Strona główna TYLKO W 300GOSPODARCE „Nie przesadzałbym z tym umieraniem liberalizmu”. Wywiad z ekonomistą Markiem Tatałą

„Nie przesadzałbym z tym umieraniem liberalizmu”. Wywiad z ekonomistą Markiem Tatałą

przez Katarzyna Mokrzycka

Cała polityka socjalna państwa powinna skupiać się na pomocy potrzebującym, najbiedniejszym. Nie powinna być powszechna. Patrząc z tej perspektywy uważam, że państwa jest w gospodarce za dużo – mówi ekonomista Marek Tatała*, wiceprezes Fundacji Wolności Gospodarczej.

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: Czy liberalna ekonomia zalicza światowy zgon? Można jeszcze mówić o klasycznej gospodarce kapitalistycznej?

Marek Tatała: Wielokrotnie już w historii liberalizm miał umierać i nigdy się tak nie stało. To samo słyszeliśmy w czasie pandemii, a wcześniej podczas kryzysu finansowego. Ja się tymi hasłami nie przejmuję, bo liberalne rozwiązania w gospodarce wskazują dobry kierunek prowadzenia polityki publicznej, nakierowanej na rozwój i poprawę warunków życia ludzi.

Pana zdaniem nie ma różnicy między tym, co robiono chociażby po kryzysie finansowym w 2008 czy 2011 roku, a tym, jak dzisiaj działają gospodarki na świecie? Czy na przykład zwiększanie się nie tylko roli, ale też ilości państwa w gospodarce nie determinuje właśnie poważnej zmiany i odchodzenia od gospodarki liberalnej?

Nie zniknęły ani partie liberalne, ani liberalizm jako pogląd na gospodarkę, ani liberalni wyborcy, więc nie przesadzałbym z tym umieraniem liberalizmu.

Faktycznie, ilość państwa w gospodarce w wielu krajach wzrosła w ostatnich latach – szczególnie przez wydatki związane z pandemią – ale wciąż ta ingerencja różni się nasileniem w poszczególnych państwach. Mamy w UE kraje, gdzie partie liberalne radzą sobie całkiem nieźle. W Holandii, Belgii, Estonii, Irlandii i Luksemburgu premierzy reprezentują partie liberalne, w Niemczech liberałowie są w rządzie i łagodzą bardziej etatystyczne zapędy innych członków koalicji. Istnieje jeszcze kilka innych przykładów, gdzie liberałowie są istotną częścią układu rządzącego, albo silną opcją w parlamencie.

Nic nie zmieniło się też w kryteriach Unii Europejskiej dotyczących np. poziomu zadłużenia czy deficytu, które powinny być stosowane w normalnych warunkach.

Czyli to co się dzieje w tej chwili w polskiej gospodarce traktuje pan jako etap przejściowy?

Tak. Jest dla mnie zrozumiałe, że interwencje państwa – zarówno w okresie pandemii, jak i w okresie fizycznego zagrożenia związanego z wojną w Ukrainie – są większe. W takich czasach państwo powinno zresztą sprawnie zadziałać.

Jako liberał oczekuję natomiast, że w normalnych czasach państwo wycofa się z gospodarki i silnych interwencji w życiu codziennym. Interwencjonizm państwa powinniśmy traktować, jak formę ubezpieczenia na trudne czasy, za to płacimy podatki. Nie byłem przeciwnikiem różnego rodzaju ograniczeń w czasie pandemii, choć uważam, że wiele z nich nie miało właściwej podstawy prawnej. Także w obliczu wojny na wschodzie rozumiem rolę jaką musi odegrać państwo. Interwencje mogą być bardziej lub mniej rozsądne, problemem jest z reguły zbyt duża rozrzutność polityków.

Czego jest za dużo, a czego za mało w angażowaniu się państwa w gospodarkę?

Już w czasie pandemii wydaliśmy zbyt dużo na nieprzemyślaną, pozorną „pomoc” niektórym podmiotom. Kosztowne tarcze antyinflacyjne stosowane obecnie mają tę wadę, że one nie leczą choroby tylko podają chwilowy środek przeciwbólowy, który problem przysłania, ale go nie rozwiązuje. Z kolei w przypadku dopłat interwencyjnych do węgla, to głównym problemem jest niedostępność węgla i tutaj państwo sobie słabo radzi.

Ale w końcu węgiel pewnie będzie więc wypłacone pieniądze się nie zmarnują – tak przyjmujemy, prawda?

Tego nie wiemy. W tym programie, jak i w wielu innych, mamy do czynienia z pomocą powszechną, która nie jest celowana dla konkretnej grupy, która pomocy potrzebuje. To, że pomoc ma trafiać do wszystkich jest złe, bo te pieniądze można by wykorzystać lepiej.

Wszystkie takie programy, a także cała polityka socjalna państwa powinna skupiać się na pomocy osobom potrzebującym, najbiedniejszym. Nie powinna być powszechna. Patrząc z tej perspektywy uważam, że państwa jest w gospodarce za dużo.

Przed pandemią wskaźnik wydatków sektora finansów publicznych w relacji do PKB w Polsce wynosił 42 proc. W normalnych czasach warto do tego wrócić, a docelowo, po odpowiednich reformach, można zorganizować dobrze działające państwo z wydatkami na poziomie 35-37 proc. PKB.

A kiedy państwo powinno powiedzieć: OK, wróciliśmy do normalności i teraz państwo wkłada ręce do kieszeni i pozwala ci, wolny rynku, znów działać samodzielnie?

Myślę, że taki czas znowu wróci, kiedy w jakiś sposób wyjaśni się sytuacja w Ukrainie, albo inne kraje w Europie się do niej trwale dostosują, przejdziemy przez część transformacji energetycznej, uporamy się z wysoką inflacją i wróci dobra koniunktura.

Mieliśmy jakiś czas temu okres dobrej koniunktury, ale niestety władza, mam na myśli pierwsze lata rządów Prawa i Sprawiedliwości, go nie wykorzystała. W tym czasie można było istotnie zmniejszać rolę państwa w gospodarce, zarówno pod kątem regulacyjnym, jak i fiskalnym. Wtedy była szansa na dużo szybsze zejść do zrównoważonego budżetu, jak w części krajów UE, uporządkowanie finansów publicznych, istotne obniżenie zadłużenia i przygotowanie się na trudniejsze czasy.

Zamiast tego wprowadzono wiele nowych programów wydatkowych motywowanych cyklem wyborczym, np. 13 i 14 emerytury i program 500+, który nie spełnił celu demograficznego, jaki mu był przypisany – dzietność praktycznie nie wzrosła.

Ale zmniejszył ubóstwo dzieci, rodzin wielodzietnych, przekonują zwolennicy programu.

Eksperci od ekonomii i demografii opracowali raport „Rodzina 500 plus – ocena programu i propozycje zmian”, w którym pokazali, że ten sam cel można było osiągnąć za 12 proc. kosztów programu 500+, bez całej tej otoczki propagandowej i tworzenia programu powszechnego.

Gdy 500+ rozszerzono na wszystkie dzieci w rodzinie, program przestał być w zasadzie narzędziem zachęcającym do tego, by mieć więcej dzieci – nie ma premii za wielodzietność. Jest to dziś program dodatkowego, stałego dochodu dla gospodarstw domowych z dziećmi.

Część tych pieniędzy można było wydać lepiej, np. na rozwój opieki instytucjonalnej i umożliwienie łatwiejszego łączenia macierzyństwa z pracą, a także na przygotowanie instytucjonalnej opieki dla osób starszych.

Dlaczego to akurat dziś takie pilne?

Ponieważ wkrótce to może być kolejna rzecz, która będzie wypychać część osób – znów zwłaszcza kobiety – z rynku pracy, gdy będą musiały opiekować się osobami w starszym wieku w swoich rodzinach.

Czy da się w Polsce jeszcze wygrać wybory bez obietnic transferów socjalnych?

Jestem świadomy, że prawdopodobnie nie będzie woli po żadnej stronie sceny politycznej, żeby od 500+ odejść, ale warto ten program zreformować, przywrócić progi dochodowe, premiować za posiadanie większej liczby dzieci.

Partie polityczne muszą być świadome dwóch spraw. Po pierwsze, że licytacja na wysokość programów socjalnych to jest dla gospodarki bardzo ryzykowna gra, bo ona w długim okresie może skończyć się poważnym kryzysem. Część osób kpi z liberałów, że oni „straszyli drugą Grecją”, a taki kryzys w Polsce nie nadszedł. Otóż w Grecji ten proces dochodzenia do załamania trwał prawie 30 lat. A polegał właśnie na tym, że partia lewicowa PASOK z partią prawicową Nowa Demokracja licytowały się na wydatki socjalne, rozdawanie stanowisk, nowe regulacje, zwiększanie roli państwa w gospodarce tam, gdzie było to korzystne dla ich elektoratu. Dochodzenie do kryzysu trwało wiele lat i Grecja na niego sama zapracowała.

Po drugie, wydaje mi się, że wyścig „kto da więcej” jest sprawą przegraną, bo zawsze znajdą się bardziej skrajni populiści, którzy dadzą 100 złotych więcej. Więc zamiast proponować kolejny program czy większy zakres już obowiązujących programów socjalnych warto budować agendę lepszego zorganizowania działania państwa w ramach zasobów, które państwo już posiada.

Brakuje mi dobrego, przekonującego planu organizacji lepszego państwa i taki plan warto do czasu wyborów przygotować, szczególnie po stronie opozycji, zamiast licytować się na kolejne wydatki.

Co jest dla pana głównym argumentem w takim podejściu?

Ważne jest, by osoby, które sobie dobrze same poradzą dostawały zachęty – jasne przepisy, proste i niezbyt wysokie podatki – a nie pomoc od państwa. Pomagajmy z podatków tym, którzy faktycznie tej pomocy potrzebują. A także pomagajmy w taki sposób, żeby poprawiać ich sytuację, a nie utrwalać trwanie w biedzie czy w bezrobociu.

Czego w pana opinii najbardziej potrzebuje teraz polska gospodarka?

Pierwsza rzecz, to uporządkowanie finansów publicznych. Są one bardzo nieprzejrzyste. Ostatnie lata to tworzenie różnego rodzaju funduszy poza budżetem państwa, a więc poza kontrolą parlamentu. Zadłużenie funduszy pozabudżetowych to ponad 420 mld zł, czyli dziewięć razy więcej niż w 2015 roku.

Rządzący chwalą się, że w przyszłym roku dług publiczny będzie utrzymany na poziomie ok. 40 proc. PKB, ale faktycznie będzie on sięgał 53 proc. PKB – według definicji Unii Europejskiej, która uwzględnia całość zadłużenia. Jestem przekonany, że już samo przywrócenie przejrzystości może sprawić, że pieniądze budżetowe będą rozsądniej wydawane.

Inny obszar, gdzie na pewno potrzebujemy poważnych zmian, to system podatkowy. W ostatnich latach z każdą kolejną zmianą, nawet taką, która miała coś naprawiać, stawał się on coraz bardziej skomplikowany.

Generalnie kluczowym słowem dla przyszłych reform powinna być „prostota”. Dziś różne systemy państwa są tak pokręcone, że z jednej strony utrudniają zrozumienie finansów publicznych czy podatków zwykłym obywatelom, a z drugiej ułatwiają politykom ukrywanie wielu elementów przed opinią publiczną i pozwalają wykorzystywać ten system dla ich własnych korzyści.

Ważne dla gospodarki jest też wzmocnienie praworządności, ograniczenie części regulacji, powrót do idei prywatyzacji zamiast kolejnych nacjonalizacji czy odbudowa pozycji Polski w UE.

Przez ostatnie lata grupa zwolenników zadłużania państwa głosiła teorię, że pieniądz jest tani, a dług niegroźny, należy za to inwestować, bo inwestycje przyniosą więcej pożytku niż dług straty. Młodzi ekonomiści wzywali do wykreślenia z Konstytucji zapisu o limicie zadłużenia. Czy długiem publicznym należy się jeszcze przejmować, skoro i tak wiemy, że się omija wymogi z nim związane?

Ja pamiętam nawet wypowiedzi, że ten dług będzie tani już zawsze, taka „nowa normalność”. Ale zgodnie z ostrzeżeniami – przyznaję, niewielkiej części osób – że inflacja i wyższe koszty długu w końcu muszą nadejść, taki okres nastał. To jest lampka ostrzegawcza, która, mam nadzieję, części osób uświadomi z czym wiąże się ryzyko wysokiego zadłużenia. Jeszcze jesteśmy w stanie finansować koszty obsługi tego długu, jeszcze nie wywraca to naszych finansów publicznych, ale gdyby dług był większy to problem też byłby znacznie większy.

Dla mnie istotne znaczenie ma też unijna definicja długu, która przecież nadal jest stosowana w kryteriach oceny stanu finansów publicznych krajów członkowskich czy w kryteriach konwergencji związanych ze strefą euro. Chociażby z tego powodu nie należy długu zwiększać ponad 60 proc.

Jest pan zwolennikiem wprowadzenia Polski do unii walutowej?

Jako liberał, jestem zwolennikiem obecności Polski w Unii Europejskiej, choć można znaleźć, także w naszym środowisku, unijnych sceptyków. Ja uważam, że korzyści gospodarcze z obecności w Unii są dużo wyższe niż koszty. Korzyści, o których mówię, wiążą się głównie z otwartością na wymianę handlową, integracją gospodarczą, atrakcyjnością inwestycyjną Polski, a nie z unijnymi dotacjami, subsydiami dla rolnictwa czy innych obszarów. Kolejnym krokiem naszej integracji z UE powinno być przyjęcie euro.

Dopóki jestem prezesem NBP Polska do strefy euro nie wejdzie”, powiedział prezes banku centralnego Adam Glapiński. Jego zdaniem, „rezygnacja z własnej waluty byłaby dziś „ogromnym i kosztownym błędem„. 

To nie jest kwestia woli prezesa Glapińskiego. W traktacie o przyjęciu Polski do Unii Europejskiej, który podpisał polski rząd, wyrażając wolę większości Polek i Polaków uczestniczących w referendum akcesyjnym, jest zapisane, że Polska powinna wejść do strefy euro, podobnie jak wszystkie inne kraje UE (z wyjątkiem Danii, która wynegocjowała coś innego, ale jest blisko euro, będąc w przedsionku tej strefy – systemie ERM II). My nie możemy zatem stawiać pytania czy wchodzimy do strefy euro, tylko kiedy to mamy zrobić i jak najlepiej przeprowadzić proces akcesji.

I powinniśmy to zrobić? Od czasu wejścia do UE zmieniły się warunki w europejskiej gospodarce, Polska nie powinna zmieniać stanowiska?

Po pierwsze, nie ma takiej możliwości prawnej, by to stanowisko zmienić.

Po drugie, rzeczywiście dużo się zmieniło w strefie euro. Działa ona dziś lepiej niż w 2004 roku, a sporo rzeczy poprawiono po kryzysie finansowym, który, trzeba to przypomnieć, nie został wywołany przez walutę euro tylko przez błędy polityki wewnętrznej w wielu krajach, przede wszystkim południa Europy. Od tamtego czasu wprowadzono w strefie euro zmiany instytucjonalne, które ją wzmacniają i sprawiają, że przykładowo Grecja z okresu swojej akcesji do euro, przy obecnych warunkach, nie zostałaby do strefy wpuszczona.

Czy uważa Pan, że Polska dzisiaj byłaby w lepszej sytuacji gospodarczej gdyby już była w strefie euro?

Nie da się tego ocenić, bo nie wiemy, jak wyglądałyby inne czynniki, w tym przede wszystkim jaka byłaby polityka gospodarcza, choć euro powinno mobilizować do reform i lepszej polityki. Jednocześnie nie przeceniajmy znaczenie waluty dla sytuacji gospodarczej. Kluczowe znaczenie ma wewnętrzna polityka gospodarcza, a nie sam fakt posiadania określonej waluty.

Euro to jednak ważna waluta w skali międzynarodowej, bezpieczniejsza i stabilniejsza niż polski złoty.

Ale zna pan argumenty polityków i bankierów, którzy mówią, że gdybyśmy dziś byli w strefie euro to nie mielibyśmy żadnego wpływu na stopy procentowe a więc i poziom inflacji? To bez znaczenia?

Wokół strefy euro narosło w Polsce wiele mitów, które nie są odkłamywane, bo nie ma do tego woli na poziomie rządowym czy na poziomie NBP, który powinien się tym zajmować. Na przykład część osób połączyła słowo „euro” ze słowem „kryzys” i uznała, że to euro odpowiada za kryzys w krajach Europy Południowej, co jest nieprawdą.

Nie ma co idealizować strefy euro. Na pewno Europejski Bank Centralny powinien był szybciej podnosić stopy procentowe w związku z inflacją, ale korzyści gospodarcze z obecności w unii walutowej są moim zdaniem nadal wyższe niż koszty. W dzisiejszych czasach strefa euro nie jest tylko strefą integracji walutowej. W tej chwili – co pokazuje wyraźnie obecna sytuacja międzynarodowa – strefa euro to także strefa bezpieczeństwa. Musimy do niej należeć, żeby wzmocnić naszą integrację z Unią Europejską i być w centrum decyzyjnym. To także bodziec, by mieszkaniec Portugalii, Grecji czy Irlandii interesował się tym, co dzieje się na polskiej wschodniej granicy, bo ewentualne zagrożenie byłoby zagrożeniem dla gospodarczego funkcjonowania całej strefy euro.

Co ciekawe, Polacy to chyba też czują. Sondaże Eurobarometer Komisji Europejskiej pokazują, że liczba zwolenników wejścia Polski do strefy euro jest dziś większa niż liczba przeciwników. Skokowy wzrost nastąpił w ostatnim roku. Również nasze badania opinii o euro wskazują na rosnące poparcie dla tej waluty w Polsce.

Gdyby miał pan w tej chwili możliwość decydowania o narzędziach walki z inflacją to wprowadziłby pan inne rozwiązania niż rząd lub NBP, czy też ich działania wyczerpują listę dostępnych narzędzi?

W tych działaniach rząd i NBP poruszali się raczej w przeciwnych kierunkach. Narodowy Bank Polski słusznie prowadzi politykę podnoszenia stóp procentowych i walki z inflacją. Niestety rozpoczął ją zbyt późno. Gdyby cykl podwyżek rozpoczął się wcześniej nie musielibyśmy dojść aż do inflacji przekraczającej 16 proc.

Z kolei rząd prowadzi politykę proinflacyjną – mam na myśli zwiększanie i tworzenie nowych wydatków publicznych – więc te dwa zjawiska się ścierają. Wydatki nie powinny rosnąć, jeśli chcemy szybciej ograniczyć inflację.

Jako liberał oczywiście chciałbym widzieć niższe opodatkowanie pracy, ale obniżanie podatków w czasie wysokiej inflacji i wciąż zbyt wysokiego deficytu jest co najmniej dyskusyjne. Za obniżkami podatków powinny iść zawsze obniżki wydatków.

Poza tym trzeba myśleć nie tylko o sytuacji gospodarczej za rok, ale o możliwych konsekwencjach różnych działań, które ujawniają się po wielu latach.

Jak inflacja, do której w części mogła się przyłożyć polityka luzowania ilościowego prowadzona na świecie najpierw po kryzysie 2008 roku, a później w 2020 roku pandemicznym?

Na przykład, co widać po tym, że banki centralne z tego luzowania ilościowego i różnych działań niekonwencjonalnych prowadzonych przez lata, teraz się wycofują.

Z całą pewnością za inflację w Polsce nie odpowiada tylko wojna. WiseEuropa opublikował raport, w którym oceniał czynniki wpływające na inflację pomiędzy I kwartałem 2019 roku i I kwartałem 2022 roku. W ich ocenie za 60-70 proc. wzrostu inflacji w tym okresie odpowiadały polityka fiskalna i pieniężna. Wojna i związane z tym zmiany w cenach surowców, zapewne zmieniły te proporcje, ale nadal nie można mówić, że polityka fiskalna i pieniężna nie odpowiadają za inflację, a wszystko to wina Rosji i Putina.

Młodzi ekonomiści zaczynają tęsknym okiem spoglądać wstecz, na socjalizm i PRL, szukając tam pozytywnych rozwiązań dla gospodarki. Takiej z bardziej ludzką twarzą, dbającej o pracownika, o balans między pracą a życiem prywatnym, o młode pokolenie na starcie, o mieszkania dla nich itp. „Moje pokolenie patrzy na PRL bez emocjonalnych przepięć„, mówi w wywiadzie Jan Zygmuntowski. To pozytywny trend, który warto wzmacniać, moda, która szybko minie,  czy zagrożenie, które należy zwalczać? Można coś przenieść jeden do jednego z socjalizmu do kapitalizmu żeby kapitalizm pozostał kapitalizmem?

Ja obserwuję dwa typy nostalgii. Pierwszy, klasyczny, dość silny głównie wśród starszego pokolenia, co można tłumaczyć bardziej tęsknotą za młodością niż uwielbieniem dla socjalizmu. I drugi, to idealizowanie pewnych zjawisk czasów socjalizmu w Polsce.

I co Pan na niego odpowie?

Że do socjalizmu nie należy wracać. Hasło „demokratyczny socjalizm” to jest mit, taki model nie może istnieć. Nie ma żadnego przykładu kraju, który wprowadzał socjalizm i utrzymał demokrację. Zawsze wprowadzanie socjalizmu wiązało się z likwidacją demokracji i podstawowych wolności obywatelskich.

Zaraz zapewne ktoś powie, że to nieprawda, bo takim krajem jest Szwecja, albo inne kraje skandynawskie, ale to nie są kraje socjalistyczne. Mają oczywiście rozrośnięte państwo socjalne, które samo w sobie generuje nawet tam różne problemy, ale jednocześnie mają prężnie działający sektor prywatny, mniej regulacji w wielu obszarach, silniejszą ochronę prawa własności, lepszej jakości prawo i instytucje, wyższy poziom praworządności, sprawniej działające państwo.

Nie widzę jakichś przykładów dobrych rzeczy dotyczących PRL, które warto by było kopiować w dzisiejszej rzeczywistości. Socjalizm charakteryzował się na przykład ogromnym problemem nieefektywności wykorzystania pracy, łącznie ze zjawiskiem bardzo wysokiego ukrytego bezrobocia – szacunki dla lat 80-tych mówią nawet o około 20 proc.

Jest taki mit, że za socjalizmu wszyscy mieli pracę, a transformacja wywołała bezrobocie po 1989 roku. To manipulacja. Po koniecznych zmianach strukturalnych, kiedy w gospodarce przestaliśmy w końcu oszukiwać i wyszło na jaw wiele patologii z PRL, ujawniło się też wcześniej ukryte bezrobocie. Przed transformacją ustrojową i gospodarczą byliśmy dużo biedniejszą gospodarką niż na przykład Czechosłowacja i to sprawiało, że transformacja w Polsce była dużo trudniejsza, a jednocześnie mieliśmy do czynienia z najbardziej udanym procesem reform gospodarczych w krajach bloku wschodniego. Łatwo dziś mówić, że pewne rzeczy można było zrobić inaczej, ale transformację przeszliśmy najlepiej ze wszystkich krajów z naszego regionu, co stanowiło fundament przyszłego szybkiego, stabilnego rozwoju.

Wciąż jeszcze mamy dużo do nadrobienia w stosunku do krajów Zachodu, udało się zamknąć tylko część ogromnej luki rozwojowej, z którą pozostawił nas socjalizm. Dlatego nie powinno nas dziwić, że wiele rzeczy nie działa jeszcze tak, jak na Zachodzie. Przykładowo, różne statystyki pokazują, że godzinowo Polacy pracują dłużej niż większość krajów UE. Ale tak mierzona długość pracy jest mocno związana z poziomem PKB i produktywnością, a tutaj nadal od wielu zamożniejszych krajów odstajemy.

Zamiast regulować czas pracy odgórnie, np. sztucznie skracając tydzień pracy do 4 dni, trzeba myśleć, jak prowadzić skuteczną politykę prorozwojową, dzięki której, w przyszłości, będziemy mogli pracować krócej.

Jest więc jakiś model gospodarki możliwy do naśladowania w Polsce?

Dyskusje o modelach gospodarczych są zbyt dużym uproszczeniem. Często mówi się na przykład o modelu skandynawskim, a przecież jest ogromna różnica pomiędzy sytuacją Szwecji i Norwegii, np. w obszarze dostępu do surowców naturalnych. Mówi się o modelu anglosaskim, ale proszę porównać dzisiejszą politykę gospodarczą w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – to są ogromne różnice, chociażby pod względem zaangażowania państwa w gospodarkę. Dlatego lepiej inspirować się dobrymi politykami gospodarczymi, dostosowując je do naszych potrzeb i realiów, niż próbować przenosić tu jakiś cały model.

Pytanie, czy jakiś określony model gospodarki jest w ogóle możliwy do skopiowania w całości w polskich warunkach instytucjonalnych i kulturowych. Nie da się skopiować ważnych czynników, które determinują dany model – kultury i historii rozwoju formalnych i nieformalnych instytucji. Na hasło: wprowadźmy w Polsce model szwedzki zawsze odpowiadam, że jest z tym jeden podstawowy problem – mamy w Polsce zbyt mało Szwedów.

*Marek Tatała – ekonomista, wiceprezes Fundacji Wolności Gospodarczej, która realizuje kampanię KursNaEuro.pl. Wcześniej przez wiele lat związany z Fundacją FOR założoną przez Leszka Balcerowicza; manager w sektorze organizacji pozarządowych.


Polecamy także:

Powiązane artykuły