Strona główna NEWS Deficyt, nie dziura, czyli nie ma katastrofy w budżecie. „To nie jest moment na zaciskanie pasa” [WYWIAD]

Deficyt, nie dziura, czyli nie ma katastrofy w budżecie. „To nie jest moment na zaciskanie pasa” [WYWIAD]

przez Katarzyna Mokrzycka
wydatki budżetowe,, Fot. Shutterstock.com

Zmniejszanie deficytu nie powinno być priorytetem nowego rządu, mówi ekonomista dr hab. Marcin Piątkowski. Podwojenie inwestycji publicznych, nawet kosztem wyższego długu czy inflacji, likwidacja 13 i 14 emerytury i nowy podatek: składka na obronność – to jego pomysły na przyspieszenie rozwoju gospodarczego. 

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Czy nadal uważasz, że jesteśmy w Złotym wieku? To twoja słynna teoria sprzed dekady, że żyjemy w najlepszym dla Polski okresie od 500 lat.

Dr hab. Marcin Piątkowski: Oczywiście, że tak!

W 10 lat mocno zmieniło się jednak i otoczenie zewnętrzne Polski i warunki wewnętrzne. Wysoka inflacja, niski wzrost PKB, rosnący deficyt i dług publiczny, problemy niemieckiej gospodarki, wojna w Ukrainie, kolejna na Bliskim Wschodzie i tak dalej – to wszystko nie zmienia twojej oceny?

Nie zmienia. Złoty wiek, jak nazwa wskazuje, nie może być rozliczany z roku na rok. To, co się dzieje w polskiej gospodarce to są historyczne procesy, trzeba je rozliczać w długiej perspektywie. Rzeczywiście, rok 2023 do najlepszych nie będzie należał, bo będziemy się rozwijać ledwo nad poziomem 0 i poniżej 1 proc. Ale to nie zmienia faktu, że w okresie od 1989 roku potroiliśmy nasze PKB na mieszkańca i wciąż pozostajemy liderem wzrostu w Europie. W dodatku nasi konkurenci radzą sobie jeszcze gorzej. Na przykład gospodarka Estonii, która do tej pory w wyścigu, kto najbardziej zwiększył swoje PKB od 89 roku, była zaraz za nami, od dwóch lat ma recesję. Gospodarka Czech od 2019 roku się skurczyła. A polska gospodarka urosła w tym okresie o 8 procent, z pandemią w międzyczasie.

My cały czas wygrywamy. Wygrywamy też z Niemcami z powodu ich strategicznych błędów, zarówno krótko- jak i długoterminowych. Niemiecka gospodarka też będzie w tym roku w recesji, więc na tle ogólnego marazmu w Europie Polska całkiem dobrze sobie radzi.

Mniej więcej dwa lata temu powiedziałeś, że do końca dekady będziemy się rozwijać szybciej od Zachodu i go w szybkim tempie doganiać. To nadal jest możliwe?

Absolutnie tak. Widać już pierwsze jaskółki powrotu koniunktury. Realne wynagrodzenia znowu rosną. Zmiana rządu też pomoże, na dwa sposoby: po pierwsze przez odblokowanie środków z KPO, po drugie przez przywrócenie wiarygodności Polski i podniesienie zewnętrznej oceny naszej polityki gospodarczej. Cały czas napływa do nas kapitał zagraniczny, więc sądzę, że odbicie w przyszłym roku też będzie znaczące.

Będziemy doganiać Niemcy, może nie aż tak szybko, jak w zeszłym roku, ale myślę, że zmniejszymy dystans o kolejny punkt procentowy. Spodziewam się, że nasze odbicie koniunktury w przyszłym roku będzie mocniejsze niż w Niemczech. Ten historyczny proces trwa. Polska gospodarka cały czas jest bardzo konkurencyjna.

Twoim zdaniem niskie PKB w tym roku nie oddaje rzeczywistej siły polskiej gospodarki?

Nie oddaje, i nie tylko ja jestem tego zdania. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w najnowszym raporcie o Polsce napisał, że będziemy się rozwijać w tempie 3 – 3,5 proc. rocznie do 2028 roku. A trzeba mieć świadomość, że gospodarce z solidnym poziomem dochodu ponad 43 tys. tysięcy dolarów na mieszkańca – co oznacza, że już należy do grupy krajów o wysokim poziomie dochodu – rozwój przez kolejne 5 lat w tempie 3 – 3,5 proc. to jest bardzo szybki rozwój.

Jak przyspieszyć rozwój gospodarczy, biorąc pod uwagę choćby problemy Niemiec, z którymi nasza gospodarka jest mocno związana?

Inwestując. Niemcy mają problem, a my częściowo razem z nimi, z powodu prowadzenia ekonomicznie nieuzasadnionej polityki fiskalnej anoreksji, czyli polityki, która dusi gospodarkę brakiem wsparcia fiskalnego. Niemcy nie wiadomo z jakich powodów długo skupiali się na spłacie długu, a jednocześnie nie inwestowali w przyszłość. Poziom inwestycji publicznych w stosunku do PKB nie przekracza tam 2 proc. ich dochodu narodowego. Chiny inwestują w proporcji do dochodu narodowego dziesięć razy więcej.


Chcesz być na bieżąco? Subskrybuj 300Sekund, nasz codzienny newsletter! Obserwuj nas też w Wiadomościach Google.


Polska w relacji do PKB inwestuje dwa razy więcej niż Niemcy, ale to też jest znacznie za mało, bo mamy do zasypania 500 lat cywilizacyjnego zapóźnienia. Wiele się nam do tej pory udało, ale nie udało nam się zwiększyć stopy inwestycji publicznych. Przeciwnie, w 2022 roku wydatki na inwestycje publiczne spadły do poziomu 4,0 PKB. Żeby koniunktura powróciła trzeba co najmniej podwoić inwestycje publiczne do 8 procent PKB, a uważam, że celem powinno być 10 proc.

W jakim czasie to jest możliwe?

Jeśli rząd postawi sobie taki cel, to dojście do 8 proc. jest do osiągnięcia w cztery lata.

Ale boję się, że myślenie o zwiększonych inwestycjach publicznych jako sposobie na to, żeby dać nowy impuls w naszej gospodarce, zarówno w krótkim, jak i długim okresie, może spalić na panewce, dlatego że osoby blisko związane z nowym rządem, mówią częściej o tym, że stoimy na skraju fiskalnej przepaści i że na nic nas nie stać, zamiast mówić o rozwoju.

Uważasz, że tzw. dziura Morawieckiego, deficyt finansów publicznych, nie istnieje?

Deficyt jest, ale dziury nie ma. Deficyt na poziomie 5 – 4,5 proc. to nie jest niski deficyt, prawda, ale to deficyt, który można sfinansować z pewnym zakresem komfortu.

Mówienie o dziurze budżetowej jest nieuzasadnione. Wszystkie długi publiczne są przecież rejestrowane przez Eurostat, także długi PFR-u czy BGK, to nie są więc ukryte wydatki. Są uwzględnione także w deficycie.

Problemem jest to, że one rzeczywiście nie są częścią systemu budżetowego i nie mamy nad nimi takiej kontroli obywatelskiej, demokratycznej, jaką powinniśmy mieć. To nie tyle jest więc dziura, co może zasłona Morawieckiego.

Zamiast jednak mówić o likwidacji wydatków opowiadam się za tym, żeby te wszystkie wydatki pozabudżetowe wprowadzić z powrotem do systemu budżetowego.

Zmniejszanie deficytu nie powinno być priorytetem nowego rządu?

Nie, nie powinno. W krótkim okresie polska gospodarka potrzebuje wsparcia fiskalnego. To nie jest moment na zaciskanie pasa. W ogóle zaciskanie pasa dla takiego relatywnie biednego, „szczupłego” jeszcze kraju, jak Polska nie ma sensu.

W przyszłym roku to wsparcie fiskalne jest potrzebne, a deficyt może zostać i zostanie sfinansowany, poradzimy sobie. Ja zmieniłbym jednak jego strukturę. W wydatkach zamiast 13 i 14 emerytury powinniśmy mieć 13 i 14 autostradę. Zamiast zubożenia państwa poprzez np. podniesienie kwoty wolnej od podatku, chciałbym żeby dochody zwiększać i finansować drogi, metro, innowacje, edukację, ochronę zdrowia, wyższe zarobki profesorów i naukowców.

Chodzi ci o mniej transferów socjalnych na rzecz większych inwestycji publicznych?

Specjalnie powiedziałem o 13 i 14-tej emeryturze, inne transfery mi nie przeszkadzają, dlatego ich nie wymieniłem. Nie ma też uzasadnienia dla obniżek podatków, jak wyższa kwota wolna. Z powodu m.in. katastrofy Polskiego ładu, który doprowadził do dużego spadku dochodów podatkowych, oraz różnych „tarcz”, według najnowszych danych Eurostatu w zeszłym roku Polska znalazła się na drugim miejscu w całej Unii Europejskiej pod względem spadku dochodów podatkowych. Spadły o prawie 3 punkty procentowe PKB.

Nie rozumiem tego, że ci sami ludzie, którzy martwią się o budżet i narzekają na „dziurę Morawieckiego”, w kolejnym zdaniu mówią, że trzeba wprowadzić wyższą kwotę wolną od podatku, mimo że to tylko pogorszy sytuację.


Polecamy także: Gdzie nauczyciele zarabiają najwięcej? Polska wypada źle w europejskim rankingu


Powinniśmy też szukać sposobów na zwiększenie dochodów budżetowych. Zlikwidowanie wielu przywilejów podatkowych, uproszczenie podatków, zwiększenie progresywności PIT, które – wbrew zapowiedziom – nawet za PiS-u spadło. I rozszerzenie bazy podatkowej.

Rekomendujesz jakieś nowe podatki?

Radziłbym wprowadzenie składki na obronę narodową. Prawie wszyscy zgodziliśmy się, że mając Putina za miedzą musimy zainwestować kilkaset miliardów złotych w zbrojenia, w nową armię.

Słysząc niektóre negatywne komentarze o zakupach dla armii – chyba jednak nie wszyscy.

Też wolałbym, żebyśmy nie musieli wydawać kilkuset miliardów na zbrojenia, bo wolałbym je wydać na inwestycje w szybszy rozwój, ale zdaję sobie sprawę, że to jest nieuniknione. Skoro zaś mamy taki trwały wydatek, wiemy, że do końca dekady będziemy wydawać kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie więcej na armię, to nie możemy w tym samym czasie obniżać podatków i nie możemy osłabiać państwa.

Powinniśmy się umówić, że do końca dekady będziemy np. płacić składkę na obronę, na poziomie 2 proc. PKB rocznie.

Jak to uzyskać?

Pomiędzy ekspertami można porozmawiać, w jaki sposób te 2 proc. PKB uzyskać – czy zwiększając agresywność PIT-u, czy podwyższając CIT, stawkę dla jednoosobowych działalności gospodarczych, czy korzystając z jeszcze innych źródeł. Ale potrzebujemy tego.

Co w takim z ulgami, które dziś obowiązują, jak zerowy VAT na żywność, czy sztucznie zaniżane ceny energii? Utrzymać czy zlikwidować?

Nie ma powodu, by je nadal utrzymywać. Uważam, że powinniśmy powrócić do starego systemu kształtowania cen energii. Stopniowo, bez gwałtownych ruchów, ale szok w dużym stopniu już jest za nami.

Nie obawiasz się, że zdjęcie blokady na ceny energii uderzy w firmy, co się oczywiście potem przełoży na konsumenta?

Nie, ponieważ ceny energii na giełdach już powróciły do poziomu sprzed ataku Putina na Ukrainę. Można się tylko zastanawiać nad tempem tej zmiany.


Zobacz: Kosztowne obietnice obniżek podatków. Eksperci ostrzegają: budżet może tego nie udźwignąć [WYKRESY]


Dla większości polskich przedsiębiorstw koszty energii to jest raptem kilka procent kosztów ich produkcji, ale zgoda, że nie wszystkie zmiany trzeba od razu zrobić od pierwszego stycznia, można dać przedsiębiorcom czas na dostosowanie się. Jednocześnie i państwo i biznes musi inwestować w transformację energetyczną, żeby ceny energii w przyszłości nie musiały rosnąć – w wodór, atom, połączenia energetyczne z resztą Europy, i cokolwiek jeszcze, co jest potrzebne. A u nas to jest wciąż odkładane, jako mniej ważne. Należymy do jednych z najwolniej energetycznie transformujących się gospodarek w całej Unii Europejskiej.

Można zacząć od uwolnienia wiatraków na lądzie i na morzu. Dziesiątki miliardów złotych trzeba zainwestować w nowe sieci przesyłowe, żeby Polacy, którzy sami zainwestowali w panele słoneczne mogli się podłączać do sieci. Trzeba przyspieszyć budowę elektrowni atomowej i rozwój technologii wodorowych.

Stać nas na to, żebyśmy się wybili na energetyczną niezależność, przynajmniej jeśli chodzi o import gazu i ropy. Nie ma powodu, żebyśmy za 10 czy 15 lat  musieli importować choćby baryłkę ropy, czy metr sześcienny gazu od kogokolwiek, czy to od autorytarnej Arabii Saudyjskiej, czy nawet przyjaznej Norwegii, jeśli będziemy mieć własne źródła. I znowu możemy się spierać co do tempa tej transformacji, ale jest oczywiste, że dzisiaj to tempo jest o wiele za niskie. Mamy wiele do zrobienia, żeby transformację przyśpieszyć.

Wyższe ceny wpływają jednak na ograniczanie konsumpcji. Ludzie się hamują z wydawaniem pieniędzy. Droższa energia i droższa żywność oznacza istotne ograniczenia.

My już wychodzimy z szoku inflacyjnego. Tempo wzrostu nominalnych wynagrodzeń jest już znowu szybsze od tempa inflacji. Nie bagatelizuję inflacji, bo wiele ona nas kosztuje, ale nie ma żadnych dowodów w całej literaturze ekonomicznej, które pokazywałyby, że inflacja poniżej 10 proc. – już nie mówiąc o inflacji bliskiej 6 proc., jak u nas – wpływa negatywnie na wzrost gospodarczy.


Czytaj też: Kilkadziesiąt procent więcej za prąd. Czeka nas duży wzrost cen energii, jeśli rząd nic nie zrobi


Naturalnie, że trzeba dążyć do powrotu do celu inflacyjnego, ale jeśli przez jakiś czas zatrzymamy się na poziomie 4 – 4,5 proc. to wcale nie zahamuje naszej gospodarki. Pod jednym warunkiem: że inflacja byłaby przez jakiś czas wyższa z powodu wyższych inwestycji, a nie większego marnotrawstwa.

Czy zwiększenie inwestycji to jest wystarczające usprawiedliwienie dla zwiększania długu i wyższej inflacji?

Polska potrzebuje wielobilionowych inwestycji, a wartość zakumulowanego kapitału publicznego w Polsce na mieszkańca to jest połowa tego, co w Niemczech i mniej niż dwie trzecie tego, co w Czechach. Przez ostatnich 30 lat zaledwie udało się załatać tylko małą część 500-letniej dziury cywilizacyjnej i czeka nas co najmniej jeszcze 30 lat inwestycji, żeby ta dziura zniknęła.

Przez 30 lat zadłużaliśmy się. I co mamy w efekcie? Dług w proporcji do PKB jest praktycznie taki sam jak 20 lat temu. To znaczy, że wszystkie inwestycje, które zrealizowaliśmy w tym czasie, pomimo, że stanowiły one tylko małą część zaciąganego długu, bo większość wydatków poszła na konsumpcję, okazały się tak wysoko rentowne, że z nawiązką spłaciły cały dług.

W tej chwili nominalna rentowność polskich obligacji jest na poziomie 5,5 – 6 proc., przy inflacji 6,5 proc. Oznacza to, że realna stopa procentowa jest ujemna. Nawet gdy inflacja spadnie, to Polska realnie będzie się zadłużać po koszcie 0 do 1 procenta. Uważam, że w Polsce są setki pomysłów inwestycyjnych, wartych biliony złotych, które będą miały realnie wyższy zwrot niż 1-procentowy. I wiedzą też o tym samorządy, przedsiębiorcy i politycy. Trzeba tylko zacząć to robić.

Mówisz tylko o inwestycjach publicznych?

Mówię głównie o publicznych, bo dotąd nie udało się zrealizować żadnego ambitnego programu. Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju premiera Morawieckiego zamiast wzrostu inwestycji do poziomu 25 proc. PKB skończyła się spadkiem do najniższego poziomu w historii III RP – do 17 proc.

Podwojenie wydatków na inwestycje publiczne zmotywuje zaś dodatkowo inwestycje prywatne. Bo jak się okaże, że państwo inwestuje w newralgiczne miejsca, które blokują rozwój gospodarki, to po jej odblokowaniu sami przedsiębiorcy też ruszą z inwestycjami.

Czy polski model gospodarczy ma właściwy mechanizm absorpcji środków, który pozwoli efektywnie zainwestować tak ogromne pieniądze, jakie mamy szansę otrzymać w ciągu najbliższych lat? Na miliardy z KPO nałożą się miliardy z nowej perspektywy budżetowej UE.

To, jak szybko polskie przedsiębiorstwa i polska gospodarka będą w stanie zwiększone inwestycje zaabsorbować, będzie wyzwaniem. Ale po to trzeba zwiększać wydatki na inwestycje publiczne, aby stronie podażowej pomóc – zainwestować w najnowocześniejszą infrastrukturę, uprościć biurokrację, podatki, otworzyć się szerzej na wykwalifikowaną siłę roboczą z zagranicy, sprowadzać naukowców ze świata – tak robili Koreańczycy, Japończycy, tak robią teraz Chińczycy. Trzeba podejmować decyzje nietuzinkowe i niestandardowe.

Trzeba też dodatkowo zainwestować w innowacje. Chociaż przez ostatnie dekady znacząco przesunęliśmy się na osi „od imitacji, do innowacji”, co widać chociażby po wzroście wydatków na B+R do 1,5 proc. PKB, to pewnie wszyscy zgodzą się, że do innowacyjnej gospodarki nam jeszcze bardzo daleko. Żeby się zbliżyć do średniej europejskiej wydatki na badania i rozwój trzeba podnieść do co najmniej 2 proc. PKB, a celem powinno być 2,5 proc.

Trzeba jednak równocześnie zmienić mechanizmy finasowania innowacji, tam, gdzie one zawiodły. Ważne będzie odbudowanie reputacji NCBiR, NCN i wszystkich instytucji, które mają służyć wsparciu nauki i komercjalizowaniu owoców jej pracy. Więc zacznijmy od tego, co wiemy, stwórzmy program, który będzie mówił, jak państwo, i społeczeństwo chce się angażować.

Jestem sceptyczna, w końcu Plan Morawieckiego też zakładał wzrost innowacyjności i nie wyszło. Dlaczego się nie udało? I dlaczego teraz ma się udać? Jak nie zmarnować pieniędzy z KPO?

Inwestycje w B+R wzrosły z 1 proc. PKB w 2015 roku do 1,5 proc. PKB teraz, co wcale nie mało. Nie jest więc prawdą, że nic nie wyszło. Teraz chodzi o to, żeby jednocześnie dalej zwiększać inwestycje w B+R oraz maksymalizować ich efekty, poprzez np. bardziej efektywną komercjalizację nowych pomysłów i technologii. Wiemy jak to zrobić, dobrych przykładów z całego świata nie brakuje.

Wrócę jeszcze do inflacji. Nie obawiasz się, że tak ogromne pieniądze wrzucone na rynek znów zadziałają proinflacyjnie? Martwić się tym czy nie?

Ja się tym aż tak nie martwię. Oficjalne badania NBP mówią, że w pierwszym roku pieniądze z KPO dałyby 0,4 punktu procentowego wzrostu PKB, a w następnych latach 0,3 pkt proc. dodatkowego wzrostu. Efekt na inflację będzie jeszcze niższy, więc dla mnie argument o wzroście inflacji nie ma mocnego uzasadnienia. Dodatkowo, w średnim okresie nowo zrealizowane inwestycje przyczynią się też do spadku inflacji, bo zwiększą podaż dóbr, usług i pomysłów, i w Polsce, i za granicą. Wyższa podaż obniża a nie podwyższa inflację.

Bardziej bym się koncentrował na tym, żeby nie ograniczyć inwestycji do środków z KPO, bo nawet z nimi do podwojenie inwestycji publicznych w proporcji do PKB będzie nam dalej bardzo daleko. Chciałbym, żebyśmy jeszcze więcej dorzucili z budżetu również na inne rzeczy, których KPO nie finansuje, choćby na naukę, żłobki czy ochronę zdrowia. KPO powinno być tylko częścią większego portfela inwestycyjnego.

Jesteś zwolennikiem podnoszenia wynagrodzeń, zwłaszcza pensji minimalnej?

Tak, bo wzrost gospodarczy jest po to, żeby rosły wynagrodzenia a razem z nimi jakość życia. Definicją sukcesu gospodarki jest wzrost wynagrodzeń, a nie wzrost innych wskaźników, np. zysków firm.

Co do zasady chodzi o to, żeby realne wynagrodzenia rosły co najmniej w tempie wzrostu wydajności pracy. Niektóre dane pokazują, że w ciągu ostatnich 15 lat wzrost realnych wynagrodzeń był wolniejszy niż wzrost wydajności pracy, że wzrosły zyski przedsiębiorstw, a spadł udział płac w dochodzie narodowym. Nawet gdyby więc przez jakiś czas wynagrodzenia rosły trochę szybciej niż wydajność pracy, to też by się nic nie stało, bo nadrobilibyśmy tylko wcześniej stracony dystans.

Co do płacy minimalnej, rozsądnym wskaźnikiem jest ustalenie jej wartości mniej więcej na poziomie połowy średniej płacy w gospodarce, automatyczne indeksowanie tej płacy do zmiany przeciętnych wynagrodzeń i regularne sprawdzanie, jak to wpływa na gospodarkę. Na razie, mimo utyskiwania biznesu, podwyżki płacy minimalnej nam nie zaszkodziły, ale przesadzić też nie można.

Które z obietnic przedwyborczych czterech różnych partii, jakie mogą stworzyć przyszłą koalicję rządową powinno być szybko zrealizowane? Trzy głośne przykłady: podwyżka płac w budżetówce, rodzinny PIT czyli rozliczanie podatków razem z dziećmi, kredyt mieszkaniowy 0 proc.

Podwyżka w budżetówce – dobry pomysł. Trzeba podwyższyć wynagrodzenia i zwiększyć wydatki na edukację.

Rodzinny PIT – czy to dobry pomysł zależeć będzie od tego, jak efektywnie będą rozłożone pozostałe obciążenia podatkowe. Wszystkie pomysły dotyczące zmian podatkowych powinny przede wszystkim zapewniać zwiększenie mobilności społecznej i inkluzywności społeczeństwa, co oznacza, że powinniśmy zwiększać progresywność systemu podatkowego. Jeśli to rozwiązanie zwiększy progresywność PIT-u to będę za.

Kredyt 0% – niedobry pomysł. Nie jest kluczowy dla gospodarki, nie rozwiązuje też problemu niskiej podaży mieszkań. Trzeba zrobić wszystko, żeby uwolnić nowe działki, a nie tylko zwiększać popyt. Inaczej skończy się to tylko wzrostem cen mieszkań, tak jak do tej pory.

Ja bym poszedł nawet dalej niż szukanie wolnych gruntów w istniejących miastach czy na obrzeżach. W Polsce jest miejsce na budowanie nowych miast od podstaw. To naprawdę nie muszą być bloki w szczerym polu, to mogą być całkowicie nowe niskoemisyjne miasta oparte o nowoczesne rozwiązania, włączone w przestrzenne planowanie wielkich inwestycji.

Np. Korea Południowa, na którą się często powołujemy, budowała miasta od zera. Dlaczego Polska nie miałaby zagospodarować w ten sposób choćby całego pasa między Łodzią a Warszawą, przy okazji budowy CPK? To byłby wielki projekt cywilizacyjny, zielona konurbacja, nowe przemysłowe serce Europy, do którego moglibyśmy ściągnąć setki miliardów dolarów kapitału zagranicznego, który z powodu restrukturyzacji globalnych łańcuchów dostaw i wyprowadzania się z China szuka teraz dla siebie nowego miejsca. Możemy np. ściągnąć do siebie światowy przemysł półprzewodników i innych najnowocześniejszych technologii i i wokół niego zbudować nowe, piękne miasta, które będą zasilać te XXI-wieczne przemysły.

I to jest zadanie dla państwa, żaden deweloper prywatny nigdy przecież tego nie zrobi.

Dr hab. Marcin Piątkowski – profesor Akademii Leona Koźmińskiego, wizytujący ekonomista m.in. na Uniwersytecie Harvarda i autor książki: „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość”.

Polecamy także:

 

Powiązane artykuły

1 Komentarz
Inline Feedbacks
Wyświetl wszystkie komentarze
Artur
5 miesięcy temu

Pytanie do eksperta: skoro „ceny energii na giełdach już powróciły do poziomu sprzed ataku Putina na Ukrainę”, to dlaczego uwolnienie cen energii w przyszłym roku oznaczałoby ich wzrost dla gospodarstw domowych o 100% w stosunku do roku obecnego i o jeszcze więcej w stosunku do cen sprzed wojny?
I druga sprawa – dlaczego mielibyśmy się zgadzać na nową składkę na obronę, która zostanie wydana na (nie zawsze racjonalne) zakupy na granicą, a nie inwestować we własny przemysł obronny?