Pułapka średniego dochodu nie definiuje dobrze polskiej gospodarki, my już dawno nie jesteśmy w tym miejscu. Nieporozumieniem jest próba mierzenia coraz bardziej polskiej gospodarki przy pomocy instrumentów i miar, które nie są już adekwatne do nowoczesnej gospodarki – mówi w wywiadzie z 300Gospodarką Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista banku Pekao, były główny ekonomista mBanku.
Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Jeśli pan pozwoli, naszą rozmowę zacznę od cytatów dwóch publicystów stojących po skrajnych stronach tematu Polskiego Ładu. Rafał Woś: „Polski Ład zresetuje polskie podatki. Nawet dziecko wiedziało, że są one niesprawiedliwe i antyrozwojowe”. I jedno zdanie z blogu Maćka Samcika: „W elektoracie Prawa i Sprawiedliwości 55 proc. osób nie pracuje (z tego duża część to emeryci)”. Czy powiedziałby pan, że ta charakterystyka wyborców partii rządzącej nie miała wpływu na decyzje – zwłaszcza podatkowe – rządu tej partii ogłoszone w Polskim Ładzie? Czy też system podatkowy jest tak „niesprawiedliwy i antyrozwojowy”, jak pisze Rafał Woś, że należało zrobić mocne uderzenie, i to w jedną konkretną grupę podatników?
Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista Pekao: Problemem polskiego systemu podatkowego jest dużo mniejsza progresywność niż w innych krajach. I nie chodzi tylko o podatki, ale też o inne obciążenia pracy. Po zmianach zaproponowanych w Polskim Ładzie przesunęlibyśmy się o kilka pozycji w zestawieniu progresywności, ale ciągle nie bylibyśmy w jakiejś awangardzie. Są państwa takie jak Francja, Wielka Brytania czy kraje skandynawskie, gdzie progresywność jest dużo większa. W społeczeństwach Zachodu progresywność jest akceptowana jako symbol ładu społecznego.
Na pierwszy rzut oka argument z niepracującym elektoratem jest błyskotliwy, a z całą pewnością przyciąga uwagę: kieruje się zmiany w podatkach do osób, które nie pracują. Gdyby chodziło wyłącznie o to, żeby im się przypodobać, sięgnięto by po inny instrument, niż podatkowy. Sięgnięto by po świadczenia socjalne.
Trudno też uznać, że to jakiś nadzwyczajny ukłon w stronę emerytów, czyli największej grupy niepracujących – emerytury rosną znacznie wolniej niż pensje, a w zasadzie raczej nie rosną, tylko przestały się obniżać w relacji do wynagrodzeń w ostatnich latach – są zaledwie waloryzowane o wskaźnik inflacji.
Na świecie równolegle toczą się dwie debaty: opodatkować pracę czy opodatkować kapitał oraz co zrobić, żeby aktywizować ludzi na rynku pracy. Jeśli przyjmiemy, że część z nich nie pracuje, bo im się to po prostu nie opłaca, to pojawia się wniosek także w drugiej dyskusji: opodatkować trzeba kapitał, a nie pracę. Zmniejszając obciążenia dla tych, którzy są blisko płacy progowej, aktywizuje się ich do pracy.
Ludzie zarabiający w okolicach pensji minimalnej w praktyce nie będą płacili PIT, co zwiększy ich dochód rozporządzalny. Wierzę, że to może uruchomić podaż pracy, co jest w Polsce niezmiernie potrzebne. Szczególnie ważne jest to dla aktywizacji zawodowej kobiet i na to są mocne badania.
Badania popierają tezę, że progresywność zwiększa zainteresowanie powrotem na rynek pracy?
Progresywność dostajemy na dwa sposoby: zmniejszając obciążenia podatkowe tych, którzy najmniej zarabiają i podnosząc grupie lepiej uposażonej. Pierwszy element zwiększa zainteresowanie pracą, drugi ma za zadanie zbilansować system finansów publicznych, o czym trzeba myśleć. Dąży się do tego, żeby zmiany podatkowe były mniej więcej samobilansujące się.
Czy, aby dochodzenie do progresywności wydało się bardziej sprawiedliwe – albo nie tak niesprawiedliwe, jak oceniają to teraz przedsiębiorcy – nie powinno się odbyć nieco mniej gwałtownie? Nie skokowo.
Ja nie powiedziałbym, że to jest gwałtowny skok. W przypadku najmniej zarabiających oznacza miesięczny wzrost dochodu rzędu 200 zł. Jeżeli natomiast mówimy o osobach, które zarabiają ponad 20 tysięcy, to mówimy o obciążeniu rzędu tysiąca złotych miesięcznie – spadek dochodu o około 4 proc. To nie zmieni istotnie ich dochodu rozporządzalnego.
Czyli pana zdaniem to są stawki do przyjęcia?
Moim zdaniem to nie są wzrosty, które u osób lepiej zarabiających spowodowałyby zmianę zachowań konsumpcyjnych czy wyraźne pogorszenie się ich stopy życiowej. Natomiast spodziewam się pozytywnych zmian w grupach, które zarabiają mniej, w okolicach płacy minimalnej ze względu na większą skłonność tych grup do konsumpcji.
Mówiąc o aktywizacji ma pan na myśli tych, którzy są bierni zawodowo i wcale nie pracują czy tych, którzy z własnego wyboru pracują w szarej strefie? Nie mają etatów, nie mają firm, ale też nie mają żadnych obciążeń i całe wynagrodzenie dla siebie.
Jednych i drugich.
Dlaczego ci, którzy sami wybrali pracę w szarej strefie nagle mieliby chcieć zacząć płacić np. składki ubezpieczeniowe?
Pomijając, że to nielegalne – choćby dlatego, by zyskać uprawnienia emerytalne czy zwiększyć swoją przyszłą emeryturę. A na pensji nie stracą – Polski Ład implikuje wzrost płacy netto, czyli za tą samą pracę na etacie u tego samego pracodawcy dostaniemy na rękę większe pieniądze.
Nie obawia się pan tego, że zmiany ograniczą powstawanie nowych firm?
Myślę, że ich obecna liczba nie oddaje stanu faktycznego polskiej przedsiębiorczości. Liczba jednoosobowych działalności gospodarczych (JDG) w Polsce jest zbliżona do liczby małych przedsiębiorstw w Niemczech – jest ich ponad 2 miliony – ale Niemcy mają znacznie większą populację.
To nie znaczy, że Polacy są trzy razy bardziej przedsiębiorczy od Niemców. Po prostu w tym całym polskim koszyku małych firm jest grupa osób, które jako JDG wykonują pracę o charakterze etatowej i korzystają z podatkowego arbitrażu. JDG zyskały w Polsce taką popularność dlatego właśnie, że podatkowo opłacały się bardziej niż etat. To nie jest sytuacja pożądana.
Przeciwnicy zmiany w systemie podatkowym argumentują, że Polski Ład ukarze tych, którzy naprawdę prowadzą własne firmy i nie mogą liczyć na etat u kogoś.
Część działalności gospodarczych będzie musiało płacić większe podatki, o połowę zawęzi się klin podatkowo-składkowy między zatrudnionymi na etacie i zatrudnionymi jako JDG. Myślę, że to czynnik, który spowoduje zmianę struktury rynku pracy.
Jakie są zatem szacunki dotyczące efektów pobudzania rynku pracy, aktywizacji zawodowej i zmniejszenia szarej strefy dzięki progresywności podatkowej?
W Polskim Ładzie pojawiły się szacunki, że liczba miejsc pracy po zmianach może wzrosnąć o 500 tys. Chodzi jednak nie tylko o zmiany podatkowe, ale o wszystkie planowane działania, w tym te związane de facto z Funduszem Odbudowy.
Kierunkowo to są dobre szacunki, bo uwzględniają pobudzenie wzrostu gospodarczego, wzrost inwestycji i aktywizację zawodową, która z kolei jest powiązana z podatkową progresją, a właściwie następuje w wyniku jednego rodzaju zmian nachylenia klina czyli jego obniżenia dla najmniej zarabiających i ze wzrostu płac netto w tej grupie.
Najgłośniejsze zapowiadane zmiany – poza wzrostem składki zdrowotnej oczywiście – to ulgi dla innowacyjnych firm: na badania i rozwój, na wartościowych pracowników, na wynalazki. Dopłaty umożliwiające zakup mieszkania na kredyt i wsparcie dzietności w postaci transferów na dzieci. Innowacyjność pojawia się kolejny raz, to chyba najbardziej zdewaluowane wezwanie do działania w tym kraju. Czy wierzy pan jeszcze, że da się w Polsce osiągnąć stan innowacyjności?
Generalnie gospodarka będzie bardziej innowacyjna, bo wymusza to naturalna fala przyspieszonej cyfryzacji oraz transformacja energetyczna. To czynniki mocno napędzające, które już działają. Niezależnie od ustaw, decyzji politycznych to się już po prostu dzieje.
Zresztą, w gospodarkach rozwiniętych już teraz widać, że trajektoria inwestycji po zeszłorocznej recesji będzie zupełnie inna niż po poprzedniej. Pandemia okazała się być impulsem inwestycyjnym.
I kiedyś powiemy dzieciom, że naszą innowacyjność zawdzięczamy pandemii. Czy zatem ulgi, które proponuje rząd mają jakieś znaczenie?
Nie potrafię tego ocenić.
Popracujmy na konkretnym przykładzie. Weźmy ulgę na badania i rozwój. Taka ulga już istniała, a statystyki pokazują, że spektakularnego efektu w postaci wzrostu nakładów na takie inwestycje nie było. Dlaczego teraz miałaby go wywołać?
Akurat wydatki na badania i rozwój systematycznie rosną – w ostatniej dekadzie się podwoiły. Rezultaty są, trudno natomiast z tego wnioskować o efekcie ulgi. Warto zauważyć, że zmieniło się otoczenie. Podmioty gospodarcze konstruują harmonogramy, w których działania cyfryzacyjne – kiedyś rozkładane na lata – teraz są rozplanowane na tygodnie.
Wszyscy zobaczyliśmy w 2020 roku, że pewne rzeczy można zrealizować błyskawicznie, jeżeli potrzeba jest paląca. Zupełnie inaczej podejmuje się decyzje, gdy z góry wiadomo, że coś jest możliwe.
I nie ma ryzyka, że ponieważ ramy i zasady nie są precyzyjnie określone, to znowu każde działanie, które nazwie się cyfryzacją będzie finansowane bez zastanowienia, co to wnosi do gospodarki? Nie każda aplikacja zmienia bieg historii branży.
Zawsze są takie ryzyka, ale nauczyliśmy się dużo bardziej efektywnie korzystać z unijnych środków. To nie jest już tylko prosty transfer z Unii do Polski. Potrzeby też są dużo bardziej sprecyzowane, co daje mniejszy margines na złe ulokowanie kapitału.
I zaczniemy wreszcie awansować w rankingach innowacyjności? Bo wydaliśmy już naprawdę grube miliardy euro, ale na przykład w rankingu European Innovation Scoreboard 2020 wyprzedziła nas nawet Serbia – Polska zajęła 33 miejsce.
Inni też się rozwijają. My mamy cały czas rezerwę w postaci bardzo taniego pracownika – w ujęciu europejskim. I w czasach trudnego rynku pracy to jest błogosławieństwo, które bardzo sprzyja polskim przedsiębiorcom, ale sprzyja ich rozwojowi ekstensywnemu, nie intensywnemu.
Od kilku lat czekamy na przyspieszenie inwestycji efektywnościowych, ale zacieśnianie się rynku pracy trochę jednak uniemożliwia szybszy wzrost innowacyjności. Z jednej więc strony firmy potrzebują pracownika, ale z drugiej potrzebują też większej presji do zwiększania efektywności.
Dostaliśmy oddech w postaci napływu Ukraińców, to był nowy potencjał i pomógł we wzroście gospodarczym. Później na nasz rynek weszła grupa Białorusinów, ale to nie jest dane na zawsze. Czy Polska zbudowała trwałą politykę migracyjną, która pozwoli tym zarządzać – również jeśli chodzi o ubywanie polskiego pracownika?
Sytuacja na rynku pracy będzie na pewno silnym impulsem do digitalizacji i robotyzacji, ale dobra wiadomość jest taka, że relatywnie niskie w skali Europy koszty życia pozwoliły zatrzymać emigrację z Polski. Nie będziemy już eksporterem siły roboczej.
Z drugiej strony, jeżeli chodzi o liczbę imigrantów jesteśmy jedną z najbardziej otwartych gospodarek w Europie, chociaż nasz rząd nie ma tego na sztandarach. Mamy na rynku pracy nawet 1,5 mln Ukraińców, coraz więcej zatrudnionych legalnie, przesuwających się w stronę sektora produkcyjnego czyli tam, gdzie gospodarka rozwija się najszybciej.
Wspomniał Pan, że wciąż mamy relatywnie taniego pracownika. Znakiem rozpoznawczym polskiej gospodarki stało się zaś podwykonawstwo – produkcja podzespołów i komponentów, centra usług wspólnych, obsługa księgowa, informatyczna itp. Czy ten mało innowacyjny model daje nam możliwość wyjścia z tzw. pułapki średniego dochodu, o czym wiele było mówione przy okazji poprzedniego wielkiego planu rządu czyli Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju sprzed zaledwie czterech lat?
Pułapka średniego dochodu nie definiuje dobrze polskiej gospodarki, my już dawno nie jesteśmy w tym miejscu. To są obawy ekonomistów sprzed 10 lat, które się nie sprawdziły, a my się dziś nawet trochę z tego podśmiewujemy. Struktura gospodarki diametralnie się zmieniła. Jesteśmy wręcz potentatem w eksporcie usług. Owszem, prowadzimy dla innych centra usług księgowych czy prawnych, ale zatrudniamy w nich setki wykształconych i dobrze opłacanych fachowców.
Nasza gospodarka stale idzie w górę jeśli chodzi o wartość dodaną, którą kreuje – to jest najważniejszy wskaźnik. Każde państwo ma jakąś specjalizację – my mamy coraz więcej prac które wymagają większego zaawansowania, jak np. huby IT. Idea, że na tym continuum da się wyrysować jakieś arbitralne granice, jest z gruntu błędna. Konwergencja do liderów technologicznych na świecie nie jest dana na zawsze (przykład negatywny – Południe Europy), ale nie z powodu pułapek.
Nie osiągamy jednak zakładanego poziomu inwestycji. Według Planu Morawieckiego, w tym roku stopa inwestycji miała sięgnąć 25 proc., jest ok. 17 proc. Gdyby nie pandemia dotarlibyśmy do celu?
Raczej aż tyle by nie było, ale nieporozumieniem jest próba mierzenia coraz bardziej nowoczesnej polskiej gospodarki przy pomocy instrumentów i miar, które nie są już adekwatne do nowoczesnej gospodarki. Nowe miejsca pracy i nowe formy działalności obecnie mają całkowicie inny cykl powstawania i wymagają innych nakładów kapitałowych niż budowa fabryk w latach 90. i 2000. Pozostawiają więc i niższy ślad w stopie inwestycji.
Stworzenie hubu informatycznego kosztuje mniej niż kiedyś fabryka budowana od zera, ale wartość dodana generowana przez taki hub, wartość tworzonych tam usług, jest porównywalna z efektem działania fabryki. Ważna jest zatem jakość i produktywność inwestycji, a nie sama ich wartość.
Wskaźnik inwestycji to nie jest dziś najważniejsza zmienna. Jest artefaktem tego, jak kształtują się ceny dóbr inwestycyjnych (przez większość ostatnich dekad maszyny i urządzenia taniały relatywnie do usług czy żywności). W zasadzie można jej nie używać do określania poziomu rozwoju gospodarki. Nasze doświadczenia z ostatnich kilkunastu lat pokazują, że gospodarka rozwijała się bardzo szybko przy relatywnie niskiej stopie inwestycji.
Widzi pan potrzebę, aby to rząd zaingerował i stworzył mechanizm wspierania zakupu mieszkań dla rodzin na starcie?
Rzeczywiście, dla dużej części konsumentów problemem jest uzbieranie wkładu własnego. Szalenie istotne są wszystkie bodźce wspierające decyzje o posiadaniu lub nieposiadaniu potomstwa. Trzeba pamiętać, że w Polsce silna jest potrzeba posiadania mieszkania – jest to traktowane nie tylko jako wyznacznik stabilności, ale też sukcesu życiowego.
Pomysł wsparcia zakupu bardziej pasuje do istniejących w społeczeństwie wzorców zamieszkania niż wcześniejsze projekty, które zakładały, że mieszkania powinno się wynajmować. Czy ten plan zakończy się sukcesem? Nie wiem, ale mocno bym się zdziwił, gdyby kolejne rządy nie próbowały działać na tym polu.
Z drugiej strony mamy tych, którzy przy niskich stopach kupują ekspresowo, bo próbują lokować kapitał. Czy bańka nieruchomościowa rośnie?
Nie nazwałbym tego bańką. Jeżeli mniej będzie osób, które będą chciały wynajmować, to powód, żeby mieć mieszkanie na wynajem będzie ekonomicznie nieuzasadniony i ten trend sam ustanie. Wtedy mieszkania dziś przeznaczone na wynajem trafią na rynek do sprzedaży, bo ich właściciele nie będą już mogli realizować swojego planu biznesowego. Problem pojawi się, jeśli podaż nie będzie mogła nadążyć za popytem.
A na ile Polski Ład pokrywa się z Krajowym Planem Odbudowy, którego realizację sfinansuje europejski Fundusz Odbudowy? Czy nie jest tak, że Polski Ład to po prostu nadanie narodowego szyldu projektom, za które i tak zapłaci Bruksela?
Widzimy duży wkład Krajowego Planu Odbudowy – deklaracje są komplementarne. Nikt oczywiście nie oczekuje, że w tak wielkiej akcji inwestycyjnej nie będzie informacji, iż w dużym stopniu inwestycje będą kształtowane przez napływ środków z Unii Europejskiej, ale też nie jestem zwolennikiem żeby na każdym kroku tak mocno podkreślać finansowanie ze środków europejskich. Należy je traktować jako element całości, spójnej polityki wewnętrznej kraju, a nie jak jakiś wyizolowany mechanizm.
W Polskim Ładzie pojawiła się też zapowiedź inwestycji dodatkowych, które będą finansowane z krajowych środków. Możemy się domyślać, że w pewnym stopniu przy wykorzystaniu obligacji BGK.
Czego więc nie ma w Polskim Ładzie? Czego zabrakło, a czego ekonomista oczekiwałby po przedstawianych rozwiązaniach?
Nie potrafię tego nazwać konkretnie, ale to niedosyt 30-latków z dużych miast, w tym tych z mojego najbliższego otoczenia. Nie mają rodzin, dzieci, pracują, nie najgorzej im się wiedzie. Oni jednak nie widzą obietnic, ani specjalnej dla siebie oferty. Poł żartem, pół serio, pewnym pocieszeniem jest być może fakt, że ich status społeczny nie jest permanentny, tzn. postarzeją się i może założą rodziny, co zmieni ich percepcję.