Zakładamy dwie obniżki stóp procentowych w tym roku: o 25 punktów bazowych w marcu, a następną – o tyle samo – w lipcu. Ale ryzyko, że Narodowy Bank Polski w ogóle stóp w tym roku nie obniży też jest wysokie, co wyraźnie zaznaczamy w naszych prognozach – mówi w rozmowie z 300Gospodarką dr Jakub Borowski, główny ekonomista Credit Agricole Bank Polska.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Pana zespół opublikował dziś rewizję prognoz gospodarczych na ten rok. Co pana najbardziej zaskoczyło w tych danych?
Dr Jakub Borowski: Najmocniej zaskoczyły nas dane o konsumpcji. Dojdę do nich po kolei.
Zmieniły się trzy czynniki, które musieliśmy uwzględnić przygotowując rewizję prognoz. Po pierwsze, otoczenie zewnętrzne polskiej gospodarki wygląda gorzej niż się spodziewaliśmy. Dane dotyczące koniunktury w strefie euro, przede wszystkim w gospodarce niemieckiej, również twarde dane dotyczące IV kwartału, wskazują na to, że cały 2023 rok będzie w strefie euro i Niemczech gorszy niż zakładaliśmy. Ożywienie w gospodarce niemieckiej odsuwa się w czasie. Naszym zdaniem wróci nie w I, a dopiero w II kwartale roku. Słabsza będzie dynamika wzrostu PKB więc również popyt wewnętrzny, czyli również popyt na nasz eksport.
Drugi czynnik to punkt startowy dla analizy: wyniki polskiej gospodarki za IV kwartał. Nie mamy twardych danych o PKB Polski i jego strukturze w IV kwartale, ale poznaliśmy dane o średniorocznym PKB – są niższe niż oczekiwaliśmy. Zakładamy jednak, że IV kwartał wyglądał słabiej niż oczekiwaliśmy – wzrost PKB szacujemy na 1 proc. Dynamika konsumpcji była ujemna (-0,1 proc.).
Trzecim czynnikiem są widoczne zapowiedziane podwyżki w sferze budżetowej, głównie dla nauczycieli. Uwzględniamy je zarówno w prognozie dynamiki płac, jak i wzrostu konsumpcji.
Wracam do wyników dynamiki konsumpcji. One sugerują, że gospodarstwa domowe, których dochody w ujęciu realnym zaczęły solidnie rosnąć w czwartym kwartale, zaczęły trochę odbudowywać oszczędności. Pytanie, na ile jest to trwałe, ale było to zaskoczeniem.
Bądź na bieżąco z najważniejszymi informacjami subskrybując nasz codzienny newsletter 300Sekund! Obserwuj nas również w Wiadomościach Google.
To zapewne będzie czynnik, który konsumpcję będzie nam trochę ograniczał. A zatem konsumpcyjnego boomu mieć nie będziemy. W naszym scenariuszu wzrost konsumpcji sięgnie poziomu 3,7 proc. przy średniorocznym wzroście PKB o 2,8 proc. Różnica pomiędzy dynamiką konsumpcji i dynamiką PKB nie będzie duża.
Nie zmieniacie prognozy wzrostu PKB – pozostała na poziomie 2,8 – chociaż kilka prognoz innych ośrodków założyło nawet 4-proc. wzrost. Jak to uzasadniacie?
Nasz scenariusz jest bardziej ostrożny, ale wciąż umiarkowanie optymistyczny. Wydaje mi się, że scenariusze, które przewidywały znacznie silniejsze odbicie w 2024 r. dzisiaj są mniej prawdopodobne. Tym bardziej, że polityka pieniężna nie ulegnie znaczącemu złagodzeniu, a w drugiej połowie roku inflacja dość wyraźnie odbije, co znów będzie hamować ożywienie konsumpcji.
Wasze prognozy wzrostu inflacji nie idą w parze z projekcją NBP. Z czego wynika Wasza prognoza wzrostu cen?
Listopadowa projekcja NBP jest już trochę „leciwa” dlatego byłbym ostrożny porównując obecne prognozy rynkowe z oczekiwaną ścieżką inflacji przedstawioną w listopadowej projekcji. Zakładamy wyraźny wzrost inflacji w drugiej połowie roku. Zanim to się stanie, inflacja osiągnie lokalne minimum w drugim kwartale, a w kwietniu to będzie 2,1 proc. czyli będziemy nawet trochę poniżej celu inflacyjnego. Jednak później inflacja odbije. W drugiej połowie roku przekroczy już 4 proc., średniorocznie osiągając 3,5 proc..
Wzrost inflacji w drugiej połowie roku będzie powodowany przez zmiany cen regulowanych. Zakładamy wówczas powrót do pierwotnej 5-procentowej stawki VAT na podstawowe produkty żywnościowe. Przyjmujemy też, że od lipca zaczną być odmrażane ceny nośników energii, ale tu jest duża niepewność. Musieliśmy jednak coś założyć wiec przyjęliśmy umiarkowany wzrost cen.
W budżecie zerowy VAT na żywność zapisano do końca marca.
Tak, ale my zakładamy, że zostanie to przedłużone do czerwca włącznie i od lipca wróci do poziomu sprzed wojny w Ukrainie.
Z czego wynika takie założenie?
Z wyborczego kalendarza. W kwietniu są wybory samorządowe, a w czerwcu do parlamentu europejskiego, więc sądzimy, że to będzie powód przedłużenia zerowego VAT na żywność czyli utrzymania niższych cen.
Pozostaje jednak pytanie, jak zostanie to rozegrane w drugiej połowie roku. Sądzę, że rząd, mając świadomość pewnych konsekwencji społecznych i wizerunkowych związanych z przywracaniem cen czy odchodzeniem od subsydiowania, będzie starał się zrobić to stopniowo.
A to z kolei oznaczałoby, że nie zmaterializuje się scenariusz, o którym prezes Glapiński mówił na ostatniej konferencji w NBP – że w drugiej połowie roku inflacja może wynieść nawet 6 – 8 proc. Moim zdaniem to się to się nie wydarzy.
Jakich decyzji banku centralnego pan się spodziewa w tym roku?
Uważam, że wkrótce się okaże, że w listopadowej projekcji inflacji Narodowy Bank Polski znacząco się pomylił – przestrzelił prognozę inflacji na I półrocze. Projekcja przewidywała inflację na poziomie 5 proc. w pierwszym kwartale i 4,4 proc. w II kwartale. Ja uważam, że inflacja ukształtuje się znacznie poniżej tych poziomów. Co do drugiego półrocza bardziej się już zgadzamy – 4,6 proc. wg NBP nie odbiega radykalnie od naszej prognozy.
Akcentowana w wypowiedziach przedstawicieli NBP awersja do inflacji i do obniżania stóp procentowych w tym roku jest spora. Ale w marcu będzie nowa projekcja i tu NBP ma twardy orzech do zgryzienia. Po pierwsze, inflacja będzie spadać bardzo szybko – szybciej niż do tej pory NBP oczekiwał w projekcji. Po drugie, NBP będzie przygotowywać projekcję w lutym, gdy jeszcze nie będzie wiadomo, co się stanie z cenami regulowanymi nośników energii i VAT-em na żywność.
Dlatego w naszej prognozie stóp procentowych mamy uwzględniony pewien kompromis – obniżkę stóp o 25 punktów bazowych w marcu, a następną – o tyle samo – w lipcu.
Ale ryzyko, że Narodowy Bank Polski w ogóle stóp w tym roku nie obniży jest wysokie, co wyraźnie zaznaczamy w naszych prognozach.
To dlaczego w ogóle przyjmujecie takie założenie?
Czynniki, które w ocenie większości członków Rady Polityki Pieniężnej będą na tak – czyli na rzecz obniżki stóp – będą moim zdaniem silniejsze niż te na nie, dlatego uwzględnia je nasz scenariusz bazowy. Tak się może zdarzyć zwłaszcza w sytuacji, w której niepewność dotycząca zmian cen regulowanych w drugiej połowie 2024 r. będzie w marcu nadal znacząca, a bieżący wskaźnik wzrostu cen będzie poniżej celu inflacyjnego RPP. Ale też musimy rozróżnić to, co prognozujemy od tego, co uważamy za słuszne.
Dwie obniżki to scenariusz, który uważamy za najbardziej prawdopodobny. Brak obniżek będzie to zaś scenariusz właściwy z punktu widzenia tego, co czeka polską gospodarkę w drugiej połowie 2024 r. i w 2025 r., a więc inflacji uporczywie przewyższającej cel inflacyjny w warunkach nasilającego się ożywienia gospodarczego.
Czy pana zdaniem spór koalicji rządowej z prezesem banku centralnego ma realne znaczenie? Na ile może to w tym roku wpłynąć na decyzje NBP, przełożyć się na sytuację gospodarczą, a na ile to jest polityczna gra z pokazem siły?
Ma realne znaczenie w tym sensie, że jego ewentualne zaostrzenie, czyli podjęcie konkretnych działań zmierzających do tego, żeby odwołać Adama Glapińskiego ze stanowiska prezesa NBP poprzez przedstawienie mu konkretnych zarzutów, oddziaływałoby w kierunku usztywnienia stanowiska banku centralnego. Nie chcę oceniać słuszności takich działań. Jeżeli jednak zostałyby one podjęte – to niemal na pewno zmienimy naszą prognozę stóp procentowych. Wtedy tych obniżek najprawdopodobniej nie będzie. W takiej sytuacji większość członków Rady Polityki Pieniężnej zapewne przedstawi ten spór jako zagrożenie dla niezależności banku centralnego, co z kolei sprawi, że będą oni mocniej akcentować ryzyko inflacyjne.
I jeszcze jeden bardzo ważny element – to wpłynęłoby też zapewne na możliwości realizacji potrzeb pożyczkowych państwa. Usztywnienie stanowiska NBP mogłoby nastąpić w wariancie, który sugerował członek Rady Polityki Pieniężnej Ireneusz Dąbrowski. W tym wariancie Narodowy Bank Polski traktuje substytucyjnie podwyżkę stopy referencyjnej NBP, czyli podwyżkę stopy krótkoterminowej, i alternatywnie sprzedaż aktywów, czyli sprzedaż obligacji, które skupił w czasie pandemii. Sprzedaż obligacji przez NBP, znacząco utrudniłaby rządowi zaspokojenie wysokich potrzeb pożyczkowych. A wiemy, że one będą w tym roku bardzo wysokie.
To nie jest sytuacja z gatunku „złapał kozak Tatarzyna…”? Jedna strona straszy zarzutami, Trybunałem Stanu, prokuratorem, druga – w zamian – sprzedażą obligacji wykupionych w czasie pandemii? Jest jeszcze przestrzeń do współpracy? Na ile w ogóle potrzebne są tu dobre relacje?
Rzeczywiście, powstaje trochę wrażenie, że jesteśmy w klinczu. Jednak współpraca poszczególnych organów państwa jest konieczna i jest usankcjonowana przepisami. Mamy np. Komitet Stabilności Finansowej, w którym zasiadają przecież zarówno przedstawiciele NBP, jak i Ministerstwa Finansów. Co więcej, polityka pieniężna, zwłaszcza niekonwencjonalna polityka pieniężna, ma wpływ na możliwość realizowania polityki fiskalnej, zwłaszcza polityki fiskalnej z dużymi potrzebami pożyczkowymi, jak wspomniałem. Dlatego jest zrozumiałe, że minister finansów trzyma się z daleka od tego sporu. To ułatwia dialog między instytucjami i sprzyja stabilności sektora finansowego.
Budżet został uchwalony, prezydent go podpisał, ale odesłał do Trybunału Konstytucyjnego. Czy w tej sytuacji przedterminowe wybory to jest najgorsza rzecz, jaka nam grozi? Czy z gospodarczego, z ekonomicznego, makroekonomicznego punktu widzenia może się wydarzyć coś groźniejszego?
Budżet jest podpisany i budżet obowiązuje. Sądzę, że jeżeli Trybunał Konstytucyjny będzie podważał legalność tego budżetu, to rząd, publikując wyrok Trybunału, będzie wskazywał na czynniki, które pozwalają ten wyrok podważyć jako wydany w sposób prawnie wątpliwy. Myślę, że to jest scenariusz, który nas czeka. Natomiast rząd będzie realizował wydatki zgodnie z tym budżetem. Nie widzę tu jakiegoś istotnego ryzyka politycznego.
Znacznie większe ryzyka wiążą się z sytuacją geopolityczną. Głównymi czynnikami ryzyka geopolitycznego są wojna w Ukrainie, sytuacja Gazie i w rejonie Morza Czerwonego oraz sytuacja polityczna w Stanach Zjednoczonych. Przykładowo, scenariusz nakreślony przez Washington Post, w którym Donald Trump po zaprzysiężeniu wprowadza 60-procentowe taryfy na import z Chin to jednocześnie scenariusz istotnych zaburzeń globalnych. Nie dotknęłyby Polski bezpośrednio, ale pogorszyłyby globalną koniunkturę i nastroje na rynkach finansowych. To są wszystko czynniki, które potencjalnie mogą mieć istotny wpływ na ceny surowców, inflację, pośrednio na konsumpcję, a więc i wzrost PKB.
Czego dziś brakuje w polityce nowego rządu?
Dzisiaj polska gospodarka jest trochę na autopilocie. Mamy zadania, które musimy wykonać – przede wszystkim przywracanie praworządności. W ślad za realizacją tych zadań można się spodziewać bardzo znaczącego napływu środków unijnych w horyzoncie najbliższych kilku lat, z wyraźnym przyspieszeniem w roku 2025, który rysuje się bardzo dobrze jako rok dalszego przyspieszenia wzrostu gospodarczego. W perspektywie wieloletniej głównym czynnikiem wzrostu będzie transformacja energetyczna, która jest oczywiście powiązana z ze środkami unijnymi.
Gdy pan mówi jedziemy na autopilocie, to ja to widzę tak, że po wygranych wyborach władza odpuściła obszar gospodarki. Nie mówi się o żadnym konkretnym planie, kierunku rozwoju gospodarki, a przecież wyczerpują nam się stare silniki jej napędu. Większość procesów jeszcze dzieje się siłą rozpędu – na autopilocie właśnie – środki z Unii dopiero przyjdą więc ten sektor na razie leży w rządzie na półce, bo trwa przywracanie praworządności. Później jedne wybory, drugie, a za rok trzecie. Czy dopiero wtedy przyjdzie czas na poważniejsze decyzje – jak już nie trzeba się będzie martwić, że elektorat się wystraszy?
Kalendarz wyborczy ma oczywiście znaczenie, ale myślę, że to jest ocena trochę zbyt surowa. Rząd jest nowy, musi pewne działania i ustawy przygotować niemalże od zera, działając w warunkach znaczącego opóźnienia w napływie środków w ramach KPO.
Ja bym zapytał – i to będzie pytanie, które jest pośrednio odpowiedzią na Pani pytanie – na ile polska gospodarka potrzebuje dzisiaj spójnej strategii makroekonomicznej?
Można oczywiście realizować różne ważne cele w polityce gospodarczej bez pakowania tego w jedną książkę, to znaczy bez mówienia: to jest nasz program gospodarczy. Natomiast z komunikacyjnego punktu widzenia, z punktu widzenia pewnej opowieści o tym, co chcemy zrobić i jakie cele makroekonomiczne chcemy osiągnąć w długiej perspektywie wydaje się, że taka strategia jest niezbędna. Można w niej opowiedzieć o tym, na przykład, jak szybko chcemy doganiać kraje rozwinięte. Jakie cele numeryczne sobie stawiamy, jakie narzędzia są nam potrzebne żeby te cele osiągnąć.
Bo strategia spina różne podejmowane inicjatywy, duże, wieloletnie projekty, które są podejmowane w różnych obszarach i różnych dziedzinach. I ostatecznie strategia gospodarcza pokazuje też wszystkie interakcje pomiędzy tymi działami. Na razie takiej strategii nie mamy. Ale pewne rzeczy muszą się po prostu wydarzyć, bo jedziemy na autopilocie.
Na jakie zmiany i decyzje rządu pan czeka?
To co wymaga najpilniejszych działań to odblokowanie dostępu do środków unijnych. To jest nasza szansa, dźwignia rozwoju, absolutnie kluczowa w perspektywie najbliższej dekady. Te 160 miliardów euro zmieni Polskę. Żeby efekt był konkretny trzeba solidnie zdynamizować prace nad transformacją energetyczną. Mieliśmy falstart przy ustawie wiatrakowej, ale niech to będzie lekcja, która pozwoli następnym razem robić to lepiej. Transformacja energetyczna jest kluczowa nie tylko z punktu widzenia celów klimatycznych, ale zwłaszcza ograniczenia wzrostu cen energii.
W strategii gospodarczej, o której mówiliśmy kluczowym elementem powinna też być demografia i imigracja. Musimy określić jaką politykę migracyjną i jak mamy prowadzić, by sprzyjać osiąganiu wyraźnie wskazanych celów rozwojowych.
Niska podaż rąk do pracy grozi tym, że nie będzie komu realizować tych wielomiliardowych inwestycji?
Tak, bo szybko maleje podaż pracy, spada odsetek osób w wieku produkcyjnym. Strategia powinna wskazać, w jakim stopniu jesteśmy w stanie zrekompensować braki na rynku pracy wzrostem wydajności, któremu będzie sprzyjać automatyzacja procesów produkcyjnych. Moim zdaniem tylko w części, bo poziom robotyzacji w Polsce można jeszcze zwiększyć, ale w całej masie aktywności, w szczególności w usługach, nie zawsze jest to możliwe. Rezerwuar siły roboczej na Wschodzie, w Ukrainie, w zasadzie się wyczerpał. Dane dotyczące obcokrajowców, którzy pracują i płacą składki w Polsce pokazują, że z kwartału na kwartał mamy jeszcze przyrost ich liczby, ale jest on coraz mniej wyraźny. Dziś obcokrajowcy płacący składki do ZUS to ok. 6 proc. pracujących w Polsce. Czy to już jest dla nas górny pułap, czy możemy ich przyjąć więcej?
Kilka dni temu MSWiA ogłosiło, że pracuje nad nową strategią migracyjną. Horyzont zakończenia tych prac, ze wskazaniem konkretnych aktów prawnych, jest dość odległy, bo to potrwa w sumie prawie półtora roku. Oznacza to, że w początkowej fazie ożywienia gospodarczego rynek pracy pozostanie ciasny, co będzie czynnikiem proinflacyjnym.
Obawia się pan prawie dwóch zmarnowanych lat, biorąc pod uwagę datę wyborów prezydenckich? Nie za mało się dzieje w gospodarce?
Nie, tego się nie obawiam. Ale mam świadomość, że będzie trudno w Polsce podjąć konkretną decyzję, jak bardzo możemy zwiększyć liczbę migrantów, jak i z których krajów ich pozyskiwać do Polski. Kampania wyborcza pokazała, że na tle emigracji mamy potencjalnie duże napięcia społeczne. Ważnym problemem są sprawy społeczne – w jaki sposób zapewnić integrację migrantów z polskim społeczeństwem w sytuacji, w której dostępność mieszkań i niektórych usług publicznych jest ograniczona. Moim zdaniem odpowiedzi na te pytania powinny znaleźć się w strategii migracyjnej.
Mamy szansę za 10 lat dogonić Włochy. Z naszych analiz wynika, że w 2034 roku PKB per capita osiągnie poziom Włoch, oczywiście według parytetu siły nabywczej, to znaczy przy uwzględnieniu różnic w poziomie cen. To byłby ogromny sukces Polski. Ale trzeba przygotować ścieżkę, wskazać dźwignie rozwoju. Jedną z najważniejszych, jak mówiłem, będzie transformacja energetyczna. Żeby to było możliwe, niezbędne jest szybkie wskazanie krajowych źródeł jej finansowania. Same środki unijne na to nie wystarczą. Czy tę lukę mają zasypać np. spółki energetyczne? Jeśli tak – ich plany muszą to wskazać jak najszybciej, bo np. pieniądze z KPO muszą być wydane do 2026 roku.
Coś pana zaskoczyło w pierwszych decyzjach gospodarczych nowej ekipy? Co by pan zrobił inaczej?
Zaskoczyła mnie inicjatywa w sprawie dofinansowania kredytów mieszkaniowych – nie tyle sam pomysł, ile to, jak miałby być realizowany.
Możemy dyskutować, czy w ogóle program, który wspiera popyt jest dobry. Nie jest to program, którego celem jest masowa budowa mieszkań. Może rząd się jeszcze dopracuje takiego programu. Ale w tym pomyśle zaskoczyło mnie to, że nie został podporządkowany realizacji długofalowego celu, jakim jest podniesienie dzietności, które jest obecnie niekontrowersyjnym celem polityki społecznej w Polsce. Ten program mógłby się wpisać w strategię zwiększenia dzietności i przeciwdziałania niekorzystnym tendencjom demograficznym.
Mamy już przecież masę programów prorodzinnych.
Ich łączny wpływ na dzietność wymaga pogłębionych analiz, ale dostępne dane nie pozostawiają wątpliwości – liczba urodzeń gwałtownie spada.
To co pan proponuje?
Jeśli program wsparcia zakupu mieszkania ma się przełożyć na zwiększenie dzietności nie powinien się ograniczać do pierwszego mieszkania. Wsparcie zakupu drugiego większego lokalu sprzyja powiększeniu rodziny. Dofinansowanie kredytu mieszkaniowego w takim przypadku sprzyjałoby zatem zwiększeniu dzietności. Na Węgrzech wprowadzono system, w którym dzietność jest nagradzana wsparciem finansowym. Możemy oczywiście dyskutować o szczegółowych rozwiązaniach ale sądzę, że to jest dla nas właściwy kierunek.
Zaskakujący był dla mnie również poziom dochodów z VAT założony w ustawie budżetowej na 2024 r. W sytuacji, gdy nie przywracamy VAT na żywność, gdy nie są planowane jakieś znaczące działania uszczelniające system podatkowy i jednocześnie zgodnie z naszą prognozą inflacja będzie wyraźnie niższa niż założone w budżecie, pojawia się pewne napięcie w dochodach, które trzeba będzie jakoś rozwiązać.
No i jest jeszcze pytanie co do podniesienia stopy wolnej od podatku, co zostało obiecane w kampanii wyborczej. Uważa pan, że rząd powinien do tego dążyć w tym roku?
Ministerstwo Finansów podało, że to kosztowałoby około 48 miliardów złotych. Oczywiście nie ma na to miejsca w obecnym budżecie. Sądzę, że to zostanie rozłożone na lata, a ewentualne wdrażanie programu zacznie się najwcześniej w przyszłym roku.
Czy branży żywnościowej grozi w tym roku jakiś kryzys? Bo z jednej strony wciąż mamy blokadę wprawdzie morskich dróg transportowych z Ukrainy, ale z drugiej strony to tej konkurencji z Ukrainy obawiają się już nie tylko Polacy, ale też zachodni producenci, co sugeruje, że możemy mieć nadmiar żywności a jej ceny spadną.
Sektor producentów żywności funkcjonuje w dość specyficznych warunkach, bo mamy w nim do czynienia z relatywnie stabilnym popytem. To branża, która jest stosunkowo odporna na wahania globalnej koniunktury. Ostatnie lata wyraźnie to pokazały. Tam koniunktura wyglądała całkiem nieźle na tle wielu innych branż, które zmagały się z niższym popytem krajowym i zewnętrznym.
Gdy gospodarka otwiera się na napływ tańszej żywności to jest czynnik antyinflacyjny. To jest czynnik, który oddziałuje też w kierunku zmniejszenia rentowności produkcji i wymusza restrukturyzację wśród producentów żywności. Natomiast na razie nie mamy sygnałów, które by wskazywały na to, że to się będzie dokonywać w jakiś gwałtowny sposób. Nie dostrzegam czynników, które by uzasadniały konieczność jakiejś istotnej korekty prognoz cen żywności. Ceny żywności będą raczej u nas rosły choćby dlatego, że wzrośnie VAT na żywność, natomiast będą rosły powoli, zwłaszcza w pierwszej połowie roku. W naszym scenariuszu dla cen żywności nie zakładamy gwałtownego otwarcia na ukraińskie towary, co mogłoby doprowadzić do znaczącego spadku cen żywności nieprzetworzonej.
To dlaczego tak gwałtownie protestują rolnicy w Paryżu czy Berlinie domagając się m.in. ograniczenia importu produktów rolnych z Ukrainy? W Polsce protesty rolnikó1) mają zacząć się 9 lutego. Wczoraj wiceminister rolnictwa Michał Kołodziejczak zapowiedział konieczność uszczelnienie granicy z Ukrainą.
Import taniej żywności z Ukrainy jest jedną z wielu przyczyn protestów rolników na Zachodzie. Ich wspólnym mianownikiem jest wzrost kosztów produkcji rolnej związany ze zmianami szeroko rozumianych regulacji, wpływających na rentowność tej produkcji. Regulacje te dotyczą na przykład ulg podatkowych dla rolniczego oleju napędowego w Niemczech lub norm ochrony środowiska we Francji. Protesty te są zatem reakcją na spadek dochodów do dyspozycji osób zatrudnionych w rolnictwie.
Warto przeczytać również:
- Co dalej z polską gospodarką? Ekonomiści EY przedstawili swoje prognozy
- Podwyżki stóp procentowych teraz? Nikt by tego nie zrozumiał. Wywiad z Ludwikiem Koteckim z RPP
- Za dużo państwa w gospodarce? „To był wyłącznie polityczny interes partii rządzącej” [WYWIAD]
- Pieniądze to nie wszystko, czyli dlaczego jest mniej dzieci. „Transfery nie załatwiają sprawy” [WYWIAD]
- „Należy rozważyć podniesienie podatków”. Wywiad z prof. Łukaszem Hardtem