Strona główna NEWS „Nie zarabiam na pokazywaniu startupów”. Wywiad z Maciejem Kaweckim

„Nie zarabiam na pokazywaniu startupów”. Wywiad z Maciejem Kaweckim

przez Katarzyna Mokrzycka

To, co by pomogło naszym startupom to zdrowe środowisko inwestorskie, które ma kapitał otwarty na podejmowanie ryzyka. W Polsce bardzo brakuje takiego kapitału – mówi dr Maciej Kawecki*, popularyzator polskich innowacji.

Katarzyna Mokrzycka, 300Gospodarka: W ciągu 2022 roku w swoich mediach społecznościowych opisał pan kilkadziesiąt, może nawet kilkaset nowych polskich wynalazków opracowywanych w różnych miejscach w Polsce. Jaki był zatem ten rok dla polskiej wynalazczości? Czy zauważa pan postęp w tym, co robią polscy wynalazcy, polskie uczelnie, polskie instytuty badawcze, ale także prywatne firmy?

Dr Maciej Kawecki: To był dobry rok jeżeli chodzi o naukę – nie tylko w Polsce, także na świecie. Powiedziałbym nawet, że to był rok w jakiś sposób wyjątkowy. Największe rzeczy bardzo często rodzą się w kryzysie, a taki właśnie był ten rok – zdominowany przez wpływy pandemii i wojny. Kryzys służby zdrowia, zachwianie łańcuchów dostaw, kryzys gospodarczy, wojna – to czynniki, które paradoksalnie stymulują rozwój.

Wydaje się, że ogromna ilość innowacji, które w czasie pandemicznym rozwijane były gdzieś przy biurkach, w jakichś laboratoriach, w tym roku ujrzała światło dzienne. To jest bardzo zauważalne. To był dobry rok zwłaszcza dla technologii medycznych – one do mnie najsilniej docierały i one były warte największych pochwał.

Co wpływa na polską innowacyjność? Co jej pomaga, a co ją infekuje?

To co pomaga innowacyjności, to na pewno polska nauka, ośrodki akademickie. To co by pomogło to zdrowe środowisko inwestorskie, które ma kapitał otwarty na podejmowanie ryzyka. W Polsce bardzo brakuje takiego kapitału.

Brakuje nam też smart money – to relacja z inwestorem, który przekazuje nie tylko pieniądze, ale przekazuje start-upowi również swoją wiedzę, jest mentorem, uczy naukowców biznesowego podejścia, udostępnia kontakty.

To co zdecydowanie przeszkadza polskiej innowacyjności to praktyki inwestorskie ukierunkowane na szybki zwrot z inwestycji. Inwestorzy venture capital w Polsce inwestują stosunkowo nieduże środki w ogromną ilość innowacji, licząc, że któraś wyjdzie, że komuś się uda, ale nie są w stanie im pomagać inaczej. Nie mają czasu na to żeby jednego konkretnego rokującego przedsiębiorcę, innowatora wspierać w działaniach.

Jednocześnie nie mają tyle kapitału żeby większej liczbie start-upów przekazać środki powyżej miliona złotych, a taki kapitał jest niezbędny żeby rozwijać innowację na kolejnym niż początkowy etapie.

Mamy co najmniej kilka dużych instytucji, jak NCBiR czy PFR, które wspierają start-upy. Tego kapitału jest za mało?

Ilość dostępnego kapitału to jedno. U nas większym problemem jest właśnie brak zaplecza, które ma praktyczna wiedzę i chce się nią dzielić z nowymi. A z tego braku wiedzy wynika kolejny problem: brak możliwości właściwej oceny innowacji. Jeżeli dany start-up jest z czymś pierwszy na świecie to ocena innowacyjności takiego projektu jest niezwykle trudna. Mało kto będzie umiał w Polsce zweryfikować czy projekt faktycznie ma szansę być przełomowy, czy to tylko „zabawka”. Mają z tym problem zwłaszcza publiczne instytucje dzielące kapitałem, jak chociażby NCBiR.

W związku z tym zdarza się, że środki publiczne trafiają do start-upów, do których nigdy nie powinny trafić, bo powstają w zasadzie tylko po to, żeby wydać środki unijne i po prostu przestać istnieć z chwilą zakończenia dotacji. Wtedy zakłada się kolejny startup, który znowu stara się o dofinansowanie i tak firma i jej założyciele mogą przez wiele lat mieć zajęcie, z którego dla gospodarki nic nie wynika.

Duże środki trafiają do firm, które nie mają szans na rozwój i to jest szkodliwe. Taki model nic nie wnosi do polskiej innowacyjności.

Ale czy nie na tym w zasadzie polega rola start-upu – żeby próbować i najczęściej przegrywać? Każdy start-up tak naprawdę niesie za sobą ogromne ryzyko i to ryzyko jest wpisane w finansowanie. Trzeba uwzględnić, że może się nie udać. Może nie da się od razu zweryfikować czy ktoś ma szanse czy ich nie ma?

To jest do zweryfikowania. Trzeba pamiętać o tym, że jeżeli już startup pozyskuje finansowanie, zwłaszcza jeśli chodzi o DEEP TECH, to powinien już mieć prototyp technologii, prototyp rozwiązania, powinien przedstawić określoną strategię rozwoju, pokazać konkurencję na świecie, uzasadnić, że ten projekt różni się od projektów już dostępnych na świecie. To jest kluczowe na etapie przyznawania dofinansowania.

W światowych rankingach innowacyjności wciąż wypadamy bardzo słabo. Autorzy Global Innovation Index 2022 zauważyli wprawdzie, że Polska poczyniła postępy – z 39 uwzględnionych gospodarek europejskich jesteśmy jedną z 12, które awansowały w tym roku w rankingu, na 24 miejsce. Droga do liderów wciąż bardzo daleka. Dlaczego? Dlatego że mamy mało patentów czy dlatego, że nie zamieniamy naszych wynalazków na rynkowe produkty?

Mamy bardzo dużo patentów, ale rzeczywiście nie umiemy ich komercjalizować. Jeśli chodzi o liczbę składanych wniosków patentowych jesteśmy w czołówce Unii Europejskiej, na drugim miejscu po Portugalii. Niestety mamy problem z kolejnymi etapami. Start-upy wciąż bardzo często myślą przez pryzmat jednego rynku, nie potrafią otworzyć się na środowiska zagraniczne, nie wiedzą jak budować projekt z myślą o wyjściu poza Polskę. A trzeba to robić od samego początku. Bez tego bardzo często start-up umiera, mając świetne innowacje.

Jak zatem z wynalazków robić dochodowe projekty?

Myśleć biznesowo od samego początku pracy nad technologią. Trzeba samemu zobaczyć na czym można zarobić pieniądze i w którym momencie projektu to będzie możliwe. Po przykładach start-upów, które odniosły sukces widać, że najpierw dobrze poznały potrzeby rynkowe.

Sam świetny pomysł nie wystarczy. Innowację trzeba jeszcze umieć skalibrować w taki sposób, żeby odpowiadała na określone potrzeby – firmy medycznej, firmy ubezpieczeniowej, banku, producenta paneli słonecznych i tak dalej. Biznes musi zobaczyć jaką możliwość da mu inwestycja w start-up.

Ale też warto żeby przedsiębiorcy, tacy jak ogromni ubezpieczyciele czy banki, organizowali konkursy dla start-upów – nie tylko, by im wypłacać pieniądze, ale przede wszystkim dla udostępnienia im własnego zaplecza doradczego, eksperckiego i komunikacyjnego.

Wzorcowym przykładem jest bank ING, który inwestuje w start-upy z obszaru odnawialnych źródeł energii. Chce się kojarzyć jako marka ekologiczna, odpowiedzialna społecznie, stawiająca na klimat, zrównoważony rozwój. Dlatego organizuje konkursy dla startupów w ogóle nie związanych z finansami. Przekazuje naprawdę wysokie nagrody, na poziomie pół miliona złotych, a to są już środki, które są w stanie realnie pomóc firmie na bardzo wczesnym stadium jej rozwoju – za pół miliona firma zatrudni na rok cały zespół programistów, a przez rok oni są w stanie zrobić bardzo dużo.

Podobnie PwC – tam skupiają się na młodych innowatorach do 17 roku życia, niezależnie od tego, co tworzą.

Takie konkursy mają bardzo duże znaczenie, bo dają zwycięzcy silną kartę przetargową, gdy już szuka inwestora – startup dostaje legitymację z podpisem znanej marki, staje się bardziej wiarygodny.

Na ile we wsparcie start-upów medycznych angażują się firmy z branży medycznej, np. koncerny farmaceutyczne?

Rzadko. Musiałyby się podzielić swoją wiedzą, a firmy farmaceutyczne wiedzę traktują jako swoją największą wartość. Dzielenie się wiedzą jest dla nich antybiznesowe. Wolą już kupić całą rozwiniętą firmę niż ją wspierać. To nie sprzyja innowacyjności. Największa potrzeba wsparcia start-upów jest zawsze na etapie tworzenia innowacji.

Czego nam potrzeba w systemie? Zmiany prawa?

Prawo ma wspierać i nie przeszkadzać. Nie wierzę w to, że prawo kiedykolwiek dogoni technologię. Powinno być neutralne technologicznie.

Wskazałbym na trzy elementy, trzy filary, które należy rozwinąć: pierwszy to kapitał i dobry rynek inwestorski, drugi to uczelnie wyższe, które potrafią wesprzeć start up również biznesowo, trzeci to komunikacja samych start-upów – skuteczne chwalenie się osiągnięciami.

O kapitale wspominałem już wcześniej. Na pewno potrzeba nam zmian w funkcjonowaniu szkolnictwa wyższego. Polskie uczelnie powinny dużo silniej wchodzić w rolę inwestora dla start-upów, które się rozwijają w środowisku uczelnianym. To się nadal bardzo rzadko dzieje, za rzadko. Mamy ogromny problem z inkubacją start-upów na uczelniach wyższych, a przecież wsparcie technologii, która powstała na danej uczelni powinno być dla niej naturalnym elementem, kolejnym etapem rozwoju tego projektu, w który ta uczelnia już przecież zainwestowała czas, kapitał ludzki, sprzęt.

To się dzisiaj dzieje na bardzo słabym poziomie. Politechniki mają zaplecze merytoryczne, ale nie mają zupełnie biznesowego. Nie potrafią pomóc startupom zmierzyć się z rynkiem.

Bardzo dużo zależy od samych start-upów, które nie potrafią się chwalić swoimi osiągnięciami, nie mają wiedzy jak to robić, nie mówią, nie komunikują swoich potrzeb, nie chwalą się technologią którą mają. Tego też bardzo brakuje. Widoczny jest wręcz defetyzm społeczny. W Polsce chwalenie się technologiami, generalnie chwalenie się tym, co zrobiłem, co mi się udało, jest źle widziane, jest traktowane negatywnie, a nie pozytywnie. Tego można i warto uczyć się od startupów amerykańskich.

Pan je chwali, niektórzy uważają wręcz, że bezrefleksyjnie, że przekazuje pan niesprawdzone czy niepotwierdzone badaniami wyniki, które wcale nie niosą za sobą takiego przełomu, jak pan komunikuje. To widać w ostrych czasem dyskusjach pod niektórymi pana wpisami w mediach społecznościowych. 

Z jednej strony trzeba odróżniać rolę popularyzatora nauki od naukowca i twórcy technologii. Nie jest moją rolą odpowiadać na zarzuty do twierdzeń osób, które cytuję. Nie mogę też znać się na wszystkich innowacjach, które opisuję. Z drugiej strony, odpowiadam za rzetelność treści, które pokazuję setkom tysięcy Polaków. Uczę się niestety na swoich błędach wyznaczać tę granicę. Po doświadczeniach z lekcji, którą przeżyłem zdecydowałem się poszerzyć grono ekspertów wspierających mnie w weryfikacji. Zatrudniłem osobę, która na studiach medycznych zafascynowała się innowacjami a doświadczenie nabywała w Instytucie Matki i Dziecka. Zatrudniłem też Michała Wiktorowicza, absolwenta mechatroniki.

Nie zawsze jestem jednak w stanie, mimo najwyższej staranności, uniknąć błędów – także ze względu na krótką formę wypowiedzi na Twitterze, co może dezinformować – ale jeśli tak się zdarzy – zawsze je prostuję, poprawiam, przepraszam i kieruję do twórców technologii pytania o wyjaśnienie. Będę nadal robił swoje.

Zaproponował pan niedawno współpracę politechnikom – by wykorzystywały pana media społecznościowe do promocji osiągnięć swoich naukowców. Na jaki efekt pan liczy?

I to jest też decyzja podyktowana troską o rzetelność treści, które publikuję. Większość tych politechnik odpowiedziało, że są bardzo zainteresowane współpracą. Liczę na to, że uda mi się uzupełnić przynajmniej cząstkę komunikacyjną w promowaniu polskich wynalazków, a co za tym idzie – że w ten sposób usłyszą o nich inwestorzy. Bo jednak większość polskich start-upów, które się przebiły to podmioty prywatne. Z tych, które opisywałem w tym roku na palcach jednej ręki mogę wymienić te, które powstawały na uczelni i odniosły sukces.

Czy pan na tym zarabia? 

Na pokazywaniu start-upów nie. To jest działalność całkowicie pro bono. Za działania, które podejmuję w mediach społecznościowych w tym zakresie nie dostaję żadnego wynagrodzenia. Zasadniczo nie lokuję też marek w swoich wpisach. Są od tego wyjątki, jak firma, która wypożyczyła mi samochód, dzięki czemu ja i mój zespół możemy do tych startupów jeździć.

Wyjątkiem bywają też nieliczne reportaże, jakie przygotowuję. Marzyłem, by pokazać technikę produkcji leków w Polsce i zgodziła się na to jedna z firm, która zapłaciła za ich produkcję. Nadwyżkę wydałem na mój zespół i na wyjazd do USA dla pewnego młodego człowieka.

Oczywiście, wiadomo, że każda działalność publiczna wpływa na budowanie mojego wizerunku, więc to jest jakaś forma korzyści. Nie zdarzyło mi się też jak dotąd wejść w żadną formalną rolę z żadnym ze start-upów, choć często dostawałem takie propozycje. Rozważam jeden wyjątek i nie ukrywam, że to startup BioCam – polska kapsułka endoskopowa. Otrzymali moją propozycję. Robię to głównie po to, by móc z nimi uczestniczyć w spotkaniach, wspierając ich w tym, aby projekt jak najszybciej trafił do pacjentów. Bardzo wierzę w tę firmę.

Mam takie poczucie, że to, co robię jest przez niektórych traktowane jako dziwne, bo w Polsce nie wolno się chwalić – mamy tak silnie wkomponowaną w sobie niechęć do chwalenia się i tak silnie wkomponowane mechanizmy obronne przed tym, że moje działania są bardzo często krytykowane. W mojej opinii hejt, z którym się często spotykam obok tego związanego z moimi błędami wynika z braku wiary w to, że polski wynalazek w ogóle może istnieć. Uważamy, że to jest propaganda sukcesu, nie mieści nam się w głowach, że coś polskiego zasługuje na to, żeby się tym pochwalić, że tak wiele tematów może być rewolucyjnych. Sam na takich myślach często się przyłapuję.

Mieliśmy wiele szumnych zapowiedzi rządowych tworzenia w Polsce cudownych rozwiązań, z których nic nie wyszło. I mieliśmy w historii polskiej wynalazczości co najmniej kilka wynalazków o których dzisiaj się mówi że to wymyślił Polak ale nie „made i Poland” są ostatecznie podpisane, jak telewizor, blue ray, grafen, albo patrioty. Nawet wynalazcy często nie wierzą, że w Polsce może się udać.

Często się z tym spotykam, to prawda. Na ostatnim Web Summit w Lizbonie spotkałem Polaków, mieli tam swoje stoisko z ciekawą innowacją, ale podpisane było Estonia, a nie Polska. Zapytałem dlaczego, odpowiedzieli, że z punktu widzenia innowacji Estonia ma lepszy PR i łatwiej jest przyciągnąć inwestora dla start-upu do Estonii niż do Polski. To jest smutne, ale też świadczy o tym, że marka Polska na świecie nie kojarzy się z innowacją i że trzeba pracować nad tym, aby to zmienić.

Sprzedawać wynalazki czy ich nie sprzedawać? Próbować je za wszelką cenę robić w Polsce własnymi rękami czy jednak postawić na komercjalizowanie choćby i w Brazylii?

Komercjalizacja jest idealnym modelem, niezależnie od miejsca na świecie, bo jeśli projekt jest przełomowy to przyjmie się wszędzie tam, gdzie będzie na niego zapotrzebowanie. I tak – ze względu na wysoką cenę produkcyjną i bardzo wysoko wykwalifikowaną kadrę technologiczną w Polsce – większości polskich start-upów, które się rozwijają międzynarodowo zaplecze ma w Polsce. Choćby Net Guru – firma która od początku rozwija się na rynku amerykańskim, robiąca tam eventy, komunikując się tylko w języku angielskim, w Polsce ma całe zaplecze, cały zespół programistów, developerów itd.

Takie podejście wydaje się najwłaściwsze.

Czy w rozwoju innowacyjności nie pomogłaby nam specjalizacja? Określenie obszarów, w których mamy jako kraj, jako polska nauka największe szanse i inwestowanie właśnie w nie?

Regiony w Polsce już się specjalizują, w różnych ośrodkach tworzą się klastry związane z daną uczelnią albo zagłębiem produkcyjnym. W Dolinie Lotniczej pod Rzeszowem w jednym miejscu zlokalizowane są firmy z segmentu lotniczego. Wokół Jaworzna ulokowały się firmy z obszaru elektromobilności i motoryzacji. Nie bez przyczyny właśnie tam jest siedziba Izery czyli polskiego samochodu elektrycznego. Mam nadzieję, że ten projekt się uda i nie skończy jako kolejny grafen.

Jeżeli chodzi o technologie medyczne to mamy Wrocław – większość startupów medycznych, które opisywałem urodziło się we Wrocławiu i rozwija się we Wrocławiu, a Wrocławski Uniwersytecki Szpital Kliniczny fantastycznie przeprowadza startupom badania kliniczne. Na północy mamy zagłębie farmaceutyczne, które powstało wokół Starogardu Gdańskiego i Polpharmy. W Szczecinie działa masa startupów zajmujących się technologiami morskimi, jak np. systemy satelitarne analizujące pływy morskie.

Ale mamy i takie regiony Polski, które nie specjalizują się w niczym, a mogłyby. Przykładem jest Toruń i Bydgoszcz – część Polski, która jest całkowicie martwa jeżeli chodzi o jakąkolwiek innowację. Bardziej na wschód takim negatywnym przykładem jest Białystok, czy Lublin, który jest przecież bardzo dużym ośrodkiem uniwersyteckim. To są miasta, które nie kojarzą się z żadną technologią.

Czy sektor kosmiczny mógłby być naszą polską specjalnością, czy to raczej temat do włożenia między bajki?

Sektor kosmiczny jest bardzo kosztotwórczy i wymaga ultra innowacji. Musielibyśmy połączyć siły, tzn. firmy z tego sektora musiałyby skupić się na konkretnym wąskim wycinku w tej branży. Mamy do tego niezłą bazę, moglibyśmy stworzyć taką polską dolinę kosmiczną i być dostawcą dla całego kosmicznego świata jakichś konkretnych mikrorozwiązań. Ale na razie nie znaleźliśmy jeszcze tego, co by to miało być i zajmujemy się wszystkim po trochu.

A gdzie mamy tę bazę? Gdzie taka polska dolina kosmiczna mogłaby powstać?

Obstawiam, że w okolicach Wrocławia. Tam działa dziś najwięcej firm z branży kosmicznej, tam powstaje największa w Europie fabryka mikro satelit SatRevolution. Tam działa Scanway, firma zajmująca się tworzeniem oprogramowania wspierającego sektor kosmiczny. Tam działają firmy które dostarczają algorytmy mapujące ruch planetoid i asteroid dla Europejskiej Agencji Kosmicznej.

Pisałem niedawno o stworzonym przez Polaków materiale, który łączy w sobie cechy ceramiki oraz metalu a więc jest z jednej strony półprzewodnikiem, a z drugiej izolatorem. Ich pierwsza komercjalizacja to stworzenie kasków dla kosmonautów. Mamy też naukowców, którzy pracują w NASA, np. Tomka Zajkowskiego, który rozwija obszar związany z przedłużaniem żywotności leków dla kosmonautów.

Jeśli spojrzymy na przemysł kosmiczny szeroko, nie tylko jak na konstruowanie rakiet i łazików marsjańskich czy księżycowych, to dostrzeżemy, jak rozległe są polskie możliwości.

*Dr Maciej Kawecki od 2021 r. jest prorektorem d.s. innowacji Wyższej Szkoły Bankowej w Warszawie; znany popularyzator nauki. Jego wpisy w mediach społecznościowych obserwuje ponad 100 tys. osób.

Polecamy także:

Powiązane artykuły