Strona główna NEWS Czterodniowy tydzień pracy? Tylko jako bonus dla wybranych [WYWIAD]

Czterodniowy tydzień pracy? Tylko jako bonus dla wybranych [WYWIAD]

przez Katarzyna Mokrzycka
Czterodniowy tydzień pracy. Fot. Shutterstock.com

Dopóki nie zwiększymy zasobów pracy nie widzę możliwości powszechnego skrócenia tygodnia pracy. Czterodniowy tydzień pracy będzie strzałem w kolano, tak jak utrzymywanie obecnego wieku emerytalnego dla kobiet – mówi w wywiadzie Kamil Sobolewski, główny ekonomista stowarzyszenia firm Pracodawcy PL. 

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka.pl: Wzrost płac w sektorze przedsiębiorstw sporo przekroczył oczekiwany poziom – 12,8 proc. zamiast 10,9 proc. Napisał pan w jednym z postów, że „mamy zapowiadaną odbudowę realnych dochodów w imponującym tempie”. Czy przedsiębiorcy to wytrzymają? To już kolejna kategoria w której wzrastają ich koszty.

Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawcy RP: Przedsiębiorców interesują nie tylko koszty, ale też koniunktura. Gdyby ten większy strumień pieniądza przerodził się w popyt na produkty i usługi, to większe koszty byłyby rekompensowane większymi przychodami. Jak dotąd, przez długi czas płace rosły szybciej niż inflacja, szczególnie płace minimalne, które reguluje państwo. W zeszłym roku wzrost płacy minimalnej wyniósł 19,6 procenta, przy średniorocznym wzroście cen o 11,4 proc. W tym roku wzrośnie ona o kolejne 19,4 proc., przy średniorocznej spodziewanej inflacji na poziomie 5-6 proc. Niewątpliwie płace determinują wzrost inflacji, bo wzrost wydajności pracy nie nadąża za realnym wzrostem płac. Z jednej strony wzrost płac jest szansą na większe wydatki konsumpcyjne Polaków. Z drugiej strony, dynamika konsumpcji nie dogoni dynamiki płac.

Nie będzie konsumpcyjnego boomu? Ekonomiści podzielili się w tej sprawie.

Ja jestem wśród największych optymistów, jeśli chodzi o konsumpcję w Polsce, w tym roku spodziewam się jej wzrostu o ponad 5 proc. realnie, a więc już po odjęciu inflacji.

Widać jednak gołym okiem, że jeśli płace rosną o 9 punktów procentowych szybciej niż ceny, a największy optymista spodziewa się nieco ponad 5-procentowej dynamiki realnej konsumpcji, to realny popyt będzie rósł wolniej niż płace. Odbudowa realnych dochodów nie rekompensuje utraconych oszczędności. Pytanie, które stawiają sobie ekonomiści, to jak silna będzie w tym roku skłonność Polaków do oszczędzania. Wzrost konsumpcji od tego zależy.

Na czym pan opiera scenariusz optymistycznej konsumpcji?

Do 2021 roku płacę minimalną w Polsce zarabiało 1,6 mln osób, co stanowiło około 10 proc. wszystkich pracujących i 12 proc. pracujących na etacie. W tej chwili płacę minimalną otrzymuje 3,6 mln osób, czyli minimalną stawkę zarabia aż 27 proc. etatowców. To jest rekord w skali świata. Na całym świecie ten wskaźnik mieści się raczej poniżej dziesięciu procent, w USA federalną płacę minimalną zarabia 2 proc. pracujących. Dwucyfrowy wskaźnik jest rzadkością, ale 27 proc. nigdy i nigdzie nie spotkałem. Dlatego w Polsce wzrost płacy minimalnej ma ogromne znaczenie, dwukrotnie większe niż 3 lata temu.

Jeżeli do tego dołożymy inne efekty wzrostu dochodów ludności, jak 30-proc. podwyżka płac dla nauczycieli od przedszkola do studiów wyższych, 20-procentowa podwyżka w sferze budżetowej (co z kolei przed wyborami wysyła jasny sygnał do samorządów, że i one powinny dać podwyżki swoim ludziom), 60 procentowa waloryzacja 500+, szczodra waloryzacja rent i emerytur, podtrzymanie 13-ek i 14-ek, to moja prognoza 11 proc. dynamiki konsumpcji nominalnej i 5-proc. dynamiki konsumpcji realnej nie wydaje się przesadzona.

Na boom konsumpcyjny będzie też wpływało zjawisko międzyokresowego wygładzania konsumpcji. Pewna część Polaków liczyła się z tym, że ich transfery – zarówno związane z pracą, jak i z nią niezwiązane – gwałtownie się skończą po zmianie władzy, a tak się nie stało. Ludzie poczuli się bezpieczniej, a to zachęca do wydawania pieniędzy.

Jeżeli sprawdzi się hipoteza, że dzięki większym wynagrodzeniom Polacy będą znacznie więcej kupować, to będzie to też klasyczne środowisko zbyt szybkiego wzrostu cen, ale uderzenie w sytuację przedsiębiorstw będzie nieco zmniejszone. Natomiast jeżeli mimo gwałtownego wzrostu dochodów Polacy nie będą konsumować, to biznes otrzyma uderzenie i ze strony rosnących kosztów, i ograniczonego popytu.

Zmniejszone uderzenie, ale jednak uderzenie? Mimo wzrostu konsumpcji?

W warunkach inflacji firmy raportują zyski, ale inflacja to też wzrost majątku potrzebnego, by prowadzić biznes. Nie chodzi o koszty, tylko o kwotę niezbędną do rozpoczęcia lub utrzymania działalności przez firmę. Te same maszyny, urządzenia, surowce kosztują wskutek inflacji więcej. Kto ma środki, które wystarczały na prowadzenie biznesu 2 lata temu, ale w tym czasie nie wypracował znacznych zysków, dziś musi ograniczyć skalę swojego biznesu, na przykład nie inwestować albo zmniejszyć zapasy.

Inflacja wydaje się neutralna dla biznesu, niektórzy wręcz oceniają ja pozytywnie, bo firmy raportują w czasach inflacji wyższe zyski i płacą wyższe podatki. Ale inflacja strasznie drenuje kapitał obrotowy, znacząco zwiększa wymogi płynnościowe dla firm.

To było doskonale widać w 2022 roku, kiedy firmy miały rekordowe zyski, wypłacały dywidendy, a jednocześnie zwiększały zadłużenie do rekordowych poziomów. To był dokładnie ten moment, kiedy inflacja kosztowa zbliżała się do rekordów, kiedy się zbiegły w czasie skutki dobrej koniunktury po nadreakcji na pandemię i skutki wojennych ograniczeń podażowych, zakłóceń łańcucha dostaw. Firmy albo szybko odbudują teraz pozycję płynnościową, albo będą się kurczyć, a w skrajnym przypadku zamykać lub bankrutować.

Eksperci raportują, że tak dużej liczby niewypłacalnych firm, jak w zeszłym roku jeszcze nie było, a tempo wzrostu liczby bankructw wyróżnia Polskę na globalnym tle. Czy to sygnał przyszłego kryzysu, recesji, czy raczej żniwo pandemii i wojny?

Pandemia, inflacja (która wpycha firmy w dług), ale zwłaszcza wojna bardzo przyśpieszyły konieczność zmian gospodarczych, zaś każda duża zmiana niesie ze sobą ofiary i niesie zwycięzców. To, że tych ofiar przybywa wcale nie oznacza, że to źle dla gospodarki. Wiele z tych bankructw po prostu dowodzi zmiany. Gdy firmom zapewnia się łatwy pieniądz – tak jak dwuletnie tarcze pomocowe w pandemii – one trwają, ale później przychodzi sprawdzian czy są w stanie funkcjonować bez kroplówki. Tak było też po kryzysie długu w Europie: bezprecedensowy dodruk pieniądza, stymulacja rynku, łatwy pieniądz, a 2-3 lata później wzrost niewypłacalności i spadek wskaźników rentowności i koniunktury.

Liczba bankructw firm z ubiegłego roku może się wydawać duża – ponad 4 tys. – ale w skali całego rynku to naprawdę kropla w morzu, niewielki odsetek po przecinku.

Co dziś najbardziej blokuje czy ogranicza działalność gospodarczą w Polsce? Jakie największe wyzwania stoją przed firmami?

Po pierwsze, geopolityka, czyli zmiany spowodowane wojną – sankcje, blokady granicy, zmiana kierunków dostaw itp. Łączne wpływ na gospodarkę jest ujemny, ale część firm potrafi na tym  skorzystać. Rozbudowują się przecież porty, infrastruktura dostaw gazu, mówi się o projektach kolejowych.

Po drugie inflacja, bo jak już mówiłem, firmy, które mają duże zapotrzebowania na kapitał obrotowy, przeżywają trudne chwile, czyli wszędzie tam, gdzie jest potrzebny duży majątek produkcyjny i duże zapasy, trwa walka o przetrwanie i trudność w rozpoczynaniu potrzebnych inwestycji.

Po trzecie, trudno jest o pracowników. Wzrost płac to jest jedna z emanacji tego zjawiska. Przez najbliższe 30 lat w Polsce każdego dnia roboczego będzie średnio ubywać tysiąc osób w wieku produkcyjnym. Według BAEL, w 2010 roku w Polsce pracowało 14 mln ludzi, w tej chwili jest ich 17,4 mln. Nie mamy już prostych rezerw. Jeśli w 2050 roku będzie pracowało chociaż 13 mln osób to będzie to fenomenalny rezultat.

To o czym w ogóle nie mówimy, to deficyt ludzi do prac prostych: zbrojarzy, cieśli, murarzy, stolarzy, pracowników w magazynach, przy produkcji, kierowców. Bo na rynku pracy ciągle przybywa ludzi z wyższym wykształceniem, którzy nie uzupełniają deficytu odchodzących pracowników bez wyższego wykształcenia. W grupie wiekowej 55-65 lat z przeszło 400 tysięcy wychodzących z polskiego rynku pracy tylko 17 proc. ma wyższe wykształcenie. W grupie 25-35 lat, czyli na początku drogi zawodowej, wyższe wykształcenie ma dziś 44 proc. ludzi. To oznacza, że osób z wyższym wykształceniem ciągle przybywa – w tempie rzędu 100 tysięcy rocznie – ale nie ma wśród nich wielu mechaników albo serwisantów maszyn. A przecież jak chcemy zainwestować w automatyzację i robotyzację, to potrzebujemy ludzi, którzy to odbiorą, obsłużą. Tymczasem bardzo często nawet dostawcy maszyn, którzy mają zapewnić serwis, mają tak słabą jakość pracownika i tak słabą dostępność tych ludzi, że kupując maszynę trzeba się martwić, czy jak ona się zepsuje, to będzie miał kto naprawić.

Co by pan konkretnie proponował, by uzupełnić deficyty w różnych branżach?

Trzeba podnieść aktywność zawodową, np. upowszechnić pracę na część etatu, tak żeby osoby, które się nie czują na siłach pracować na cały etat, mogły przyjść do pracy choćby dwa razy w tygodniu po kilka godzin. To się sprawdzi i w produkcji, i w handlu, i usługach. Dlaczego pielęgniarka na emeryturze nie mogłaby dobrowolnie przychodzić, by robić zastrzyki? Dlaczego osoby sprawujące nad kimś opiekę nie mogłyby mieć możliwości podjęcia jakiegoś zajęcia w krótszym wymiarze godzin? Dlaczego dobry budowlaniec po 60-ce nie mógłby uczyć zawodu w szkole?

Ale i tak wiele firm, które operowały na tym, że ludziom bez pracy dawały zatrudnienie za bardzo niskie pieniądze przy bardzo niskiej wartości dodanej – bo nie ma co ukrywać, osoba, która siedzi w tej księgarni czy kwiaciarni, przez godzinę obsługuje czterech klientów, to nie było najbardziej wydajne wykorzystanie tej osoby – po prostu będzie musiało zniknąć. To będzie jeden ze sposobów na pokrywanie deficytu pracowników.

Podniesienie płacy minimalnej i podwyżki w budżetówce podnoszą realne dochody, ale czy zmniejszają na tyle nożyce płacowe między różnymi regionami, że zmniejszą też chęć i potrzebę mieszkańców Kalisza, Orzysza, albo lubelskiego miasteczka do emigrowania do innego kraju czy nawet innego miasta?

Nie. Podwyżki płac podniosły poziom dochodów, ale nie zwiększyły konkurencyjności słabszych regionów. Ludzie migrują za pracą, nie odwrotnie. A skoro w tych regionach nie powstawały firmy w czasach, kiedy różnica w płacach była duża, to jakim cudem mają powstać, kiedy różnica jest mała?

Ale może pojedynczy człowiek wiedząc, że w Kaliszu czy Kole może zarobić tylko trochę mniej niż w Poznaniu, stwierdzi: ok, skrzykniemy się ja i szwagier i założymy sobie zakład stolarski, zamiast jechać na budowę 500 czy tysiąc kilometrów?

Może tak, ale statystyka jest nieubłagana. Widzimy, że Polska się wyludnia. Jedyną dużą aglomeracją, która się nie kurczy jest Warszawa, bo w zasadzie wszystkie pozostałe duże miasta kurczą się w tempie nawet 2 proc. rocznie. Dodatkową tendencją jest wzrost obwarzanków wokół dużych miast – rozrastają się przedmieścia, gdzie jeszcze są tańsze grunty i jest możliwość budowy domów, a wciąż jest blisko do rynków pracy. Zgodnie z prognozami, Polska skurczy się o 5 mln osób, ja bym się nie łudził, że jest potencjał dla rozwoju statystycznego średniego miasta. Oczywiście, ludzie którzy tam zostaną będą w stanie robić w większości to, co dotąd, ale wszędzie trzeba się liczyć z ubywaniem miejsc pracy, bo nie będzie ich kim obsadzić. Dodatnie tendencje demograficzne mogą mieć tylko duże miasta i to tylko w scenariuszu istotnej imigracji.

Powiedział pan wcześniej, że znacznie więcej ludzi z wyższym wykształceniem wchodzi na rynek pracy, niż z niego schodzi. Edukacja wyższa się opłaca?

Wyniki badania prof. Agnieszki Chłoń-Domińczak idą w stronę niknących korzyści z tytułu posiadania wyższego wykształcenia. Motywacja ekonomiczna buduje się w taką stronę, żeby się nie kształcić, bo premia za wyższe wykształcenie bardzo gwałtownie maleje.

Skoro tak, czy te młode osoby z wyższym wykształceniem są bardziej przedsiębiorcze, skłonne do zakładania swoich firm, co pozwala promować własne pomysły, zarabiać po swojemu, czy jednak oczekują na etat, na zatrudnienie u kogoś?

Z doświadczeń wielu pracodawców wynika, że młode osoby bardzo sobie cenią work-life balance, nie chcą w pracy przejmować odpowiedzialności za jakąś dziedzinę, godzą się wykonywać wskazane obowiązki, a to jest raczej przeciwieństwo przedsiębiorczości.

Może być tak, że do tradycyjnych firm trafiają po prostu osoby, które mają bardziej powściągliwy stosunek do swojej aktywności zawodowej, a bardziej dynamiczne osoby same otwierają startupy.

A liczby nowych, powstających firm nie odzwierciedlają tej przedsiębiorczości?

W Polsce powstaje coraz więcej firm, to nie ulega wątpliwości. Bardzo trudno rozdzielić jednak kogoś, kto otwiera działalność, żeby pracować na trochę niższych podatkach od kogoś, kto jest kreatywny i otwiera firmę, w której chce rozwijać jakiś nowatorski projekt.  

Rozdrobnienie biznesu w Polsce ma swoje dobre i złe strony. Dobra jest taka, że wielu ludzi zdobywa szlify w przedsiębiorczości. Natomiast zła strona jest taka, że niestety te rozdrobnione małe firmy są dużo mniej zdolne do zrobienia tego, czego potrzeba naszej gospodarce, czyli do tworzenia innowacji i inwestowania. To duże firmy, które mają duże zaplecze finansowe, są w stanie inwestować i podejmować bardziej ryzykowne decyzje prowadzące do innowacji. Mało komu udaje się stworzyć w garażu IBM.

Ja obstawiam, że tworzenie nowych firm wyraźnie spowolni, a potem zacznie się ich likwidacja. W swojej masie te firmy mają bowiem niską wartość dodaną, będzie im trudno przetrwać na rynku. W obecnych warunkach drobnym przedsiębiorcom może się coraz bardziej opłacać pójście do pracy na etat.

Urosnąć w tym gronie mogą bardzo mocno firmy, które będą prawdziwie innowacyjne.

Małe firmy będą wypychane z rynku przez większe i duże?

Widać likwidację małych biznesów wypchniętych np.: przez duże sieci handlowe, które mają większy wolumen obrotu i są w stanie pracownikom zaoferować wyższe płace i wciąż zarabiać.

Ludzie, którzy prowadzą kwiaciarnię, osiedlowy sklep spożywczy czy punkt usługowy i do tej pory zatrudniali dwie osoby, będą mieli trudność, żeby tę kwiaciarni utrzymać. Koszt dwóch pracowników dla pracodawcy to ponad 10 tysięcy złotych. Do tego trzeba doliczyć koszty wynajmu lokalu. Ile trzeba by tych kwiatów sprzedawać żeby na to zarobić? A i pracowników coraz trudniej ściągnąć, coraz trudniej zapewnić ich lojalność. Bez pracownika właściciel musiałby pracować po kilkanaście godzin dzień w dzień.

Problem rosnącej koncentracji biznesu dotyczy nie tylko podmiotów handlowych. Także firmy produkcyjne skarżą się na coraz większą konkurencję i siłę przetargową odbiorców hurtowych. Tym bardziej ważne jest podejście innowacyjne i stałe inwestowanie w rozwój.

Ciekawe, że mówiąc o ograniczeniach dla rozwoju biznesu nie wymienił Pan np. wysokich składek zdrowotnych czy wysokich podatków, o których zwykle się dyskutuje publicznie.

Koszty okołopłacowe są w Polsce względnie stabilne. Przedsiębiorców bolą gwałtowne niekorzystne zmiany, np.: szok na cenach nośników energii, zwłaszcza dla dużego przemysłu. To branże energochłonne wzięły na siebie ograniczenie zużycia energii. Tu zamknięto jakąś hutę, gdzieś zrezygnowano z produkcji felg, tam zakłady chemiczne mają dużo mniejszą produkcję niż miały do tej pory. I to jest właśnie pokłosie wzrostu cen surowców energetycznych. Szok energetyczny, co bardzo też dobrze widać po sytuacji gospodarczej Niemiec, uderzył w sektor produkcyjny, a stosunkowo mało dotknął sektor usług, w tym takie usługi, które pomagają uniknąć problemu w sektorze produkcji, na przykład przenieść zakład produkcyjny gdzieś, gdzie będzie tańsza energia.

Czy to nie Polska miała korzystać na przenoszeniu produkcji z Azji?

Trend reshoringu, czyli zabierania produkcji z Azji do krajów położonych bliżej rynku konsumenta, rzeczywiście premiuje Polskę. Jednak firmy produkcyjne w Polsce na tle innych krajów Unii zmagają się z wysokim kosztem kapitału, z wysokim kosztem energii – najwyższym w Unii Europejskiej. Z wysokim kosztem pracowników, gdy polska płaca minimalna jest dziewiątą najwyższą w Europie (wyprzedziliśmy nie tylko wszystkie kraje naszego regionu, ale również Portugalię i Grecję) zostaje nam coraz mniej przewag konkurencyjnych. Trudno w tej chwili znaleźć argumenty za tym, żeby lokować fabryki w Polsce z powodu kosztów. Takie procesy się toczą. Sam w kilku uczestniczę, staram się przekonać inwestorów, żeby inwestowali w Polsce.

Czy jakieś negocjacje skończyły się pozytywnym wynikiem? Może pan powiedzieć, że jedna, dwie, pięć firm faktycznie przeniesie działalność do Polski?

Najszybciej zapadają decyzje o zwiększeniu zaangażowania w Polsce głównie za sprawą jakości i dostępności pracowników z wyższym wykształceniem. W znanych mi projektach w stadium początkowym proces decyzyjny trwa dłużej, w niektórych nastąpiła eliminacja konkurencyjnych krajów z dalekiej Azji, południowej Europy i naszego regionu.

Skoro przestaliśmy być najtańsi, to czym pan teraz zachęca inwestorów?

Głównym argumentem, który ja w tej chwili widzę za lokalizacją biznesu w Polsce jest bardzo dobra dostępność wysoko wyedukowanych kadr. Sytuacja, w której tak szybko przybywa tak wiele osób z wyższym wykształceniem, jest unikalna w skali globu.

Jeśli firma planuje inwestycję w kwocie setek milionów dolarów czy euro i szuka setek inżynierów, a koszty pracy i energii nie są głównym zmartwieniem, to Polska ma zdecydowaną przewagę. W kilku ośrodkach miejskich faktycznie jesteśmy w stanie zaproponować dostępność pewnej porcji absolwentów, która tej firmie daje poczucie, że nie tylko dzisiaj, ale też przez długie kolejne lata znajdzie wykwalifikowane kadry.

Wystarczy tych inżynierów i innych specjalistów żeby zaspokoić i potrzeby inwestorów z zagranicy, i nasze wewnętrzne przy mocno przyspieszonej realizacji programów KPO? Sam pan pisał, że grozi nam, iż nie wykorzystamy wszystkich środków, bo czasu mało.

Po serii pytań i odpowiedzi ze strony rządu już wiem, że 2026 rok nie jest terminem granicznym do zamknięcia i rozliczenia wszystkich inwestycji KPO. W przypadku aż 40 proc. całego programu KPO miernikiem realizacji celu dla rządu ma być podpisanie umów do sierpnia 2026 r., a nie zakończenie inwestycji w tym terminie. I to jest naprawdę dobra wiadomość.

KPO jest dla nas ważne. W krótkim okresie mamy szansę podnieść potencjał gospodarki od strony wyposażenia jej w maszyny, urządzenia, technologie, procesy, które będą wartością dodaną przez lata. I trzeba to zrobić jak najbardziej efektywnie.

Ale KPO nie zmieni nam gospodarki, to nie jest czarodziejska różdżka. W 2022 roku inwestycje stanowiły 500 miliardów złotych. KPO to 260 miliardów złotych w ciągu trzech lat, przy czym nie wszystko będzie rozpoznane jako inwestycje.

Ważniejsze niż kwoty jest to, żeby projekty z KPO trafiły na rozgrzaną popytem gospodarkę i spotkały się z długoterminowymi wyzwaniami gospodarki. Bo to to te procesy mają ukształtować gospodarkę na kolejne dekady.

I co? Trafiają?  

Na razie raczej negatywnie się zderzają, ale proces przygotowań projektów i terminów po stronie ministerialnej trwa.

Nie martwi pana to, że w KPO nie ma żadnego komponentu, który by prowadził do zwiększenia przyszłej innowacyjności i samodzielności technologicznej Polski? Będziemy wyłącznie kupować technologie i nowoczesne rozwiązania od innych.

Przez KPO mamy stworzyć właśnie taką nogę – czyli nie tylko budować zasób wiedzy, ale też zasób maszyn, urządzeń, technologii, które nas przesuną dalej w rozwoju, tak żeby nas nie spowolnił wątek niekorzystnych trendów demograficznych.

Co roku przez 30 ostatnich lat PKB Polski był o 1 proc. większy tylko dlatego, że pracowało więcej ludzi, a przez najbliższe 30 lat PKB będzie o 1 proc. mniejszy co roku właśnie przez to, że będzie pracować mniej ludzi. Jeżeli więc długoterminowe tempo wzrostu polskiej gospodarki było średnio 4-proc., to przy uwzględnieniu efektów demograficznych spadnie do 2 proc. Mniej robotników da się zastąpić tylko zautomatyzowanymi procesami. W tych 500 mld zł inwestycji z 2022 roku, o których mówiłem, trochę ponad 50 miliardów pochodziło z firm z udziałem Skarbu Państwa, 100 miliardów to były wydatki samorządów, ponad 300 miliardów to inwestycje firm prywatnych. To ta grupa inwestorów zdecyduje, jaki będzie potencjał gospodarczy Polski za kilka lat.

Czy KPO jest wystarczającym substytutem strategii rozwojowej dla Polski na najbliższe lata?

KPO nie jest żadnym substytutem strategii rozwojowej dla polskiej. Jest metodą ułatwiającą finansowanie inwestycji, które są potrzebne gospodarce.

A potrzebujemy takiej strategii? Planu Tuska w miejsce Planu Morawieckiego?

Jestem przeciwnikiem centralnego sterowania gospodarką. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby państwowa, regionalna czy wojewódzka strategia dotycząca rozwoju branży gier komputerowych była komukolwiek potrzebna.

Na pewno każda firma potrzebuje strategii i w bardzo wielu miejscach posiadanie strategii przez firmę wystarczy. Strategie państwa są potrzebne w takim miejscu, gdzie rola państwa jest nieodzowna w tym, żeby zaszły pewne procesy. I to dotyczy albo dziedzin silnie regulowanych, albo dziedzin, gdzie trzeba zasypywać luki, albo tych, w których procesy inwestycyjne są wieloletnie. Doskonałym przykładem jest energetyka. Droga energia cofa nas w rozwoju, nie stworzy warunków do funkcjonowania przedsiębiorstw. Potrzebujemy strategii migracyjnej – żeby to nie było tylko pozyskiwanie taniej siły roboczej, żebyśmy nie weszli w buty Francuzów czy Niemców, tylko żeby te osoby, które do nas przyjadą, już w drugim pokoleniu były w pełni zintegrowanymi obywatelami.

Czy to na poziomie samorządu, czy na poziomie centralnym, państwo powinno tworzyć warunki do rozwoju społeczeństwa. Obszar dla działania państwa to podnoszenie aktywności zawodowej, co w bardzo dużym stopniu prowadzi do usług społecznych, które są potrzebne, żeby ludzie dzisiaj nieaktywni, bo zajmują się rodziną, opieką, odbieraniem dzieci ze szkoły, mieli czas na pracę. Państwo powinno zadbać o dobrą, mądrą edukację.

Nie potrzebujemy strategii rozwoju dla takiej branży, której my dzisiaj w Polsce nie mamy, a powinniśmy ją mieć po to, żeby rozwijać się technologicznie, by się uniezależniać niektórych sektorach albo żeby po prostu wykształcać nowe silniki wzrostu gospodarczego?

To nie strategia rządowa powoduje, że firma robi coś nowoczesnego. Do tego potrzebne są sprzyjające warunki do prowadzenia działalności gospodarczej, które zostawiają firmom decyzję, w jakiej branży inwestować.

Po pierwsze firmy muszą być wyposażone w kapitał. Musi też funkcjonować rynek kapitałowy, który w Polsce potwornie podupadł, a który jest efektywnym systemem poprawnej oceny i wyboru projektów inwestycyjnych. Dobre projekty zyskują, słabe wypadają z rynku. Inaczej niż przy grantach, które dostaje się na zupełnie nierynkowych zasadach. Trzecia rzecz to bezpieczeństwo, przewidywalność prowadzenia biznesu, czyli brak chaotycznych zmian w prawie, rzetelne konsultacje społeczne, prawidłowa ocena skutków regulacji, regularny dialog z przedsiębiorstwami.

Ostatnie kilka lat było potwornie niebezpieczne, bo ilość ręcznych ingerencji w gospodarkę była ogromna. Dlatego nie chcę państwowych strategii. Wiedza, gdzie rozwinąć technologię, gdzie naprawdę może dojść do przełomu, jest w przedsiębiorstwach.

Przy tym wszystkim, o czym pan mówił, mamy dziś w Polsce przestrzeń na czterodniowy tydzień pracy?

Nie mamy. Dokładanie sobie do wyzwania demograficznego kolejnego problemu przez odjęcie 20 proc. roboczogodzin w gospodarce to fatalny pomysł. Ludzi kusi perspektywa mniejszego nakładu swojego wysiłku. Ale czy zgodziliby się na pracę o 20 proc. mniej w zamian za to, że ich dobrobyt spadnie też o 20 proc.?

Dlaczego spadnie?

Bo lekarze, których już dziś brakuje kilkadziesiąt tysięcy też pracowaliby 4-dni, podobnie pielęgniarki, kierowcy, pracownicy przy zbiorze i przetwórstwie owoców i warzyw, i tak dalej. Gdyby zasób ludzi były nieograniczony, to moglibyśmy po prostu zwiększyć zatrudnienie. Ale ludzi nie ma więc proporcjonalnie do czasu pracy spadnie i wartość usług.

Jedyne, co mogłoby zastąpić pracę ludzi po zmniejszeniu wymiaru etatu, to automatyzacja – technologia, procesy, nowoczesne maszyny, urządzenia, roboty. Ale na razie polskie inwestycje nie rosną na tyle, żeby móc to rozważać. Ze stopą inwestycji na poziomie 18 proc. PKB jesteśmy w trójce najgorszych państw Unii Europejskiej (średnia unijna to 22 proc.).

Czterodniowy tydzień pracy może być dobrym pomysłem w branżach kreatywnych, gdzie rezultat nie zależy od czasu pracy, ale od jakości pomysłu.

Uchylam drzwi do pilotażu 4-dniowego tygodnia pracy – powinien on być oparty o bardzo konkretną grupę pracowników, a mianowicie tych najbardziej sumiennych. W Polsce istnieje ogromny problem długoterminowych zwolnień lekarskich. Te statystyki to wyraźne sygnały, że są wśród nas ludzie bardzo sumienni, ale wypaleni zawodowo, psychicznie. Im właśnie zaoferowałbym prawo do 4-dniowego tygodnia pracy przez określony czas w roku. Na przykład osobie przed 30-tką przez miesiąc w roku, 40-latkom przez dwa miesiące, a pracownikom 50-60+ przez 6 miesięcy. Celem pilotażu byłoby, by ilość dni aktywności zawodowej była podobna, ale byśmy te dni bez pracy spędzali na wypoczynku, rozrywce, a nie na chorobie.

A jednak Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej rozważa powszechne skrócenie czasu pracy w tygodniu, zapewniając, że zarobki zostałyby zachowane na obecnym poziomie. Nikt przy tym nawet nie zająknie się o konieczności wdrożenia innych polityk wspierających rynek pracy, zaczynając od najbardziej oczywistego rozwiązania, jakim byłoby zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Co pan sądzi o planach resortu jako reprezentant firm?

Dopóki nie zwiększymy zasobów pracy nie widzę możliwości powszechnego skrócenia tygodnia pracy. Czterodniowy tydzień pracy będzie strzałem w kolano, tak jak utrzymywanie obecnego wieku emerytalnego dla kobiet. Szczególnie, że statystycznie kobiety przechodzą na emeryturę już w wieku 55 lat. 60 proc. pań nieaktywnych zawodowo jako powód nieaktywności wskazuje zaś obowiązki opiekuńcze. To jest jeden z potencjalnych zasobów pracowników.

Z moich wyliczeń wynika, że gdyby uaktywnić zawodowo tylko część niepracujących osób to korzyści dla gospodarki byłyby niebagatelne. Powrót do pracy zawodowej 30 proc. opiekunów, 20 proc. osób z niepełnosprawnościami i 20 proc. emerytów przed 75 rokiem życia, oznaczałby wzrost liczby pracujących o 1,5 mln osób, czyli o 8,5 proc. aktywnych zawodowo lub o 11 proc. zatrudnionych na etacie. Dałoby to wzrost PKB o 4-5 proc. Produkcja w gospodarce wzrosłaby analogicznie do PKB, według wartości nabywczej z 2023 roku o ekwiwalent ok. 175 mld zł. I to przy założeniu, że te osoby pracowałyby średnio o połowę krócej, elastycznie, nie na cały etat. Ja bym bardzo chciał, żeby Polsce upowszechnił się elastyczny model pracy. Dla osób starszych, schorowanych, uziemionych to szansa nie tylko na samodzielne zarobienie pieniędzy, ale też na samorealizację, na uczestniczenie w życiu publicznym. [więcej na ten temat można przeczytać TU].

Dla pracodawców to wyzwanie i koszt. Na razie nie chcą tego robić. Jak ich motywować żeby zmienili nastawienie?

Im bardziej skomplikowana praca, tym bardziej wymaga wiedzy, co się wydarzyło poprzedniego dnia czy kilka godzin wcześniej. Wraz ze wzrostem liczby pracowników, rośnie nakład pracy na komunikację, na poprawną wymianę informacji i rośnie ryzyko błędu. I dlatego firmy zasadniczo nie chcą podejmować tego ryzyka. Myślę, że skłonić ich może zdjęcie z nich części obciążeń publicznoprawnych.

W innym razie może być tak, że z naszych pracowników będą korzystać Niemcy, którzy wyliczyli, że w wariancie optymistycznym, czyli jeśli zrealizują podniesienie wieku emerytalnego do 68 lat, będą potrzebowali 200 tysięcy imigrantów rocznie do pracy. A Polskę traktują otwarcie jako kraj, z którego chcą importować pracowników.

W naszym interesie jest takie zarządzanie gospodarką, żebyśmy nie stracili konkurencyjności.

Polecamy również:

Powiązane artykuły