na dwa, trzy tygodnie” powinno zostać powiedziane głośno. Czy to nie wywoła paniki?
Taka informacja do ludzi i robienie zapasów nie ma nic wspólnego z paniką, wręcz przeciwnie – bycie przygotowanym na trudniejszą sytuację eliminuje panikę. Przecież jesteśmy przygotowani na różne sytuacje w życiu, na przykład każdy z nas ma w domu plaster, a to przecież nie oznacza oczekiwania, że dziecko wróci do domu z urwaną ręką. Jesteśmy przygotowani, bo jesteśmy odpowiedzialni. Chcę wyraźnie powiedzieć, że beztroskie życie z dnia na dzień się skończyło. I to właśnie rządy powinny uświadomić nam jak poważna to jest zmiana jakościowa i że dobrze jest mieć jakieś puszki, makarony czy słoiki. Ceny żywności jeszcze bardzo wzrosną więc tyle możemy dla siebie zrobić.
Co robi i co może zrobić Europa, żeby zapobiec fali migracji lub żeby się do niej przygotować? Niewiele mówi się o tym dziś publicznie na poziomie unijnym.
Przede wszystkim należy podjąć działania prewencyjne, czyli odpowiedzieć sobie na pytanie, co my możemy zrobić dla krajów Południa w kwestiach bezpieczeństwa żywnościowego. Zacząć od dystrybucji żywności i zapewnienia, że te rezerwy, których nie będziemy potrzebować w Europie będą tam kierowane.
Kto tym powinien zarządzać? Do tego są potrzebne umowy bilateralne czy mówimy o pomocy humanitarnej?
Mówię głównie o pomocy humanitarnej. Bo teoretycznie Unia Europejska ma najlepszą pozycję, by się tym zająć, ale to czym Unia dysponuje ewidentnie nie sprawdza się w czasach kryzysów, co widzieliśmy w krótkim okresie dwa razy – najpierw w czasie pandemii, a teraz w czasie wojny w Ukrainie. I w praktyce państwa członkowskie działają oddzielnie, na własną rękę. Spodziewam się, że w przypadku akcji wspierania głodujących krajów będzie podobnie, a pomoc będzie się rozkładała według byłych stref wpływów czyli byłych kolonii: Francuzi będą działać w Sahelu, Brytyjczycy tam gdzie im się wydaje, że to im dobrze zrobi itd.
Pomoc na miejscu zawsze będzie bardziej efektywna niż próba urządzania im nowego życia od początku w obcym kraju. Dlatego warto pracować na wszystkich poziomach – od organizacji pozarządowych, przez państwa członkowskie, po poziom unijny – nad tym żeby wszystkimi możliwymi sposobami intensyfikować działania tam na miejscu, żeby tam ludziom ułatwiać życie.
Polskie organizacje kościelne są na przykład bardzo skuteczne w niesieniu pomocy w Syrii. Zrobili tam na miejscu ogromnie dużo dobrego i to pomogło, to zatrzymało tych ludzi w domu, to pozwoliło im pozostać we własnym kraju. Zwłaszcza, że Europa też zmieniła narrację – kiedyś Angela Merkel wołała: „przyjmiemy wszystkich”, teraz symbolem trendów w Europie jest raczej Viktor Orban, który jako pierwszy rozpoczął budowę muru na granicy.
Szczerze się obawiam jednak, że ludzie będą umierać. W różnych miejscach na świecie.
Umierać z głodu?
Tak. Podam pani przykład – mało kto wie, co się dzieje w Jemenie. W Jemenie trwa okropna wojna, nikt o niej nie mówi, a dramaty dzieci są nieporównywalnie większe do tego co się dzieje w Ukrainie. A jednak nie widzimy ogromnych ruchów migracyjnych z Jemenu chociaż na logikę powinny trwać. Kobiety i dzieci powinny uciekać, ale zamiast tego po prostu tam umierają.
Dlaczego nie uciekają?
Pamięta pani, jak mówiłam, że emigracja wielkoskalowa jest skomplikowanym przedsiębiorstwem, które lubi ciszę i spokój – tam jest wojna. To raz. Ale to jest także kwestia wyważenia alternatyw: czy to, co mi się przydarzy będzie lepsze od tego, co mam. Bo jeżeli alternatywą na emigracji jest to, że ktoś panią wsadzi razem z dzieckiem do kartonowego pudła w obozie dla uchodźców, w którym będą się odbywały wszystkie najgorsze rzeczy – od kradzieży, przez walkę o żywność aż po przemoc seksualną – to po co uciekać.
Czy Europa, Zachód żyjący w luksusie, ma moralne prawo żeby po prostu się odwrócić plecami?
Nie mamy prawa odwracać się plecami, ale najbardziej efektywnie dramaty humanitarne, także te spowodowane głodem – a tego się spodziewam – minimalizuje się pomagając na miejscu. Z drugiej strony Europa musi dawać jasny przekaz, że nie ma mowy, aby tutaj można było wszystkich przyjąć. Koszty zadbania o nas samych w Europie są już tak duże – a będą wyższe – że wiele osób przestaje być na nie stać. Jeśli dołożymy to tego koszty zadbania o kolejne przyjęte miliony ludzi, o których trzeba zadbać, wykształcić, wykreować systemową pomoc, dać mieszkania, programy socjalne dla dzieci itd. to ludzie zaczną swoim liderom politycznym w końcu zadawać pytania, po co to?
Zdecydowana polityka migracyjna w długim okresie jest niestety jedyną alternatywą. To brzmi brutalnie, ale taka jest prawda. Chociaż oczywiście to jest stawianie blokad mentalnych, bo zewnętrzna granica europejska jest tak silna, jak jej najsłabsze ogniwo.
A może zamiast stawiać mury – i mentalne i fizyczne – powinniśmy nauczyć się zarządzać migracjami, tak jak to robi chociażby Kanada, albo Nowa Zelandia czy Australia? Dać szansę chociaż niektórym.
Jesteśmy złapani w klinczu pomiędzy zachowaniem, które jest, jak nam się wydaje, moralne a zachowaniem, które – jak nam się wydaje – jest efektywne.
Historycznie Europa naprawdę nie stoi na migracji. Europa stoi na państwie narodowym, które nie ma nic wspólnego z migracją. Ma natomiast wiele wspólnego z nakładaniem się na siebie kultur i etniczności ewoluującej w emanację polityczną. Państwa, które pani wymieniła od samego początku są zaś nastawione na migrację. Tylko czy ich działania na pewno są nastawione na pomoc imigrantom? W każdym z tych krajów działa system punktowy, bardzo sztywne kryteria, które decydują, kto wjedzie, a kto nigdy nie zostanie wpuszczony.
Możemy to zrobić i my. Będziemy mieć listę i będziemy mówić tak: za doktorat tyle punktów, za MBA tyle, za umiejętności techniczne, za bycie lekarzem albo pielęgniarką tyle etc. – w zależności od tego, co nam potrzeba. Skutek jest taki, że wybieramy z tych biednych krajów najlepszych, najbardziej wyedukowanych i przedsiębiorczych ludzi. To jest klasyczny drenaż mózgów, wyjaławianie tych krajów, co w długim terminie jeszcze bardziej je osłabi. Pozostawiamy te państwa, te narody, te wspólnoty etniczne przebrane jak jabłka w koszyku. I w jakim sensie jest to bardziej moralne niż wtedy, kiedy wpuszczamy wszystkich, jak leci, albo gdy nie wpuszczamy wcale?
Kanadyjski system migracyjny jest często przedstawiana w światowych mediach, jako pozytywne przeciwieństwo słabo ocenianego systemu australijskiego, kojarzonego głównie z obozami dla tych, którzy starają się o stały pobyt, ale gdy sprawdzi się liczby i procedury to nie ma dużych jakościowych różnic pomiędzy Kanadą i Australią.
Kanada ma taki sam system jak Australia. Ma za to świetny PR.
Co więc możemy zrobić, poza organizowaniem pomocy humanitarnej, na poziomie unijnym?
Potrzebna jest zmiana podejścia do Afryki. Nawet w tej naszej rozmowie cały czas przejawia się takie poczucie wyższości – gospodarczej głównie – które każe nam myśleć o Afryce, jak o jakimś nieporadnym i zacofanym regionie, któremu wciąż trzeba pomagać.
A nie trzeba?
Może nie byłoby trzeba, gdyby na poziomie handlu, współpracy gospodarczej zacząć wobec Afryki stosować fair play. Potrzebne są zmiany systemowe, bo teraz Unia jest protekcjonistyczna. Część tej afrykańskiej biedy jest związana z prowadzoną od lat polityką agrarną UE, która faworyzuje europejskie państwa: płacimy Afrykańczykom niewiele, układamy taryfy i handel w sposób, który uniemożliwia rozwój Afryki. Wystarczy to zmienić.
Teraz będzie pewnie jeszcze trudniej to zrobić, bo Europa wchodzi w kryzys.
Ja również to widzę.
Wracam więc do mojego pierwszego pytania, po uwzględnieniu wszystkich czynników, o których mówiłyśmy – kiedy ruszy fala migracyjna z Afryki? Czy powinniśmy się spodziewać tych ruchów jeszcze w tym roku?
Ten rok jeszcze nie jest taki zły, jeszcze są zapasy. A jesienią i zimą nikt nie będzie się porywał, żeby przeprawiać się przez morze. Myślę, że następna wiosna przyniesie wiele odpowiedzi. Na przednówku zawsze jest najtrudniej.
O ryzyku kryzysu żywnościowego przeczytasz również w tych tekstach:
- Szef Banku Światowego: grozi nam katastrofa humanitarna. Ceny żywności mogą wzrosnąć nawet o kilkadziesiąt procent
- Min. rolnictwa: Żywność podrożeje nawet o 30 proc., jeśli wojna w Ukrainie nie skończy się w najbliższych miesiącach
- Grozi im klęska głodu. Uzależnienie od importu żywności to problem biednych państw
- Jedzenia nie zabraknie, ale w cenach żywności zobaczymy efekt wojny